[PATRONAT] Rozdział drugi "Zarozumiały playboy" Alex Wolf, Sloane Howell
Rozdział 2
Decker
Mam nadzieję, że dzisiejsze spotkanie z
Westonem i jego senior associate pójdzie lepiej niż wczorajsza próba.
Przysiadłem przy barze, zamówiłem dobrą whiskey, ale musiałem się szybko zmywać
na spotkanie z aktualną koleżanką od ruchania. Przynajmniej podpisaliśmy z
Westonem list intencyjny. Nie ma już odwrotu od jutrzejszej fuzji.
Wracając
do tej koleżanki… Robi w pediatrii. Jest chirurgiem i ma równie mało czasu co
ja, a może jeszcze mniej. Rozumie, na czym polega układ i nie oczekuje, że
nasza relacja wyjdzie poza pokoje hotelowe, w których się spotykamy. Stawia na
karierę i szanuję ją za to. Podziwiam kobiety, które wiedzą, czego chcą i do
tego dążą. Wczoraj odbyliśmy ostatnią „randkę” i było idealnie. Żadnych emocji.
Oboje wiedzieliśmy, o co chodzi, zależało nam wyłącznie na fizycznej
satysfakcji.
Zabiegała
o posadę w Los Angeles i w zeszłym tygodniu w końcu ją dostała. Dzisiaj
wylatuje. Wysłałem jej kwiaty i życzyłem wszystkiego najlepszego. Wiem, że
nigdy więcej się do mnie nie odezwie i bynajmniej tego nie oczekuję. Sprawdzam
się w takich kontaktach, jest jak jest.
Seks
był solidny, ale oboje widzieliśmy w nim jedynie spełnienie podstawowych
potrzeb. Jestem zapracowanym mężczyzną, nie narzekam na brak zajęć. Emocjonalna
więź z drugim człowiekiem to ostatnie, czego mi trzeba.
Mieliśmy
przerobić z Westonem skomplikowane szczegóły fuzji, ale jego współpracownik się
nie zjawił. Połączenie z The Hunter Group musi okazać się sukcesem, potrzebuję
tego. Gdy wszystko dobrze się skończy, to, może, poszukam kogoś na dłużej. Będę
miał więcej czasu. Teraz nie mam na to żadnych szans.
Westona
Huntera znam jeszcze ze studiów, ale to nie znaczy, że mogę sobie pozwolić na
jakiekolwiek pomyłki. Stoję w łazience i po raz setny poprawiam krawat. Chcę,
żeby Weston poparł wszystko, co musi się wydarzyć. Muszę się upewnić, że moi
ludzie będą zabezpieczeni, zarówno w długiej, jak i krótkiej perspektywie.
Jeżeli nam się uda, to obaj będziemy mogli liczyć na wiele korzyści.
Wychodzę
z łazienki, idę przez biuro i wszystkiemu bacznie się przyglądam. Quinn, moja
asystentka, zapewniała, że każdy szczegół mamy dopięty na ostatni guzik, ale
nie zamierzam ryzykować. Nie ma tutaj miejsca na żadne błędy. Wszystko musi być
idealnie dopieszczone. Ze względu na moją przeszłość, nie wszyscy traktują mnie
poważnie; większość ludzi na dźwięk mojego nazwiska przypomina sobie artykuły z
tabloidów albo plotkarskich stron w sieci. Te wypociny nie miały nic wspólnego
z moimi zdolnościami prawniczymi.
Mijam
moich młodszych braci bliźniaków, Deacona i Dextera. Dexter ma na lewej brwi
bliznę, pamiątkę po wypadku na snowboardzie, a spod jego garnituru wystają fragmenty
tatuaży. Tylko dzięki temu da się ich odróżnić. Gdy Dexter rozbił się na
prowizorycznej rampie, którą zbudował sobie na podjeździe przed domem, cała
rodzina prawie obesrała się ze strachu. Krwi chlusnęło tyle, że byłem pewien,
że nie żyje. Wiedziałem, że mama mnie zabije, bo miałem mieć na niego oko, tym
bardziej że popisywał się przed moimi znajomymi.
Deacon
wstaje, przesuwa kilka długopisów, po czym odkłada je na poprzednie miejsce.
Sprawdza, czy na pewno zauważyłem, jak szczerzy zęby w uśmiechu.
Przeklinam
pod nosem. Obaj uwielbiają mnie wkurwiać, odkąd byliśmy mali.
Dexter
parska śmiechem.
Deacon
patrzy na mnie, robi minę niewiniątka i unosi ręce.
– Upewniam
się, że są perfekcyjnie ułożone, w odpowiednich odległościach, żeby
zmaksymalizować skuteczność zasięgu klienta. Nie możemy pozwolić, żeby ktoś
musiał nachylić się za daleko i umoczył sobie krawat w kawie.
Dexter
tłumi śmiech, wygląda, jakby miał się zeszczać z uciechy.
Natomiast
Deacon, z idealnie kamienną twarzą, zwraca się do Quinn:
– Może
zechciałabyś sprawdzić krzesła taśmą mierniczą. Upewnij się, że stoją dokładnie
dziesięć centymetrów od krawędzi stołu. Dziesięć, Quinn. Nie dziewięć, nie
jedenaście. Dziesięć! Na moje oko przynajmniej kilka odsunęło się na
niedopuszczalną odległość. I nie zapomnij przetrzeć ich szmatką odkażającą.
Dexter
jest tak rozbawiony, że aż musi się odwrócić i spojrzeć na ścianę, żeby zebrać
się do kupy.
Zaciskam
zęby i z całych sił próbuję ich zignorować. Uwielbiają doprowadzać mnie do
szewskiej pasji takimi głupotami. Każdego innego dnia dałbym za wygraną i
żartował razem z nimi. Kiedy trzeba, potrafię dostrzec, że przesadzam z
perfekcjonizmem. Ale dzisiejszy dzień jest wyjątkowy, a wiem, że nie do końca
rozumieją, jakie to dla mnie ważne. Oni mogą sobie pozwolić na wygłupy. Może i
są partnerami, ale to nie oni aktywnie zarządzają firmą, a ta umowa nie jest
ich zmartwieniem. Umowa, o której jeszcze im nie powiedziałem, bo nie chciałem
wysłuchiwać ich pieprzenia. Tym zajmę się później.
– Quinn,
kawa jest świeża?
Quinn
posyła Deaconowi groźne spojrzenie, ale gdy się do niej odwracam, natychmiast
przybiera profesjonalny wyraz twarzy.
– Tak,
panie Collins. Wszystko gotowe.
Deacon
szczerzy do niej zęby.
– Sprawdziłaś
temperaturę. Musi być wrząca, dokładnie sto…
W
końcu tracę cierpliwość, piorunuję go wzrokiem, a moja mina mówi: Zamknij w
końcu mordę, natychmiast.
Od
razu milknie.
– Na
pewno jest świeża? – pytam ponownie Quinn.
Widzę,
że jest trochę rozdrażniona, bo przykłada do szczegółów równie dużą wagę jak ja,
ale jako że jest porządnym pracownikiem, uśmiecha się i tysięczny raz zapewnia,
że oczywiście.
Ponownie
omiatam wzrokiem salę konferencyjną. Wszystko wygląda świetnie. Na długim stole
przed każdym krzesłem leży teczka z logiem naszej firmy. Kawa, woda, rogaliki,
pączki, sok – wszystko schludnie ustawione na stoliku pod ścianą. Quinn będzie
pod ręką, żeby mi pomóc, gdybym czegoś potrzebował i by podać kawę lub
jedzenie.
Do
sali wchodzi Donovan, mój trzeci brat. Staje przede mną na baczność jak
żołnierz na apelu.
– Przepraszam
za spóźnienie, panie sierżancie! – wykrzykuje dwa ostatnie słowa,
jakby urwał się z planu filmu Pełny magazynek[1].
Wszyscy
zwijają się ze śmiechu.
Obniżam
głos i tłumię cisnący się także na moje usta uśmiech.
– Skończyliście
już, skurwysyny? – Posyłam wszystkim braciom paskudne spojrzenie i
poprawiam Donovanowi krawat. Nawet nie chce mi się pytać, dlaczego jest tak
przekrzywiony. Sądząc po śladach szminki na jego kołnierzyku, domyślam się, jak
spędził poranek. Traktuje kobiety i garnitury w taki sposób, że nie chcę myśleć
o jego rachunkach za pralnie.
Podchodzi
do nas Deacon, zdobywając się w końcu na trochę powagi.
– Uszy
do góry, braciszku. Uważaj na ciśnienie, bo dostaniesz wylewu.
– Przydałoby
mu się co nieco wylać, zluzować napięcie… – stwierdza Donovan i
patrzy na mnie, poruszając sugestywnie brwiami.
Chwytam
za windsorski węzeł i zaciskam mu krawat wokół szyi, może nieco mocniej niż
powinienem, ale przecież tylko go poprawiam.
Zaczyna
się krztusić i w końcu to ja mam ubaw.
Dzieciaki.
Właśnie tak, moi bracia to dzieciaki.
Gdyby
nie to, że Weston może być już w drodze, poddusiłbym wszystkich trzech.
– Koniec
z żartami. Lada chwila przyjadą. – Cofam się o krok, unoszę palec i
patrzę na każdego po kolei. – Słuchajcie, dupki, jeśli spierdolicie
to spotkanie, to będziecie sprawdzali kartoteki w pieprzonym…
Chrząkam,
bo zauważam czekającą w drzwiach Quinn. Za nią stoi Weston. Jest z nim jakaś
kobieta, ale jeszcze jej nie widzę, dostrzegam tylko parę opalonych łydek i
szpilki.
– Pan
Hunter i pani Reynolds.
– Dziękuję,
Quinn.
Kiwa
głową i zaprasza ich do środka.
Posyłam
braciom ostatnie ostrzegawcze spojrzenie, po którym rozbiegają się do swoich
krzeseł jak spłoszone gołębie. Mają szczęście, że ich kocham. Nie tylko ja na
tym skorzystam, robię to także dla nich, choć skłamałbym, gdybym powiedział, że
nigdy nie się zastanawiałem, jakby to było być jedynakiem. Na pewno miałbym
mniej powodów do stresu. Ale ich kocham, są dupkami, jednak nie zamieniłbym ich
na nic.
Weston
Hunter, szef The Hunter Group, wypełnia swoją postacią całe drzwi. Jest
kutasem, podobnie jak ja, i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Pewnie dlatego
tak dobrze się dogadujemy. Nie mam pojęcia, jak Brooke, jego żona, z nim
wytrzymuje. Gdy podajemy sobie dłonie, uśmiecha się z samozadowoleniem, potem
Quinn wskazuje mu krzesło. Rusza w stronę stołu i wita się z moimi braćmi, a ja
patrzę, kto stoi za nim.
O,
kurwa, bez jaj.
Oddech
więźnie mi w gardle. Cholera, to ta kobieta, na którą wpadłem wczoraj przed
hotelem. Ta seksowna. Szczerze mówiąc, myślałem o niej, gdy wczoraj po raz
ostatni posuwałem Jessicę. Coś w niej dostrzegłem. Była cholernie pyskata i
bojowa… a teraz wchodzi do mojej sali konferencyjnej.
Czekam,
kiedy mnie rozpozna. Gdyby od tej umowy tak wiele nie zależało, miałbym
cholerny ubaw.
Jest
absurdalnie seksowna, muszę jej to oddać. Ma na sobie obcisłą spódnicę i jej
opalone nogi prezentują się zabójczo. Z radością pozwoliłbym, żeby wbiła te
cieniutkie, wysokie obcasy w mój tyłek. Wyobrażam sobie, jak oplata mnie
nogami, gdy w nią wchodzę.
Co
ty, kurwa, wyprawiasz? Ogarnij się.
Ma
schludnie spięte ciemnoblond włosy. Nie licząc jednego kosmyka, który ciągle
zakłada za ucho. Mam ochotę ją tam pocałować, dokładnie w to miejsce. Patrzę,
jak się rumieni. Identycznie jak wczoraj na ulicy.
Patrzy
na mnie swoimi cudnymi, piwnymi oczami.
Rozpoznaje
mnie w ułamku sekundy. Jej zaskoczenie szybko mija i posyła mi takie
spojrzenie, jakby chciała urwać mi łeb i nasrać do gardła.
Bez
zastanowienia uśmiecham się cwaniacko i puszczam jej oczko. Kurwa, mam
nadzieję, że ani moi bracia, ani Weston tego nie zauważyli. Wychodzi na to, że
nie potrafię się opanować. Coś w niej jest, coś, co zakrada mi się pod skórę w
najlepszym, ale i najgorszym tego słowa znaczeniu.
– Decker
Collins. – Obdarzam ją najmilszym, zawodowym uśmiechem.
– Tate
Reynolds – odpowiada krótko, za to z obfitą dozą jadu.
Mój
kutas ochoczo podskakuje, kiedy tylko dociera do mnie dźwięk jej głosu i zapach
jej perfum. Cynamon i wanilia? Pachnie jak pieprzone ciastko cynamonowe, w
którym chętnie zatopiłbym zęby. Jest w pełni opanowana – w stu procentach profesjonalna,
ale jestem pewien, że bez trudu rozbiłbym tę zawodową fasadę. Złapałbym ją za
włosy, klepnął w dupę i byłaby cała moja. Mimo najszczerszych chęci, przez mój
umysł galopują bardzo brudne myśli, mógłbym na przykład wykopać wszystkich z
sali i oprzeć ją o stół.
Zadarłbym
jej spódnicę, rozerwał majtki. Ugryzłbym ją w kark i szarpnął za włosy, żeby
usłyszeć jej jęk. Z początku udawałaby, że się opiera, bo przecież jest bardzo
bojowa, próbowałaby dominować, ale pod koniec błagałaby o więcej.
Spuszczam
wzrok na nasze dłonie i dociera do mnie, że bezwiednie nadal potrząsam jej
ręką, a ona bynajmniej nie czuje się dzięki temu komfortowo.
Co
się ze mną dzieje?
Komentarze
Prześlij komentarz