[PATRONAT] Rozdział trzeci "Kontrakt Jacksona" J.T. Geissinger

 

TRZY

 JACKSON

 

 

Rayford już czekał przy krawężniku z otwartymi drzwiami, kiedy wyszedłem z restauracji. Dobrze, że tak zrobił, bo w obecnym nastroju mógłbym wyrwać te pieprzone drzwi z zawiasów.

Kipiąc ze złości, wsiadłem na tylne siedzenie bentleya. Rayford bez słowa zamknął za mną drzwi. Kiedy odpalił samochód i odjechaliśmy, nie mogłem stwierdzić, czy bardziej czułem ulgę, czy zawód.

Nigdy w życiu nie spotkałem tak irytującej kobiety. Te usta! To podejście!

Ten niesamowity tyłek w kształcie serca.

Zacisnąłem zęby i zapatrzyłem się w deszczową noc. Od dawna już nie pragnąłem kobiety. Cricket o to zadbała. Od tamtej katastrofy jedyne, co widziałem, kiedy patrzyła na mnie kobieta, to znaczki dolara w jej oczach.

Ale ta petarda, Bianca Hardwick… Chryste. Nie byłem pewien, czy chciałem pocałować te cwane usta, czy wcisnąć w nie knebel.

– Jak panu smakowało jedzenie, sir? – zapytał Rayford, zerkając na mnie w lusterku wstecznym.

Nadal gotując się ze złości, warknąłem:

– Znośne.

Dobrze znał moje nastroje i wiedział, że to najwyższa ocena, jaką kiedykolwiek dałem, więc skinął głową.

– Jej mama też była świetną kucharką. Restauracja Daviny działała przez jakieś dwadzieścia lat, zanim huragan Katrina zmiótł ją z powierzchni ziemi. – Zaśmiał się. – Kiedyś często tam jadałem. Zaglądałem tam za każdym razem, kiedy odwiedzałem młodszego brata. Nigdy nie zapomniałem, jak smakowała jambalaya Daviny. Jakbym skosztował raju. I nie tylko jedzenie sprawiało, że tam wracałem. Pani Davina Hardwick była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Nawet bez makijażu, z ciemnymi włosami zwiniętymi w sztywny kok, w ohydnych chodakach, poplamionym fartuchu i aseksualnym, białym ubraniu kucharza zakrywającym ją od stóp do głów, Bianca Hardwick była olśniewająca. Błyszczące, czarne oczy, lśniąca, brązowa skóra i zaciekła pewność siebie sprawiały, że wyglądała jak sobowtór młodej Halle Berry.

Młodej, irytującej Halle Berry.

Przeczesałem włosy palcami i westchnąłem.

To nie była wyłącznie jej wina, że byłem taki wściekły. Przyszedłem już rozzłoszczony. Mój osobisty szef kuchni – czwarty w ciągu ostatnich sześciu miesięcy – odszedł obrażony po tym, jak powiedziałem, że jajka na śniadanie były płynne. Za dwa tygodnie miałem być gospodarzem imprezy charytatywnej na trzysta osób i musiałem spróbować znaleźć catering, skoro nie miałem szefa kuchni, a bezużyteczna matka-ćpunka Cody’ego właśnie trafiła do więzienia za posiadanie.

Znowu.

Ale wisienką na torcie był telefon od mojego ojca. Dokładnie taki sam, którym raczył mnie co tydzień od czterech lat.

Kiedy wracasz do Kentucky? Kiedy skończysz z tymi głupotami i przyjmiesz na siebie swoje obowiązki? Burbon Boudreaux nie miało głównego gorzelnika spoza rodziny od ponad dwustu lat! Łamiesz matce serce!

I tak w kółko, aż mi więdły uszy. Jednak nie miało znaczenia, ile błagał. Nie zamierzałem nigdy wracać.

Powrót do Kentucky oznaczałby powrót do tego świata przywilejów i władzy, z którym nie chciałem mieć nic wspólnego. To gniazdo żmij pełne dystyngowanych, dobrze wychowanych ludzi, którzy uśmiechali się i ściskali ci ręce, ale zaczynali ostrzyć noże w chwili, gdy odwracałeś się plecami. W moim kręgu społecznym nie było ani jednej osoby, włącznie z moimi rodzicami, której mógłbym zaufać.

Pieniądze sprawiają, że ludzie stają się chciwi. Dużo pieniędzy sprawia, że stają się bezwzględni. Przekonałem się o tym w najgorszy sposób.

Kłamcy, intryganci i żmije, oni wszyscy. W Nowym Orleanie było bezpieczniej. Nie musiałem odpierać ataków tylu ściemniaczy, próbujących zaprzyjaźnić się ze mną tylko po to, żeby dobrać się do mojego konta bankowego.

Bianca Hardwick zdecydowanie nie zamierzała się ze mną zaprzyjaźniać. A patrząc na darmową kolację, na pewno nie interesowała się moim kontem w banku. Wydawało się, że jedyne, czym się przejmowała, to znieważenie mnie.

Jest pan dowodem na to, że pula genów powinna znaleźć się pod ścisłą kontrolą.

Pyskata, cholerna baba. Nikt nigdy nie mówił do mnie w ten sposób.

Moje usta robiły coś dziwnego. Chwilę zajęło mi zdanie sobie sprawy, że kąciki wyginają się w górę, a kolejną przypomnienie sobie, że to oznaczało uśmiech.

– Dobrze się pan czuje, sir? – zapytał Rayford, obserwując mnie z niepokojem we wstecznym lusterku.

– Oczywiście. A co?

– Wygląda pan trochę zabawnie. Może panu niedobrze?

Kiedy się skrzywiłem, Rayford wyglądał, jakby mu ulżyło.

Ależ to kurewsko przygnębiające. Lepiej, żebym nigdy więcej nie myślał o pyskatych ustach i idealnym tyłku Bianki Hardwick, bo Rayford mógłby pomyśleć, że umieram.






Komentarze

  1. "Jest pan dowodem na to, że pula genów powinna znaleźć się pod ścisłą kontrolą." - rozbawił mnie ten tekst, aż się chce przeczytać��

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty