[PATRONAT] Rozdział drugi "Rhys" Synowie Zemsty #1 Agnieszka Siepielska


ROZDZIAŁ 2
VIVIANA

Budzę się przed świtem. Po porannej toalecie zakładam dres i zbiegam do pralni nastawić automat. Następnie ogarniam dom, popijając w międzyczasie zaparzoną wcześniej kawę. Staram się zrobić jak najwięcej, zanim wstanie babcia. Ta uparta kobieta dosłownie ze wszystkim chciałaby sobie radzić sama, a potem ledwo oddycha. Oczywiście księżniczka Emilia zamiast pomóc w porządkach, piłuje paznokcie, planując kolejny wypad ze znajomymi. Ach! Brak mi słów na nią.
Widzę, że pranie jest już suche, więc składam ubrania, po czym wkładam je do kosza.
– Vivi! – woła babcia, kiedy kończę robotę. – Viviana!
– Już idę!
Po stromych schodkach z surowego drewna wchodzę wprost do kuchni. Opieram się o framugę i krzyżuję ramiona na klatce piersiowej, przyglądając się małej, wkurzonej Helen, która siedzi przy stole, nerwowo stukając palcami o blat oraz gromiąc mnie wzrokiem.
– Po co jeszcze przed pracą się męczysz, co? – warczy.
– Żeby pewna staruszka nie skręciła sobie karku, wiesz?
– Po pierwsze, czy ja wyglądam na obłożnie chorą? – pyta urażona. – Po drugie, co mam robić przez cały dzień?
– Nie wiem, babciu. Może pooglądaj telewizję albo idź do sąsiadki na kawę?
– Zastanawiam się, skąd bierzesz te mądrości. Chyba z tego dużego tyłka.
Wiedziałam! Musi mi wiecznie dogryzać.
Wpatruję się w nią z udawaną złością. W zielonych oczach, takich samych jak moje, tańczą chochliki. Nic nie poradzę, że nie potrafię się na nią gniewać. Takie już jesteśmy. Dwie samotne baby, które mają swój mały zwariowany świat i nie mogą bez siebie żyć.
– Ty… szkapo jedna – odpowiadam, po czym idę na górę, uśmiechając się pod nosem.
Zakładam bieliznę, spodnie w kolorze chabrowym oraz białą bluzkę. Ten zestaw, wraz z żakietem, jest moim strojem roboczym. Zrobiwszy delikatny makijaż, zjadam wmuszonego przez babcię rogalika i wypijam zaparzoną przez nią kawę. Cmokam Helen w policzek, po czym zbieram się do wyjścia.
W przedpokoju zerkam na swoje odbicie w lustrze, przygładzając sięgające do połowy pleców włosy – jedyną rzecz w wyglądzie, z której jestem dumna. Niektóre kobiety płacą krocie, aby uzyskać taki efekt. Długie pasma są niby brązowe, ale w rzeczywistości można dostrzec kilka odcieni. Kiedy chodziłam do szkoły, babcia była czasem wzywana do dyrektora, który pytał, dlaczego pozwala dziecku robić sobie pasemka.

***

Wysiadam z autobusu, mijam jedną przecznicę, po czym wchodzę na teren wielkiego centrum handlowego. Nie jest to jeden, zamknięty budynek, lecz wiele mieszczących się obok siebie luksusowych sklepów, a także punktów usługowych oraz gastronomicznych, do których wchodzi się z zewnątrz. Szklanym, wypolerowanym na błysk witrynom przyglądają się już pierwsi potencjalni klienci. Przepych i elegancja aż biją po oczach. Tylko te ceny… Panie, zlituj się.
Mijam jubilera, a następnie kawiarnię, witając się z pracującymi tam dziewczynami skinieniem głowy, aż w końcu przekraczam próg salonu z modą męską. Stukot czarnych szpilek odbija się echem, gdy przechodzę obok stanowisk kasjerek, kolejnych rzędów wieszaków z garniturami oraz koszulami, a także działu z obrzydliwie kosztownymi dodatkami. Kieruję się do ostatnich drzwi i wkraczam do pomieszczenia dla obsługi, gdzie przy małym stole siedzi moja szefowa. Jest sporo starsza od swoich pracownic, lecz upiera się, by mówić jej po imieniu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać zołzą – wszystko za sprawą zbytniej powagi malującej się na twarzy. Jednak nic bardziej mylnego. Oczywiście potrafi nas czasem ochrzanić, ale prywatnie jest aniołem.
– Dzień dobry, Beth – witam ją z uśmiechem.
Zerknąwszy na mnie znad lusterka, odpowiada, gładząc swoje, i tak już idealnie wymodelowane, blond włosy. Zamieniamy kilka słów, a następnie biorę się do pracy.
Przez dwie godziny nic się nie dzieje. Snuję się po sklepie, poprawiając perfekcyjnie złożone ubrania. Kolejne dwie godziny poświęcam klientowi, a właściwie wybrednemu małżeństwu w średnim wieku. Mężczyzna przymierza chyba dziesięć sprowadzonych prosto z Włoch garniturów, z których żaden mu nie pasuje, choć każdy leży na nim idealnie. W końcu rezygnuje z zakupu. Następnie dwoje młodych ludzi decyduje się przejrzeć spinki do mankietów. Wyjmuję dosłownie wszystkie po kolei, tylko po to, żeby słuchać kolejnej fali narzekań. Przyklejam profesjonalny uśmiech, starając się powstrzymać od złośliwego komentarza, gdy kobieta rzuca kosztowności na szklany blat.
Kiedy nieszczęsna para opuszcza sklep, jestem wykończona psychicznie. Ogarniam bałagan pozostały po wizycie i z radością odkrywam, iż nadeszła pora lunchu.
Informuję koleżanki, że wychodzę na przerwę, po czym idę na zaplecze po torebkę. Nagle podbiega do mnie zdenerwowana, zdyszana Beth.
– Vivi, mam ogromną prośbę.
– Co się stało? – pytam, marszcząc brwi.
– Dziewczyny z magazynu przez przypadek dostarczyły prywatnemu klientowi niewłaściwe zamówienie – tłumaczy, robiąc minę zbitego psa. – Potrzebuję twojej pomocy, ponieważ facet chce, aby ktoś osobiście przywiózł odpowiednie.
– Mam jechać do domu jakiegoś wkurzonego gościa?
Szefowa spogląda na mnie błagalnie, składając dłonie jak do modlitwy.
Oczywiście nie mogą jechać winowajczynie. Pewnie! Trzeba wypchnąć biedną Vivi.
– Jest jeden plus, przyjedzie po ciebie kierowca – oświadcza, zapewne mając nadzieję, że się zgodzę.
– Nie może po prostu zabrać tych garniturów? – Ogarnia mnie panika.
Co, jeśli trafię na jakiegoś furiata i w myśl zasady „klient nasz pan” będę musiała pokornie wysłuchiwać, Bóg wie czego? Albo skończę… Nie, nawet nie chcę o tym myśleć!
– Wymaga, by pracownik przywiózł je osobiście – szepcze zrezygnowana Beth.
– Dobra. – Wzdycham.
Wchodzimy do magazynu. Biorę pięć pokrowców, które wskazuje rozluźniona szefowa.
– To nowy klient, Rhys Miller – oznajmia. – W ramach rekompensaty zaproponuj, żeby wybrał coś z naszej oferty za darmo.
Wychodzę z budynku, mijając zaparkowaną przed wejściem limuzynę, i rozglądam się w poszukiwaniu mojego środka transportu.
Świetnie! Skąd mam wiedzieć, jaki samochód podjedzie?
– Panienko! – woła mężczyzna wysiadający z limuzyny. – Zdaje się, że panienka na mnie czeka. Mam na imię Aleksander i zawiozę panienkę do pana Millera. Proszę pozwolić, że przejmę pokrowce.
Nazwisko klienta się zgadza, zatem podaję ubrania, po czym wsiadam do pojazdu. Szofer proponuje, abym włączyła światło w górnym panelu, co wydaje mi się nieco dziwne. Jednak kiedy ruszamy, rozumiem już, dlaczego powinnam to zrobić. Dookoła zaczynają się unosić przyciemniane szyby i zapada ciemność. Nic nie widzę, więc po omacku szukam włącznika wskazanego przez mężczyznę. Gdy go znajduję, w końcu nastaje jasność.
Siedzę skrępowana, omiatając wzrokiem wnętrze oraz zaciskając dłonie na brzegach obitego kremową skórą siedzenia. Im więcej czasu mija, tym intensywniej się zastanawiam, w co dałam się wrobić. Zdenerwowanie bierze górę i obmyślam wszelkie drastyczne scenariusze. Co, jeśli facet wywiezie mnie na jakieś odludzie, a potem zabije? O Boże, wtedy babcia będzie skazana na moją matkę! Jak ona sobie poradzi?
Po długiej, okupionej psychiczną udręką drodze, limuzyna wreszcie się zatrzymuje. Gdy kierowca otwiera drzwi, wysiadam, a następnie się rozglądam. Najwyraźniej jestem w jakimś garażu.
– Nareszcie! – wykrzykuje zmierzający w naszym kierunku szatyn o jasnoniebieskich oczach.
Od razu zauważam, że jego garnitur pochodzi z naszej oferty. Podchodzi i natychmiast odbiera od kierowcy przesyłkę, zerkając na mnie w taki sposób, jakby chciał udzielić reprymendy.
Miałam rację. Przyjechałam zbierać baty.
– Chodź, kochana. Będziesz się tłumaczyć. – Odwraca się, pstryka palcami, po czym rusza przed siebie.
Czy on właśnie pstryknął na mnie palcami?!
Przez chwilę stoję w miejscu zszokowana. Kiedy dochodzę do siebie, mrużę oczy ze złości.
– Dwa razy nie będę powtarzał – mówi, nie zatrzymując się.
Pośpiesznie maszeruję za nim.
Przez mahoniowe drzwi wchodzimy w korytarz, którym skręcamy w lewo, a potem idziemy schodami na górę. Następny długi korytarz prowadzi do takich samych drzwi, przy których stoi dwóch potężnych mężczyzn w czerni. To jakaś forteca czy co? Jeden z nich wpuszcza nas do pomieszczenia przypominającego salon. Zauważam tylko tyle, że ściany są częściowo zdobione ciemnym drewnem, a jedna jest całkowicie przeszklona. Idziemy prosto, wchodzimy po trzech stopniach i znów skręcamy w lewo. W końcu wkraczamy do ogromnej garderoby.
Ze zdumieniem patrzę na sięgające od podłogi do sufitu szafy, zapchane butami oraz rzędami wieszaków z ubraniami. W tym czasie facet wypakowuje garnitury, po czym uważnie im się przygląda.
– Teraz dostarczono odpowiednie. Masz szczęście – mruczy.
– To nie była moja pomyłka. Jeśli można, pójdę już. – Nie wytrzymuję, a temperament Thomsonów daje o sobie znać. Pstrykam palcami, odwracam się i… Och!
Żaden malarz czy rzeźbiarz nie oddałby mu sprawiedliwości. Żadne zdjęcie nie przedstawiłoby go takim, jakim dane jest mi go ujrzeć.
Przede mną stoi wysoki, szczupły, wysportowany mężczyzna, ubrany w czarne spodnie od garnituru oraz wypolerowane na błysk buty tego samego koloru. Biała koszula z podwiniętymi rękawami odkrywa fragment tatuażu.
Wygląda po prostu idealnie – oliwkowa skóra, ciemne włosy, dłuższe u góry, starannie zaczesane na bok, a także dwudniowy zarost, po którym chciałabym przejechać dłońmi. Ale największe wrażenie robią czarne oczy. Wydaje mi się, że za chwilę zostanę przez nie pochłonięta. Kiedy marszczy gęste brwi, przyglądając mi się intensywnie, wygląda jak anioł. Anioł ciemności. Emanuje energią, której nie da się ogarnąć. Mroczny, tajemniczy, a jednocześnie fascynujący. Gdyby tylko chciał, mógłby zawładnąć całym wszechświatem.
Jasna cholera.
– Rhys, jesteś. Właśnie przyjechała do mnie owieczka na pożarcie. Wiesz, że nie lubię…
– Wyjdź, Xavier – rozkazuje mężczyźnie, który mnie tu przyprowadził.
Jego głos jest taki… hipnotyzujący. Pomimo iż mówi spokojnie, nie sposób go nie posłuchać.
Facet odchodzi i zostajemy sami.
– Przywiozłam pana garnitury – informuję, gdy udaje mi się odzyskać głos.
– Dziękuję, Viviano. – Wie, jak mam na imię! – Twoja plakietka. – Pokazuje, widząc moje zmieszanie.
No tak.
Wpatrujemy się w siebie przez długi czas.
Co powinnam teraz zrobić? Cholera, jaka niezręczność.
– Dobrze… W takim razie ja już pójdę – oznajmiam. – Szefowa prosiła, by przekazać, że zaprasza do naszego sklepu. W ramach rekompensaty za tę pomyłkę może pan wybrać, cokolwiek zechce.
– Cokolwiek zechcę – powtarza cicho, robiąc dwa kroki w moją stronę.
– Tak. Z ubrań lub dodatków – dodaję szybko.
 Mężczyzna powoli mierzy mnie wzrokiem. Po chwili robi to po raz drugi i zatrzymuje się na piersiach.
– Z dodatków – szepcze nieco ochryple, zbliżając się do mnie.
Dlaczego mi się wydaje, że każde z nas ma na myśli coś innego? Uff, jak tu gorąco!
– Personelu nie ma w ofercie – wypalam.
Natychmiast patrzy mi w oczy. Dopiero teraz uświadamiam sobie znaczenie wypowiedzianych słów.
Co. Ja. Właśnie. Powiedziałam?!
– Zobaczymy, zobaczymy – odpowiada spokojnie.
Czy on potrafi okazywać jakiekolwiek emocje? Może tak, co nie zmienia faktu, że świetnie je ukrywa.
– Cokolwiek zechcę – powtarza, a pode mną niemal uginają się nogi.
– Ja już pójdę – mówię.
Praktycznie uciekam od tego mężczyzny. Nie wytrzymam dłużej tak dużego napięcia.






Komentarze

Popularne posty