[PATRONAT] Czwarty rozdział Christina McDonald "Ostatnia noc Olivii"
4
OLIVIA
– Ta
dziewczyna. Jezu, przerażające – powiedział Tyler w poniedziałek, po naszej
wycieczce na Uniwersytet Waszyngtoński. Jedliśmy lunch, siedząc w stołówce przy
tym samym stole, co zawsze. Obok niego stały stosy pomarańczowych krzeseł
rozstawianych na apele.
– Bez jaj! – skomentował Peter
i pokiwał głową. – Masz siostrę, o której nam nie powiedziałaś, Liv?
Pokręciłam głową.
– Oczywiście, że nie.
Siedzący obok mnie Tyler wepchnął do
ust kilka frytek.
– Wyglądała jak twój sobowtór –
oznajmił. – Mój ojciec twierdzi, że każdy ma kogoś takiego.
– Być może. – Odłożyłam kanapkę
z masłem orzechowym i konfiturami. Straciłam apetyt. Nie chciałam o tym
rozmawiać. Dlaczego oni wszyscy nie mogli się po prostu zamknąć?
– Miała identyczną dupobrodę
jak ty – dodał Peter. – Była identyczna.
Tyler popatrzył na Petera, marszcząc
brwi. Zacisnęłam zęby, czekając na ripostę Tylera. To on zawsze mówił, że mam
dupobrodę. Ale nie złośliwie. Wiedziałam jednak, że nie lubił, gdy mówił tak
ktoś inny.
Mój chłopak wrócił do jedzenia.
Wypuściłam oddech, nie zdając sobie sprawy, że go w ogóle wstrzymywałam.
Madison zaśmiała się i ugryzła
kawałek marchewki.
– To, że ktoś ma dupobrodę, nie
oznacza, że jest z kimś spokrewniony, idioto.
– Ona nie jest moją siostrą, dobra? – warknęłam. – Nigdy wcześniej
jej nie spotkałam.
Wszyscy zamilkli. Serce podeszło mi
do gardła. Spuściłam wzrok. Czułam, jak wymieniają między sobą spojrzenia.
Byłam typem rozjemcy, nigdy nie podnosiłam głosu i nie wdawałam się w kłótnie.
Skubałam kanapkę, dopóki nie
wyskubałam całej skórki. Nienawidziłam skórek. Gdy byłam mała, mama zawsze je
odkrajała, wygładzała źle skrojone brzegi, a na środku wycinała niewielki
otwór, przez co kanapki przypominały literę „o”. Nagle zapragnęłam, żeby tu
była i mnie wsparła.
Madison szybko zmieniła temat.
– Więc… w przyszły weekend mój
brat wraca do domu.
Na moje policzki wypłynął rumieniec.
Szybko odgarnęłam włosy zza uszu, żeby je zakryć. Zaczęłam przygryzać jeden z
kosmyków.
Tyler prychnął, objął mnie i
przyciągnął bliżej siebie.
– Może załatwi nam trochę
zielska?
– Tyler! – uciszyłam go.
– Zamknij się, złamasie. –
Madison zmroziła go wzrokiem. – To był tylko jeden raz. Po prostu był na tyle
głupi, że dał się złapać.
– Moment. Myślałem, że jest w
Nowym Jorku. Czy nie tam wasi rodzice wysłali go po tym, jak przyłapano go na
handlowaniu? – Na piegowatej twarzy Petera pojawił się wyraz dezorientacji.
Madison skrzywiła się.
– Raz! Poza tym, to było tylko zielsko.
Wstydziła się tego, że wszyscy
wiedzieli, że Derek został wysłany do prywatnej szkoły na Wschodnim Wybrzeżu,
gdzie miał się „poprawić”.
Peter patrzył na przemian to na
Tylera, to na Madison. Czułam panujące między nimi napięcie.
– Olivia – rzucił, szybko
zmieniając temat. – Nie masz jutro zajęć na basenie, prawda? Czy mogłabyś pomóc
mi z chemią? Męczę się z pracą domową, żeby nadrobić materiał.
– Pewnie. – Spojrzałam kątem oka na
Tylera. Marszczył brwi. Wiedziałam, że nie podoba mu się fakt, że będę pomagać
Peterowi i spędzę z nim czas sam na sam.
Czasami był trochę zaborczy. Nigdy
go nie zdradziłam, ale po prostu taki był: ludziom pokazywał się jako mężczyzna
z krwi i kości, ale tak naprawdę brakowało mu pewności siebie. Wiedziałam
jednak, że zaborczość wynikała z tego, że mnie kochał.
– Dzięki, stara. – Peter
uśmiechnął się szeroko.
Wstałam z twardego, metalowego
krzesła.
– Pójdę na zewnątrz,
przewietrzę się trochę. Chcesz iść ze mną, Mad?
Madison wstała, otrzepując czarne
legginsy i czarny sweter. Rzuciła ostre spojrzenie Tylerowi i Peterowi, po czym
ruszyła w stronę drzwi.
Wyszłyśmy na chłodne, kwietniowe
powietrze, kierując się w stronę dziedzińca, gdzie usiadłyśmy na ławce blisko
fontanny. Byłyśmy tam same, bo na zewnątrz wciąż było zbyt chłodno, żeby spędzać
przerwy na dworze.
Chmury pędziły po niebie, jakby były
końmi poganianymi przez woźnicę. W jednej chwili świeciło słońce, a za chwilę
było tak, jakby zbierało się na deszcz. Przyglądając się Madison, próbowałam
wyczuć jej nastrój.
Bawiłam się bransoletką na lewej
ręce, przesuwając palcami po metalu.
– Przykro mi z powodu Dereka –
powiedziałam.
– Nic się nie stało. Przykro mi
z powodu tej dziewczyny. – Skubała skórki przy paznokciach. – Jestem pewna, że
to nie jest żadna twoja siostra ani nic.
Doceniałam, że to powiedziała.
Nieważne, jak humorzasta była Madison, wiedziałam, że mogę na nią liczyć.
Pewnie dlatego wciąż się przyjaźniłyśmy.
Poznałyśmy się w przedszkolu i
zaprzyjaźniłyśmy, gdy okazało się, że obie nienawidzimy zabaw w przebieranki.
Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, że mama kazała mi nosić zimą rajstopy.
– Myślisz, że – no wiesz – będziesz
chciała się z nią jeszcze spotkać? – zapytała Madison.
Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam
przyznać, że rozmawiałam z nią w łazience na uniwersytecie.
Z bliska nie była aż tak podobna, jak myślałam. Choć jej oczy miały
identyczny odcień zieleni, co moje, jej miały nieco szerszy rozstaw. Dołek w
brodzie nie był tak głęboki, jak mój, kości policzkowe były mniej ostre, nos
mniejszy. Mimo to czułam się przy niej niezręcznie.
Gdy wytarła ręce, oparła się o umywalkę.
– Jestem Kendall Montgomery – oznajmiła. Odrzuciła blond włosy na plecy
tak, jak robią to bogate dziewczyny.
– Olivia. – Przedstawiłam się. Zapadła niezręczna cisza. – Mój tata
nie żyje – burknęłam, bojąc się, że powie coś na temat naszego podobieństwa. –
Mówię to w razie, gdybyś myślała, że jesteśmy spokrewnione. I nie ma opcji,
żebyśmy miały tę samą mamę.
– Szkoda. – Uśmiechnęła się z ironią. – Moi rodzice są okropni.
Chciałabym móc ich zamienić.
Zaśmiałam się, parskając z zaskoczenia. Ja zawsze cieszyłam się, że mam
taką, a nie inną mamę. Poświęcała mi całe swoje życie. Czasami aż za bardzo.
– Gdzie mieszkasz? – zapytała.
– Portage Point. To małe miasto na południe od…
– Wiem, gdzie jest Portage Point. Stamtąd pochodzi moja mama.
Zamilkłyśmy, gdy dotarło do nas, co powiedziała.
– Twoja mama? – Nagle zaczęły mi się pocić ręce.
– Cóż, nie odkąd… – Zawahała się. – Tam mieszkała, gdy chodziła do
liceum. Tak sądzę.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Nieważne – powiedziała Kendall, kierując się w stronę drzwi. –
Miło było cię poznać, Olivia.
– Ciebie też. Do zobaczenia.
Machnęła nieznacznie ręką i wyszła.
Odwróciłam się do siedzącej obok Madison i pokręciłam głową.
– Nie, nie sądzę, bym to planowała. Bo niby po co? Wiem, że nie
jest ze mną spokrewniona.
– Nie możesz tego wiedzieć –
odpowiedziała Madison.
Popatrzyłam na nią.
– Co masz na myśli?
– Cóż, a co jeśli gdzieś tam żyje twój ojciec i ma drugą rodzinę?
Co, jeśli twoja mama była jego… kochanką albo coś?
Ten pomysł był tak niedorzeczny, że wybuchłam śmiechem. Nie potrafiłam
wyobrazić sobie, że mama wdała się w płomienny romans. Była mistrzem opanowania
– marszczyła brwi, ale nigdy nie krzyczała; uśmiechała się, ale nigdy nie
śmiała. Zawsze nosiła stonowany makijaż i idealnie wyprasowane ubrania.
Mama była niewzruszona niczym posąg. Nie miała w sobie tej zwariowanej
iskry, którą miały mamy niektórych moich koleżanek. Była tego typu rodzicem, do
którego mogłam pójść o każdej porze dnia i nocy – gdy płakałam, czekała już z
chusteczką, gdy brałam udział w zawodach, zawsze siedziała na trybunach i mi
kibicowała.
– Taa, jasne! – parsknęłam. – Ona nie umie flirtować, a co dopiero
wdawać się w romans. Poza tym, bałaby się, że złapie jakąś wenerę.
Madison zaśmiała się.
– Okej, w takim razie może to córka twojego taty.
– Mój tata nie żyje, Mad.
– Wiem, ale może przed śmiercią miał drugą rodzinę? Albo zdradzał
twoją mamę? Albo… – Otworzyła szeroko oczy. – Może on żyje?
Przewróciłam oczami.
– Naprawdę musisz ograniczyć opery mydlane.
– Przejrzyj na oczy, Olivia. Jesteś
taka naiwna. Czasami ludzie kłamią, a ty nawet nie wiesz dlaczego –
oznajmiła.
Wzdrygnęłam się na jej słowa.
– Nie sądzę, żeby mama skłamała na temat mojego taty.
– Skąd możesz wiedzieć? Prawda bywa bolesna.
– Nie bardziej, niż kłamstwa – mruknęłam pod nosem.
×××
Wieczorem,
tego samego dnia, mama wróciła z torbami pełnymi zakupów i oznajmiła, że będzie
gotować. Skrzywiłam się. Marthą Stewart to ona nie była. Zwykle jej kuchenne
eksperymenty kończyły się katastrofą.
Raz próbowała upiec kornwalijskie kurczaki w
okropnym, brejowatym sosie, ale ustawiła za wysoką temperaturę. Nie minęło pół
godziny, a w całym domu było tak gęsto od dymu, że niewiele brakowało, żeby
można go było gryźć.
Żałowałam, że po prostu nie zamówimy pizzy.
– Co robimy? – Przybrałam neutralną minę i
zaczęłam rozpakowywać papierowe torby. Nie chciałam sprawić jej przykrości.
– Spaghetti bolognese. – Wzięła jedną z toreb i
wyciągnęła z niej świeżą bazylię, czosnek, cebulę i marchewkę.
Uśmiechnęłam się. Mama nienawidziła marchewki, ale
ja ją uwielbiałam. Zawsze jedną kupowała i oddzielnie dla mnie gotowała.
– Czekaj, mam coś dobrego – powiedziała, obierając
cebulę. – Puk puk.
– Kto tam?
– Puma.
– Jaka puma?
– Puma co słabo kuma.
– Eee, żenada, mamo! – Zaśmiałam się. – To było
słabe!
Zachichotała.
– Uznałam, że ci się spodoba.
– Dobrze. Z jakiej to okazji? – Wskazałam na
składniki.
– Och, nie wiem. – Wzruszyła ramionami i
zaśmiała się. – Wcześniej skończyłam pracę, ty niedługo będziesz w ostatniej
klasie liceum, a ja po prostu jestem z tego powodu strasznie dumna. – Mocno
mnie przytuliła i pocałowała w czoło.
Mama należała do ludzi dotykających. Klepała mnie po
ramionach, głaskała po głowie, całowała w policzek, przytulała. Do dziesiątego
roku życia trzymała mnie za rękę przy przechodzeniu przez pasy, aż zaczęto
sobie z niej z tego powodu żartować. Kiedyś zapytałam ją, dlaczego mnie tak
często dotyka. Powiedziała mi wtedy, że dzięki temu czuje się bardziej ze mną
związana.
Czasami było mi dziwnie, gdy ją przytulałam, jakbym
była za stara, ale z drugiej strony lubiłam to uczucie.
– Jak ci minął dzień? – zapytała, gdy obierałam
czosnek.
– Dobrze. Dostałam szóstkę z testu z historii i
skończyliśmy dzisiaj opracowywać rocznik.
Przestała kroić cebulę i popatrzyła na mnie z
czułością. Miała to do siebie, że nieważne, o jak błahej rzeczy się mówiło,
zawsze słuchała.
Chwilę później po kuchni rozchodził się zapach
czosnku i cebuli, smażonych na maśle, mieszając się z bogatym zapachem mielonej
wołowiny. W małym garnku gotowała się też obrana marchew. Mama wstawiła do
piekarnika bagietkę, żeby się podgrzała, a w tym czasie nałożyłyśmy sobie
makaronu na talerze i zaniosłyśmy je do jadalni.
– Mamo. – Nałożyłam sobie marchew na talerz i
zaczęłam mieszać ją z sosem. Starałam się zachowywać normalnie. – Czy mogę
zadać ci parę pytań dotyczących taty?
Makaron spadł mamie z widelca.
– Oczywiście, skarbie. Co chciałabyś wiedzieć?
– Cóż… – W głowie miałam mętlik.
Zwykle nie była skora do rozmowy. Zresztą, rzadko
pytałam. Zawsze się wtedy tak dziwnie uśmiechała, jakby coś ją bolało. Ale
odkąd zobaczyłam tę Kendall, nie wiem, po prostu zaczęłam więcej o tym
wszystkim myśleć.
– W którym miesiącu ciąży byłaś, gdy zmarł?
Mama przełknęła makaron, który miała w ustach i
przybrała swoją standardową myślicielską minę – lekko przekrzywione usta,
ściągnięte brwi, spojrzenie skierowane w górę.
– Kilka tygodni. Nie miałam szansy mu
powiedzieć.
– Był przystojny? – Uśmiechnęłam się chytrze. –
No wiesz, gdy go poznałaś, miałaś motyle w brzuchu?
– Bardzo! – Powachlowała twarz dłonią i
zaśmiała się. – Kolana mi przy nim miękły. Te jego blond włosy i brązowe oczy.
Nie mogłam na niego nie polecieć.
Znieruchomiałam, mój mózg uczepił się jednego słowa.
– Brązowe?
– Tak.
Wpatrywałam się w nią w milczeniu. Kiedyś
powiedziała mi, że miał zielone oczy, identyczne jak moje. Pamiętałam ten
dzień, każde słowo, które wtedy powiedziała. Zachowałam te skrawki informacji w
pamięci i przechowywałam w sercu, odkąd miałam trzynaście lat. To był dowód, że
jestem w jakiś sposób połączona z ojcem, którego nigdy nie poznałam.
Czekałam, aż jakoś na to zareaguje, zapewni, że nie
kłamie. Ale tego nie zrobiła.
Patrzyłam na nią, walcząc z panującym w mojej głowie
bałaganem.
– Miał inną rodzinę? – zapytałam w końcu. Późne
popołudniowe słońce wpadało do środka przez firanki, padając na stół. Oświetlało
też jej twarz, uwydatniając zmarszczki, które w tej chwili sprawiały, że
wyglądała na dwadzieścia lat starszą.
Mama wybuchła śmiechem.
– Nie, oczywiście, że nie! Skąd ci coś takiego
przyszło do głowy?
Obserwowałam ją uważnie.
– Cóż, bo może mam jakieś rodzeństwo, o którym
nic nie wiem.
Przez chwilę wizja tego, co powie, ciążyła nade mną
niczym miecz kata. To, co miała powiedzieć, mogło wszystko zmienić.
Nagle poderwała się z miejsca z szeroko otwartymi
oczami.
– O mój Boże! Chleb!
Otworzyła gwałtownie piekarnik, z którego wydostał
się czarny dym i swąd spalenizny. Chwyciłam rękawice kuchenne, złapałam spaloną
bagietkę i wyrzuciłam ją do kosza. Mama w tym czasie otworzyła szklane drzwi i zaczęła
machać ścierką. Chłodne wiosenne powietrze dostało się do środka, rozrzedzając
dym. Mimo to nadal było czuć zapach przypalonego jedzenia.
Mama odgarnęła włosy ze spoconego czoła.
– Przykro mi, skarbie. Wygląda na to, że
będziemy musiały obejść się bez bagietki.
– W porządku. To nie byłby domowy obiad,
gdybyśmy czegoś nie przypaliły – zażartowałam.
Zaśmiała się, zawstydzona.
– Dlaczego nie poopowiadasz mi o szkole?
Niedługo trafisz do ostatniej klasy. Jakie to uczucie?
Mówiła za szybko, głos miała strasznie napięty.
– Mamo, nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Czy
tata miał inne dzieci?
Chmury zasłoniły słońce, przez co na twarz mamy padł
cień. Czułam dziwne drżenie w powietrzu, jakby przez zapach spalenizny
przedzierała się fala elektryczności.
Mama popatrzyła na mnie niewinnym spojrzeniem niebieskich
oczu.
– Nie – powiedziała. – Twój tata zmarł, zanim
dowiedział się o tobie i na pewno nie miał innych dzieci.
Patrzyłam na jej gładką twarz, starając się połapać
w swoich uczuciach: strach, panika, dezorientacja, złość. Głównie złość, bo coś
mi podpowiadało, że kłamie.
W moim sercu zagościło przerażenie. Zawsze ufałam
mamie.
Ufałam wszystkiemu, co mówiła, robiłam to, o co mnie
prosiła.
Nigdy nie przyszło mi do głowy kwestionowanie jej
słów.
Ale teraz czułam, jak moje zaufanie do niej rozpływa
się niczym mgła. Jeśli była w stanie skłamać w tak istotnej kwestii, to co
jeszcze przede mną ukrywała?
Komentarze
Prześlij komentarz