[PATRONAT] Rozdział Pierwszy Margaret Rogerson "Magia Cierni"
ZAPADAŁA NOC, KIEDY śmierć wjechała do Wielkiej
Biblioteki w Summershall. Przybyła powozem. Elisabeth stała na dziedzińcu i
patrzyła, jak konie z obłędem w oczach wpadają przez bramę, tocząc pianę z
pysków. Wysoko w oknach wieży ostatnie promienie zachodzącego słońca zapłonęły,
jakby pomieszczenia za nimi stanęły w ogniu, zaraz jednak umknęły w górę. W
gasnącym blasku kładły się długie cienie aniołów i gargulców strzegących poznaczonych
smugami deszczu parapetów biblioteki.
Turkocząc kołami, powóz zatrzymał
się, a na jego boku zalśnił pozłacany emblemat: skrzyżowane pióro i klucz – symbol
Kolegium. Żelazne kraty zmieniały tylną część pojazdu w więzienną celę. Choć
noc była chłodna, dłonie Elisabeth były śliskie od potu.
– Scrivener – odezwała się stojąca obok niej kobieta. – Masz
sól? Rękawice?
Elisabeth
poklepała skórzane pasy krzyżujące się na jej piersi, macając umieszczone na
nich kieszonki, oraz pojemnik z solą zwisający u jej biodra.
– Tak,
pani dyrektor. – Brakowało jej tylko miecza, na ten jednak sobie nie zasłuży,
dopóki nie ukończy wieloletniego szkolenia w Kolegium i nie zostanie
strażniczką. Niewielu bibliotekarzy osiągało ten cel; z reguły albo
rezygnowali, albo ginęli.
– Dobrze.
– Dyrektorka zamilkła. Była zdystansowaną, szykowną kobietą o bladej jak śnieg
twarzy i ogniście czerwonych włosach. Od jej lewej skroni aż do szczęki
ciągnęła się blizna, tworząc zgrubienie na policzku i odginając w bok kącik
ust. Tak jak Elisabeth, miała na piersi skórzane pasy, pod nimi jednak nosiła
mundur strażnika, a nie szaty nowicjusza. Światło lamp połyskiwało w mosiężnych
guzikach jej ciemnoniebieskiego płaszcza i lśniło w wypastowanych butach. Miecz
wiszący przy jej biodrze był długi i
wąski, z jelcem wysadzanym granatami.
Miecz
ten cieszył się w Summershall sławą. Zabójca Demonów, bo tak brzmiała jego
nazwa, posłużył dyrektorce do walki z malefiktem, kiedy miała zaledwie
dziewiętnaście lat. Pamiątką tamtego właśnie starcia była blizna, która, jeśli
wierzyć plotkom, sprawiała jej potworny ból, ilekroć kobieta się odezwała.
Elisabeth powątpiewała w prawdziwość tych pogłosek, ale faktem było, że dyrektorka
ostrożnie dobierała słowa, a już na pewno nigdy się nie uśmiechała.
–
Pamiętaj – odezwała się wreszcie znowu – jeśli po dotarciu do krypty usłyszysz
w myślach głos, nie słuchaj go. To grymuar ósmej klasy, stworzony wieki temu, i
nie należy go lekceważyć. Od początków swojego istnienia doprowadził do
szaleństwa dziesiątki ludzi. Jesteś gotowa?
Elisabeth
przełknęła ślinę, nie będąc w stanie wydusić odpowiedzi przez ściśnięte gardło.
Nie mogła uwierzyć, że dyrektorka w ogóle z nią rozmawia, a co dopiero że
wezwała ją tutaj, aby pomogła dostarczyć grymuar do krypty. Na ogół taka
odpowiedzialność wykraczała daleko poza rangę nowicjuszki. Nadzieja szamotała
się w niej, jak ptak uwięziony we wnętrzu domu, fruwający w górę i w dół do
utraty sił, wabiony obietnicą otwartego nieba w oddali; za nadzieją zaś niczym
cień podążało przerażenie.
„Daje mi szansę dowieść,
że warto mnie szkolić na strażnika – pomyślała. – Jeśli zawiodę, zginę. Wtedy
przynajmniej będzie ze mnie jakiś pożytek. Będą mnie mogli zakopać w ogródku
jako nawóz dla rzodkiewek”.
Ocierając spocone dłonie o szatę, skinęła głową.
Dyrektorka ruszyła przez dziedziniec, a Elisabeth podążyła za
nią. Żwir chrzęścił im pod stopami. W miarę jak zbliżały się do powozu,
powietrze stawało się coraz gęstsze od ohydnego smrodu, przywodzącego na myśl
namokłą skórę gnijącą na morskim brzegu. Elisabeth dorastała w Wielkiej
Bibliotece, w otoczeniu magicznych ksiąg pachnących pergaminem i atramentem, ale
ten odór nie przypominał nic z tego, do czego przywykła; sprawiał, że piekły ją
oczy, a ramiona pokrywała gęsia skórka. Nawet konie były niespokojne. Nerwowo
przebierały kopytami w zaprzęgu, rozrzucając żwir, i ignorowały próbującego je
uspokoić woźnicę. W pewnym sensie im zazdrościła – one przynajmniej nie
wiedziały, co takiego wiozły za sobą przez całą drogę ze stolicy.
Dwoje strażników zeskoczyło z kozła z dłońmi na rękojeściach
mieczy. Elisabeth o mało się nie cofnęła, kiedy spojrzeli na nią spode łba, lecz
zamiast tego wyprostowała plecy i uniosła podbródek, próbując jak oni zachować
kamienną twarz. Nawet jeśli nigdy nie zasłuży na miecz, może przynajmniej
wyglądać na dość odważną, aby nim władać.
Dyrektorka
zagrzechotała pękiem kluczy, a tylne drzwi powozu otwarły się z jękiem. Mrok
sprawił, że w pierwszej chwili obity żelazem przedział transportowy zdawał się
pusty, zaraz jednak Elisabeth wypatrzyła leżący na podłodze przedmiot: płaską,
kwadratową szkatułę z żelaza, zabezpieczoną ponad tuzinem zamków. Laik mógłby
uznać takie środki ostrożności za absurdalne – ale nie na długo. W wieczornej
ciszy z głębi skrzyni rozbrzmiał pojedynczy, donośny łomot, tak potężny, że
powóz się zatrząsł, a jego drzwi zadrżały, grzechocząc zawiasami. Jeden z koni
zarżał z przestrachem.
– Szybko – powiedziała dyrektorka. Chwyciła jeden z
uchwytów szkatuły, a Elisabeth złapała za drugi. Razem uniosły ciężar i ruszyły
w stronę drzwi, na których szczycie wyryto inskrypcję – wygięty w łuk zwój przytrzymywany
z obydwu stron przez płaczące anioły. Niewyraźny napis, niemal niewidoczny w
cieniu, głosił „officium adusque mortem”. Dewiza strażników. Służba aż do śmierci.
Weszły w długi korytarz o kamiennych ścianach, na których kładł
się drżący blask pochodni. Masywna szkatuła coraz bardziej ciążyła Elisabeth w
ręku. Nie poruszyła się więcej, ale dziewczyna nie czuła się tym uspokojona, bo
przeczuwała, co to znaczy: zamknięta w środku księga nasłuchiwała. Czekała.
Przy wejściu do krypty stał na warcie kolejny strażnik. Kiedy
zobaczył Elisabeth u boku dyrektorki, w jego małych oczkach zalśniła nienawiść.
Był to strażnik Finch, podstarzały mężczyzna o krótkich, siwych włosach i
obrzmiałej twarzy, w której jego rysy zdawały się rozpływać, zanurzone jak
rodzynki w puddingu chlebowym. Pośród nowicjuszy znany był z tego, że jego
prawe ramię było większe i bardziej umięśnione niż lewe, tak często je ćwiczył,
wymierzając im chłostę.
Elisabeth zacisnęła dłoń na uchwycie szkatuły, aż pobielały
jej kłykcie, instynktownie szykując się na cios, ale w obecności dyrektorki Finch
nic jej nie mógł zrobić. Mamrocząc pod nosem, pociągnął za łańcuch. Cal za
calem brona się uniosła, aż jej ostre, czarne zęby znalazły się powyżej ich
głów. Elisabeth zrobiła krok naprzód.
A wtedy szkatuła szarpnęła.
– Uważaj
– rzuciła ostro dyrektorka, gdy obie zatoczyły się na kamienną ścianę, z trudem
utrzymując równowagę. Elisabeth poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Jej
but wisiał nad krawędzią spiralnych schodów, których kręte stopnie, wijąc się,
opadały w mrok.
Uświadomiła sobie straszną prawdę. Grymuar chciał, żeby
spadły. Wyobraziła sobie, jak szkatuła toczy się w dół po schodach, uderza w
kamienne płyty, otwiera się z trzaskiem łamanych zamków – i to byłaby jej wina…
Dyrektorka zacisnęła dłoń na jej ramieniu.
– Wszystko w porządku, Scrivener. Nic się nie stało. Przytrzymaj
się poręczy i idź dalej.
Elisabeth z wysiłkiem odwróciła się od wykrzywionej w
potępiającym grymasie twarzy Fincha. Ruszyły w dół. Spod ziemi wionęło chłodem,
a powietrze pachniało zimnymi kamieniami, pleśnią i czymś jeszcze, czymś mniej
naturalnym. Nawet kamień ociekał tu złem starożytnych reliktów, od wieków
marniejących w mroku – świadomości, które nigdy nie śpią, umysłów, którym nie jest
dane śnić. Powłoka z wielu ton ziemi tłumiła wszelkie dźwięki i panowała tu
taka cisza, że w uszach Elisabeth dudnił tylko jej własny puls.
Całe dzieciństwo spędziła, eksplorując wszelkie zakamarki
Wielkiej Biblioteki i wścibiając nos w niezliczone tajemnice, nigdy jednak nie
była w krypcie. Miejsce to przez całe jej życie czaiło się pod gmachem
biblioteki jak coś okropnego skrytego pod łóżkiem.
„To moja szansa” – upomniała się w myślach. Nie mogła sobie
pozwolić na strach.
Zeszły
do pomieszczenia przypominającego podziemia katedry. Ściany, sufit i podłoga wykute
były z tego samego szarego kamienia, a pokryte żłobionymi rowkami kolumny oraz łukowe
sklepienie wyrzeźbione zostały kunsztownie i z pietyzmem. W ciągnących się
wzdłuż ścian wnękach stały posągi aniołów, u których stóp migotały świece. Ich
pełne smutku, spowite cieniem oczy obserwowały żelazne półki ustawione rzędami
we wnętrzu krypty. W przeciwieństwie do regałów na wyższych poziomach
biblioteki, te były na stałe przytwierdzone do podłogi. Łańcuchy utrzymywały w
miejscu zamknięte szkatuły, wsunięte między półki niczym szuflady.
Elisabeth powtarzała sobie w duchu, że dobiegające ją z
mijanych szkatuł szepty, to tylko wytwór jej wyobraźni. Łańcuchy pokrywała
gruba warstwa kurzu. Większości szkatuł nie ruszano od dziesięcioleci, a
zamieszkujące je księgi pogrążone były w głębokim śnie. Mimo to wciąż czuła na
karku mrowienie, jakby ktoś ją obserwował.
Dyrektorka poprowadziła ją do znajdującej się za półkami
celi, pośrodku której stał przytwierdzony do podłogi stół. Pojedyncza lampa
olejna oświetlała jego poplamiony atramentem blat żółtawym blaskiem. Szkatuła
niepokojąco posłusznie dała się ułożyć obok czterech ogromnych szram
przecinających drewnianą powierzchnię, jak ślady jakichś wielkich pazurów.
Elisabeth co chwila rzucała spojrzenia w ich kierunku. Wiedziała, skąd się
wzięły. Wiedziała, co się dzieje, kiedy grymuar wyrwie się spod kontroli.
Malefikt.
– Jakie zabezpieczenie stosujemy najpierw? – zapytała dyrektorka,
wyrywając Elisabeth z zamyślenia. Rozpoczął się egzamin.
– Sól – odpowiedziała, sięgając po zwisający jej u
biodra pojemnik. – Podobnie jak żelazo, sól osłabia demoniczne moce. – Dłoń
zadrżała jej lekko, gdy wysypywała kryształki, formując koślawy okrąg. Zarumieniła
się ze wstydu, widząc jego nierówne krawędzie. Co, jeśli się okaże, że wciąż
nie jest gotowa?
Ledwie dostrzegalne ciepło złagodziło surowe oblicze dyrektorki.
– Wiesz, dlaczego postanowiłam cię zatrzymać, Elisabeth?
Dziewczyna zamarła bez tchu. Dyrektorka nigdy nie zwracała
się do niej po imieniu. Zawsze używała jej nazwiska, Scrivener, a czasem
nazywała ją po prostu „nowicjuszką”, zależnie
od tego, jak bardzo Elisabeth miała akurat przechlapane – a przechlapane
miewała bardzo często.
– Nie, pani dyrektor – odparła.
– Hmm.
Pamiętam, że szalała burza. Grymuary były tamtej nocy niespokojne. Tak
hałasowały, że ledwie usłyszałam pukanie do drzwi. – Elisabeth z łatwością
wyobraziła sobie tę scenę: deszcz bijący o okna, woluminy zawodzące, łkające i
dygoczące w okowach. – Kiedy znalazłam cię na progu i wniosłam do środka, byłam
pewna, że zaczniesz płakać. Zamiast tego rozejrzałaś się, po czym wybuchnęłaś
śmiechem. Nie bałaś się. W tamtej chwili zrozumiałam, że nie mogę odesłać cię
do sierocińca. Twoje miejsce było w bibliotece, należałaś do niej w równym
stopniu, co książki.
Elisabeth słyszała już tę opowieść, ale tylko od swojego
nauczyciela, nigdy z ust samej dyrektorki. Dwa słowa odbiły się echem w jej
głowie, donośne jak uderzenia serca: „twoje miejsce”. Szesnaście lat czekała, żeby
usłyszeć te słowa, i rozpaczliwie pragnęła, aby były prawdą.
Wstrzymując oddech, w milczeniu patrzyła, jak dyrektorka sięga
po swoje klucze i wybiera największy spośród nich, tak stary, że rdza przeżarła
go prawie w całości. Jasne było, że dla niej czas na sentymenty minął.
Elisabeth musiała się zadowolić powtarzaniem w myślach niewypowiedzianej
przysięgi, którą złożyła sobie niemal tak dawno, jak tylko sięgała pamięcią. Któregoś
dnia ona też zostanie strażniczką. Sprawi, że dyrektorka będzie z niej dumna.
Sól posypała się na stół, gdy pokrywa szkatuły uniosła się ze
skrzypnięciem. Smród gnijącej skóry rozlał się po krypcie, tak potężny, że
Elisabeth omal nie zwymiotowała.
Wewnątrz
spoczywał grymuar; gruby tom o poszarpanych, żółknących stronicach wciśniętych
pomiędzy płaty tłustej, czarnej oprawy. Wyglądałby dość zwyczajnie, gdyby nie
pękate wypustki sterczące z okładki, przypominające wielkie brodawki albo bąble
na powierzchni bulgoczącej smoły. Każda z nich miała rozmiary sporej kulki, a
były ich tam dziesiątki, odkształcające niemal każdy skrawek skórzanej
powierzchni. Dyrektorka założyła parę ciężkich, przeszywanych żelazem rękawic.
Elisabeth szybko poszła za jej przykładem. Przygryzła policzek, kiedy kobieta wyjęła
księgę ze szkatuły i ułożyła ją w kręgu z soli.
W chwili, gdy wolumin dotknął blatu, wypustki się rozchyliły.
To nie były brodawki – to były oczy. Oczy we wszelkich możliwych kolorach
obracały się, przekrwione, a ich źrenice to się rozszerzały, to znów zwężały do
rozmiarów główki od szpilki. Grymuar dygotał konwulsyjnie w dłoniach dyrektorki,
która, zaciskając zęby, otwarła go z trudem. Elisabeth odruchowo sięgnęła do
wnętrza kręgu i przycisnęła księgę do blatu, czując przez rękawice, jak skóra szarpie
się i drży. Wściekła. Żywa.
Te oczy nie zostały stworzone za pomocą magii. Były prawdziwe,
wyłupione z ludzkich oczodołów dawno temu, poświęcone dla stworzenia księgi
dość potężnej, aby utrzymała w sobie zaklęcia wyryte na jej kartach. Jeśli
wierzyć historycznym zapisom, większość ofiar nie była dobrowolna.
– Księga oczu
– powiedziała Dyrektorka z niezmąconym spokojem. – Zawiera zaklęcia, które
pozwalają zaglądać w umysły innych ludzi, czytać im w myślach, a nawet
kontrolować ich zachowanie. Na szczęście jedynie kilku czarownikom w całym
królestwie udało się kiedykolwiek uzyskać pozwolenie na jej przeczytanie.
– A po co im to?! – wybuchnęła Elisabeth, zanim zdołała
się powstrzymać. Odpowiedź była oczywista. Czarownicy z natury byli źli, zdeprawowani
przez demoniczną magię, którą władali. Gdyby nie Reformy, które na mocy prawa
zakazały im oprawiania ksiąg we fragmenty ludzkiego ciała, grymuary, takie jak Księga oczu, nie stanowiłyby takiej
rzadkości. Bez wątpienia czarownicy nieraz usiłowali je kopiować, ale zaklęć
nie dało się zapisać przy pomocy zwyczajnych materiałów. Czarnoksięska moc w
jednej chwili obróciłaby inkaust i pergamin w popiół.
Ku jej
zaskoczeniu, dyrektorka poważnie potraktowała jej pytanie, choć nie patrzyła
już na Elisabeth. Zamiast tego skupiła się na przewracaniu stron, sprawdzając,
czy nie doznały żadnych uszkodzeń w trakcie podróży.
– Może
nadejść czas, kiedy takie czary, jakkolwiek odpychające, okażą się konieczne. Ciąży
na nas wielka odpowiedzialność wobec królestwa, Scrivener. Gdyby ten grymuar
uległ zniszczeniu, zawarte w nim zaklęcia zostałyby utracone na zawsze. To
jedyna istniejąca kopia.
– Tak, pani dyrektor. – Zdawała sobie z tego sprawę. Strażnicy
bronili grymuarów przed światem w równym stopniu, co świata przed nimi.
Elisabeth zebrała się w sobie, podczas gdy dyrektorka przerwała
na chwilę przerzucanie kartek, pochylając się, aby lepiej obejrzeć plamę na
jednej ze stron. Przewożenie grymuarów wysokiej klasy niosło ze sobą ryzyko, ponieważ
każde przypadkowe uszkodzenie mogło je sprowokować do przemiany w malefikt. Przed
zamknięciem w krypcie należało je poddać dokładnym oględzinom. Elisabeth była
przekonana, że kilkoro oczu wyglądających spod okładki patrzyło prosto na nią –
i że przebłyskiwał z nich spryt.
Coś jej mówiło, że nie powinna odwzajemniać ich spojrzenia. Chcąc
zająć czymś uwagę, zerknęła w bok, na kartki. Niektóre zdania napisane były po austermeryjsku
albo w Starej Mowie, inne jednak nabazgrano po enochiańsku, w czarnoksięskim
języku złożonym z dziwnych, kanciastych run migoczących na pergaminie niczym
rozżarzone węgle. Języka tego dało się nauczyć, tylko zadając się z demonami. Na
sam widok run czuła pulsowanie w skroniach.
– Nowicjuszko…
Szept
prześlizgnął się po jej umyśle, obcy i nieoczekiwany jak zimny, oślizgły dotyk
ryby pod powierzchnią stawu. Elisabeth wzdrygnęła się i uniosła wzrok. Jeśli dyrektorka
również usłyszała ten głos, to nie dała nic po sobie poznać.
– Widzę cię, nowicjuszko…
Elisabeth
zaparło dech w piersi. Zgodnie z poleceniem dyrektorki starała się ignorować
głos, ale nie była w stanie skupić się na niczym innym, kiedy wpatrywało się w
nią tak wiele, lśniących złowrogą inteligencją, oczu.
– Spójrz na mnie…
spójrz…
Powoli, lecz nieuchronnie, jakby przyciągany jakąś
niewidzialną siłą, wzrok Elisabeth zaczął wędrować w dół.
– Już – powiedziała dyrektorka. Jej głos zdawał się
stłumiony i zniekształcony, jakby dochodził spod wody. – Gotowe. Scrivener?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zatrzasnęła grymuar i szept
umilkł, jak ucięty nożem. Elisabeth ocknęła się, wybudzona z transu. Złapała z
sykiem powietrze, a na twarzy rozlał jej się rumieniec upokorzenia. Wytrzeszczone
oczy księgi przebiegały spojrzeniem między nią a dyrektorką.
– Dobra robota – pochwaliła dyrektorka. – Wytrwałaś
znacznie dłużej, niż się spodziewałam.
– Prawie mnie miał – szepnęła Elisabeth. Jak dyrektorka mogła
jej gratulować? Skórę miała wilgotną od potu; zadrżała w chłodnym powietrzu
krypty.
– Tak. To właśnie chciałam ci dzisiaj pokazać. Umiesz
się obchodzić z grymuarami, łączy cię z nimi więź, jakiej nie widziałam jeszcze
nigdy u żadnego nowicjusza, wciąż jednak musisz się wiele nauczyć. Chcesz
zostać strażniczką, prawda?
Wypowiedziana przed obliczem dyrektorki, na oczach kamiennych
aniołów ustawionych wzdłuż ścian, cicha odpowiedź Elisabeth brzmiała jak
wyznanie.
– To jedyne, czego kiedykolwiek pragnęłam.
– Pamiętaj
tylko, że wiele ścieżek stoi przed tobą otworem. – Blizna zniekształcająca
twarz dyrektorki nadawała jej ustom niemal żałosny wyraz. – Zanim dokonasz wyboru,
upewnij się, że żywot strażnika jest tym, czego naprawdę chcesz.
Elisabeth
skinęła głową, niepewna, czy zdoła wydobyć z siebie głos. Jeśli pomyślnie
przeszła próbę, to nie rozumiała, dlaczego dyrektorka radziła jej rozważyć porzucenie
tego, o czym zawsze marzyła. Być może w jakiś sposób okazała się niegotowa, nieprzygotowana.
W takim razie będzie po prostu musiała postarać się bardziej. Pozostał jej rok
do siedemnastych urodzin, kiedy osiągnie wiek uprawniający do szkolenia w
Kolegium – może wykorzystać ten czas, aby ostatecznie dowieść swojej wartości i
zyskać aprobatę dyrektorki. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy.
Wspólnymi siłami wepchnęły grymuar z powrotem do szkatuły. Gdy
tylko dotknął soli, przestał się szamotać. Oczy przetoczyły się w górę, ukazując
sierpowate plamy białek, po czym opuściły powieki. Trzask zamykanej pokrywy rozdarł
grobową ciszę krypty. Miną lata albo nawet dekady, zanim szkatuła znów zostanie
otwarta. Zabezpieczony grymuar nie stanowił już zagrożenia.
Mimo to Elisabeth nie mogła wyrzucić z pamięci dźwięku jego
głosu. Ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że przyjdzie jej jeszcze zetknąć się z Księgą oczu – a księdze przyjdzie się zetknąć
z nią.
Komentarze
Prześlij komentarz