[PATRONAT] Rozdział Czwarty Margaret Rogerson "Magia Cierni"
4
WIZYTA MAGISTRA BYŁA ostatnim
ekscytującym wydarzeniem tej wiosny. Lato zaatakowało falą spiekoty, a niedługo
potem wybuchła epidemia kruchogrzbietu, uprzykrzając wszystkim życie; wyczerpani,
całymi tygodniami nacierali dotknięte chorobą grymuary cuchnącą maścią.
Elisabeth powierzono opiekę nad księgą drugiej klasy, zatytułowaną Dekrety Bartholomew Trouta, która
nabrała zwyczaju wiercenia się wyzywająco, gdy tylko ją zobaczyła. Kiedy
Summershall nawiedziła pierwsza jesienna burza, nie miała ochoty już nigdy w
życiu oglądać żadnego słoika z maścią. Była gotowa paść na łóżko i nie budzić
się przez następnych kilka lat.
Zamiast tego zbudziła się w środku nocy, przekonana, że coś słyszała.
Na zewnątrz wiatr chłostał drzewa i wył w okapach, a gałęzie tłukły o okna, jednak
mimo całego tego hałasu nie mogła pozbyć się wrażenia, że obudziło ją coś
innego. Usiadła na łóżku i odrzuciła kołdrę.
– Katrien? – szepnęła.
Przyjaciółka obróciła się na bok, mamrocząc coś przez sen. Nie
obudziła się, nawet kiedy Elisabeth chwyciła ją za ramię i potrząsnęła.
– Zaszantażować go – wymruczała w poduszkę, wciąż
pogrążona we śnie.
Marszcząc brwi, Elisabeth wyślizgnęła się z łóżka. Zapaliła
świecę stojącą na szafce nocnej i rozejrzała się w poszukiwaniu czegokolwiek
podejrzanego.
Pokój, który dzieliła z Katrien, położony wysoko w jednej z
wież biblioteki, był mały i kolisty, z wąskim oknem, przez które wionęło chłodem,
ilekroć wiał wiatr ze wschodu. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy,
gdy kładła się spać. Książki leżały otwarte na komodzie i piętrzyły się w
stosach wzdłuż zakrzywionych, kamiennych ścian, a dywan zarzucony był notatkami
z najnowszych eksperymentów Katrien. Starając się ich nie podeptać, Elisabeth podeszła
do drzwi i wychynęła na korytarz. Płomień świecy spowijał ją drżącym blaskiem. Grube
ściany biblioteki tłumiły wycie wiatru, zmieniając je w odległy pomruk.
Boso i w samej koszuli nocnej spłynęła w dół schodami niczym
duch. Skręciła kilka razy i stanęła pod tarasującymi przejście dębowymi
drzwiami, wzmocnionymi za pomocą żelaznych pasów. Te drzwi oddzielały
bibliotekę od kwater mieszkalnych i przez cały czas pozostawały zamknięte. Dopóki
nie ukończyła trzynastu lat, nie mogła sama ich otwierać; musiała czekać, aż
przyjdzie jakiś bibliotekarz i ją przepuści. Teraz miała już wieloklucz, otwierający
zewnętrzne drzwi wszystkich Wielkich Bibliotek w królestwie. Nosiła go na szyi
przez cały czas, nawet w łóżku i w kąpieli, jako namacalny symbol swojej
przysięgi.
Uniosła klucz, ale zaraz zatrzymała dłoń i przebiegła
opuszkami palców po szorstkiej powierzchni drzwi. Przez głowę przemknęło jej
wspomnienie: ślady pazurów na stole w krypcie – pazurów, które przeorały blat, jakby
był zrobiony z masła, a nie z drewna.
Nie, to niemożliwe. Grymuary przemieniały się malefikty
tylko, jeśli zostały uszkodzone. Coś takiego nie mogło się wydarzyć w środku
nocy, gdy w bibliotece nie było żadnych gości, a wszystkie księgi spoczywały
bezpiecznie na swoich miejscach. Nie, kiedy strażnicy patrolowali ciemne
korytarze, a ogromny dzwon alarmowy zwisał nieruchomo nad ich głowami.
Postanawiając odegnać dziecinne lęki, prześlizgnęła się przez
drzwi i zamknęła je za sobą. Lampy w westybulu przygaszono na noc; ich blask
lśnił w pozłacanych literach na grzbietach książek i odbijał się w miedzianych
prowadnicach łączących drabiny na kółkach ze szczytami regałów. Wytężała słuch,
ale nie dobiegł jej żaden niezwykły dźwięk. Tysiące grymuarów wokoło spały
spokojnie, pochrapując, aż aksamitne wstążki fruwały nad ich kartkami. Nieopodal,
w szklanej gablocie, księga czwartej klasy zatytułowana Florilegium Lorda Fustiana odchrząknęła wyniośle, próbując
przyciągnąć jej uwagę. Trzeba jej było prawić na głos komplement co najmniej
raz dziennie, w przeciwnym wypadku zatrzaskiwała się jak małż i nie dawała się
otworzyć przez całe lata.
Elisabeth skradała się naprzód, unosząc świecę wyżej. Wszystko
w porządku. Pora wracać do łóżka.
I wtedy to poczuła – zapach,
od którego łzawiły oczy, niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym. Kilka
ostatnich miesięcy jakby przestało istnieć i przez moment znów stała w czytelni,
pochylona nad obitym skórą fotelem. Serce jej zamarło, a potem zaczęło walić
tak, że dudniło jej w uszach.
Eteryczne spalanie. W bibliotece ktoś niedawno uprawiał czary.
Szybko zgasiła świecę. Wzdrygnęła się, słysząc jakiś trzask. Zaczekała,
aż rozległ się znowu, tym razem cichszy, prawie jak echo. Podejrzewając już, co
to za dźwięk, wsunęła się za regał, skąd widać było frontowe drzwi biblioteki. Stały
otworem, kołysząc się na wietrze.
Gdzie są strażnicy? Powinna już była kogoś spotkać, a
tymczasem biblioteka zdawała się całkiem opustoszała. Drżąc ze strachu, ruszyła
w kierunku drzwi. Choć teraz wszystkie cienie, ciągnące się po podłodze jak
palce, miały w sobie coś złowrogiego, omijała słupy księżycowego światła, nie
chcąc, żeby ktoś ją zauważył.
Ból rozlał się w jej niczym nieosłoniętym palcu u stopy, kiedy
była w połowie drogi przez westybul. Nadziała się nim na coś, co leżało na
podłodze – coś twardego i zimnego, połyskującego w ciemności...
Miecz. I to nie byle jaki miecz, tylko Zabójca Demonów. Granaty
na jego jelcu lśniły w mroku.
Elisabeth podniosła broń w odrętwieniu. Dotykanie jej zdawało
się niewłaściwe. Zabójca Demonów nigdy nie opuszczał swojego miejsca u pasa dyrektorki.
Spuściłaby go z oczu tylko, gdyby...
Tłumiąc krzyk, Elisabeth podbiegła do sylwetki leżącej
bezwładnie na podłodze nieopodal, z rudymi włosami lśniącymi w świetle księżyca
i bladą dłonią wyciągniętą przed siebie. Ciało nie stawiało żadnego oporu, gdy
chwyciła je za ramię i obróciła na plecy. Oczy dyrektorki wbiły niewidzące
spojrzenie w sufit.
Podłoga rozstąpiła się pod Elisabeth; wokół niej biblioteka
zawirowała. To niemożliwe. To tylko zły sen. Lada chwila obudzi się we własnym
łóżku i wszystko będzie tak, jak zawsze. Czekała na przebudzenie, a kolejne
sekundy mijały, aż żołądek podszedł jej do gardła. Chwiejnie oddaliła się od
ciała dyrektorki i podeszła do drzwi, gdzie wypluła z siebie kwaśną strugę
żółci. Kiedy wyciągnęła rękę, aby oprzeć się o futrynę, jej dłoń trafiła na coś
śliskiego.
„Krew” – pomyślała odruchowo, ale substancja pokrywająca jej
palce była czymś innym – gęstszym, ciemniejszym. To nie była krew, tylko atrament.
Elisabeth od razu wiedziała, co to oznacza. Otarła palce o
koszulę nocną i zacisnęła obie dłonie na rękojeści Zabójcy Demonów, bo za
bardzo drżała, żeby utrzymać go w jednej. Wyszła w noc. Owiał ją wiatr, mierzwiąc
jej włosy. W pierwszej chwili nie zobaczyła nic poza migotliwymi światłami tych
kilku lamp, które wciąż paliły się w Summershall, widoczne spoza targanych
wiatrem drzew w sadzie. Wysypany żwirem dziedziniec biblioteki otaczał wysoki
płot z kutego żelaza, którego ostre zwieńczenia jak sztylety wbijały się w
niespokojne niebo, ale brama była otwarta; powyginana, zwisała na zawiasach, ociekając
atramentem.
Wtedy w oddali, pomiędzy drzewami, poruszyła się potężna
sylwetka. Światło księżyca lśniło na oleistej skórze. Postać szła powoli w
stronę miasteczka chwiejnym, niezgrabnym krokiem, jak zdeformowany niedźwiedź próbujący
niezdarnie chodzić na dwóch łapach. Nie było żadnych wątpliwości, co to
takiego: grymuar, który uciekł z krypty. Czerpiąc moc z czarów zamkniętych
między swoimi stronami, przeistoczył się w przerażającego potwora ze skóry i
atramentu.
Widząc malefikt, Elisabeth powinna zawiadomić najbliższego
strażnika, a jeśli to było niemożliwe, wbiec po schodach i uderzyć w dzwon
alarmowy. Jego sygnał wezwałby strażników i dał znak mieszkańcom miasteczka, aby
ukryli się w schronie pod ratuszem. Jednak nie było na to czasu. Gdyby
Elisabeth zawróciła, potwór dotarłby do Summershall, zanim ktokolwiek zdążyłby
chociaż wstać z łóżka. Mnóstwo ludzi zginęłoby na ulicach. To byłaby rzeź.
Officium adusque mortem. Służba aż do śmierci. Tysiące razy
przechodziła pod tą inskrypcją. Być może nie była jeszcze strażniczką, ale
nigdy nie mogłaby nią zostać, gdyby teraz zawróciła. Jej obowiązkiem było
chronić Summershall, nawet za cenę własnego życia.
Elisabeth przebiegła przez bramę i pognała w dół zbocza. Ostry
żwir ustąpił miejsca miękkiemu, mokremu dywanowi z mchu i opadłych liści, od
których przemókł jej rąbek koszuli. Raz potknęła się o korzeń i o mało nie
upuściła miecza, ale malefikt się nie zatrzymał, tylko dalej ciężkim krokiem
podążał przed siebie.
Była już na tyle blisko, że dławił ją bijący od niego smród
zgnilizny i widziała, jaki był wielki – dużo większy niż człowiek, z kończynami
grubymi i sękatymi jak pniaki. Zalała ją fala paraliżującego strachu. Zabójca
Demonów zaczął w końcu ciążyć jej w rękach. Nie była żadną bohaterką, tylko
dziewczyną w koszuli nocnej, która przypadkiem trzyma miecz. Zastanawiała się,
czy tak właśnie czuła się dyrektorka, mierząc się ze swoim pierwszym malefiktem?
„Nie muszę go pokonać – pomyślała. Jeśli uda jej się odwrócić
jego uwagę na dość długo i narobi przy tym dostatecznie dużo hałasu, może uda
jej się ocalić miasto. – Zakłócanie spokoju to w końcu moja specjalność. Zwykle
nie muszę się nawet starać, samo mi wychodzi”.
Wróciła jej odwaga, wyrywając ciało z odrętwienia. Wzięła
głęboki oddech i bez słów wrzasnęła w noc.
Wiatr porwał jej głos na strzępy, ale potwór w końcu się
zatrzymał. Tłusta, czarna skóra pokrywająca jego ciało zmarszczyła się, jakby
trąciła ją mucha. Po dłuższym namyśle odwrócił się w stronę Elisabeth.
Był masywny i z grubsza człekokształtny, ale koślawy,
prymitywny, jakby ulepiony przez dziecko z kawałka gliny. Dziesiątki
przekrwionych, wyłupiastych oczu pokrywały każdy skrawek jego ciała; najmniejsze
były wielkości filiżanek, największe – talerzy stołowych. Ich źrenice skurczyły
się do rozmiarów główek od szpilki i wszystkie wpatrywały się prosto w
Elisabeth. Najniebezpieczniejszy grymuar w bibliotece wyrwał się na wolność. Księga oczu powróciła.
Malefikt przyglądał się jej przez chwilę, niezdecydowany, wahając
się między nią a miasteczkiem. Z wolna jego oczy zaczęły obracać się z powrotem
w stronę Summershall. Musiał uznać, że nie stanowi dla niego zagrożenia. W
porównaniu ze wszystkimi ludźmi z miasteczka nie była warta jego uwagi. Musiała
go przekonać, że jest inaczej. Uniosła Zabójcę Demonów i rzuciła się do ataku,
omijając drzewa i przeskakując nad odłamanymi gałęziami. Masywna sylwetka
malefiktu górowała nad nią, przesłaniając księżyc. Elisabeth wstrzymała oddech,
aby nie czuć mdlącego smrodu. Kilkoro oczu obróciło się i skupiło na niej, ze
źrenicami rozszerzonymi z zaskoczenia, ale tylko tyle zdążyły zobaczyć, zanim
spadło na nie ostrze, a w ciemność trysnął strumień atramentu.
Ziemia zatrzęsła się od ryku potwora. Elisabeth biegła dalej;
wiedziała, że nie może zmierzyć się z Księgą
oczu twarzą w twarz. Czmychnęła w głąb sadu i prędko przykucnęła za omszałą
ruiną starej, kamiennej studni, łapczywie chwytając świeże powietrze.
W pewien sposób ukrywanie się przed potworem było gorsze niż
walka z nim. Nie widziała, co robi malefikt, a to pobudzało jej wyobraźnię. Ustaliła
jednak bez wątpienia, że stwór jej szuka. Poruszał się niepokojąco cicho, ale
był zbyt wielki, żeby przejść pomiędzy drzewami, nie zdradzając swojej
obecności. Tu i ówdzie trzaskały łamane gałęzie, a jabłka spadały na ziemię z
głuchym plaśnięciem. Dźwięki stopniowo się przybliżały. Elisabeth przestała
dyszeć; zapiekły ją płuca, gdy z wysiłkiem wstrzymała oddech. Jabłko uderzyło o
studnię i pękło, opryskując ją lepkimi kawałkami miąższu.
– Nowicjuszko... Znajdę
cię... To tylko kwestia czasu...
Szepty muskały jej umysł jak miękka, zwiotczała dłoń. Skuliła
się, trzymając się za głowę.
– Lepiej od razu
się poddać...
Oślizgła sugestia wplątała się w jej myśli, przekonując swoim
beznamiętnym pragmatyzmem. Jej zadanie było niewykonalne. Zbyt trudne. Musiała
tylko się poddać, odłożyć miecz, a jej cierpienie dobiegnie końca. Księga oczu rozprawi się z nią szybko.
Księga oczu kłamała.
Zaciskając zęby, Elisabeth podniosła wzrok. Malefikt stał nad
nią, ale jeszcze jej nie dojrzał. Jego oczy obracały się w oczodołach
niezależnie od siebie, obserwując sad. To, które zraniła, było zamknięte i
płynęły z niego strumienie atramentu, jakby płakało.
– Nowicjuszko...
Opieranie się szeptom było jak brodzenie w wodzie w
przemoczonym ubraniu, z nosem i ustami ledwo wystającymi ponad powierzchnię. Zmusiła
się, aby puścić głowę i zacisnąć palce na rękojeści Zabójcy Demonów. Jeszcze
tylko chwilę, powiedziała sobie. Potwór przysunął się bliżej, a jego żółte oko
spojrzało w dół. Kiedy ją dostrzegło, źrenica rozszerzyła się tak bardzo, że
cała tęczówka zdawała się czarna.
Teraz.
Szybkim ruchem uniosła Zabójcę Demonów, przebijając oko. Atrament
polał się po jej ramionach i zrosił mech. Ryk malefiktu poniósł się echem przez
noc. Tym razem, gdy rzuciła się do ucieczki, zobaczyła, jak w dole, w
miasteczku, zapalają się kolejne światła. Z każdą sekundą było ich coraz więcej,
rozprzestrzeniały się po domach jak przygasłe węgle na nowo wybuchające
płomieniem. Summershall budziło się ze snu. Jej plan działał.
Jej samej za to kończył się czas.
Ręka przecięła mrok, wyrzucając ją w powietrze jak szmacianą
lalkę. Jej ciałem wstrząsnął ostry ból, kiedy uderzyła ramieniem o pień drzewa i
poturlała się po mokrej trawie. W ustach poczuła smak miedzi, a gdy usiadła, z
trudem łapiąc oddech, obraz rozmywał się jej przed oczami. Jedno z ramiączek
koszuli nocnej zwisało luźno, podarte i zakrwawione. Nad nią wznosiła się ciemna
sylwetka malefiktu.
Stwór się nachylił. Miał bryłowatą głowę pozbawioną twarzy i
jakichkolwiek rysów, nie licząc niezliczonych wyłupiastych oczu.
– Dziwna z ciebie
dziewczyna. Ach... jest w tobie coś... powód, dla którego obudziłaś się dziś w
nocy, podczas gdy inni spali...
Miecz dyrektorki leżał na trawie. Elisabeth pochwyciła go i
wymierzyła w napastnika. Ostrze zadrżało.
– Mogę ci pomóc
– zachęcał potwór. – Widzę w twojej
głowie pytania... tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi... ale ja mogę
zdradzić ci sekrety – och, takie sekrety, jakich nawet sobie nie wyobrażasz, sekrety
przekraczające twoje najśmielsze sny...
Jak porwane przez wir, jej myśli podążyły za szeptami w
jakieś mroczne, wygłodniałe miejsce – miejsce, z którego jej umysł z pewnością
nie zdołałby już wrócić. Z trudem przełknęła ślinę. Wymacała dłonią klucz
wiszący na jej piersi i wyobraziła sobie, jak dyrektorka zatrzaskuje grymuar, w
jednej chwili uciszając głos potwora.
– Kłamiesz – oznajmiła.
Gardłowy śmiech wypełnił jej głowę. Zamachnęła się mieczem na
oślep. Potwór się uchylił i Zabójca Demonów przeciął tylko ze świstem powietrze.
Rzuciła się do ucieczki, a za nią posypały się odłamki drewna; Księga oczu rozłupała drzewo, które
Elisabeth jeszcze chwilę wcześniej miała za plecami, ciosem, który zgniótłby ją
jak zabawkę.
Uciekała, potykając się o porozrzucane jabłka. Zdezorientowana,
o mało nie wpadła na bladą sylwetkę stojącą między drzewami. Postać była biała
i miała skrzydła oraz smutną, pełną powagi twarz nadgryzioną zębem czasu. Marmurowy
anioł.
Odżyła w niej nadzieja. Posąg oznaczał położenie skrytki z wyposażeniem,
którego strażnicy i mieszkańcy miasteczka mogli użyć w nagłych wypadkach. Zaczęła
grzebać w jamie pod cokołem, aż jej palce natrafiły na śliski od deszczu
pojemnik.
Ścigał ją głos malefiktu.
– Powiem ci – szeptał
– prawdę o tym, co stało się z dyrektorką.
Chciałabyś poznać ten sekret? Ktoś to zrobił, wiesz... ktoś mnie wypuścił...
Palce Elisabeth, mocujące się niezgrabnie z zamknięciem
pojemnika, zastygły w bezruchu.
– Mogę ci
powiedzieć, kto to był, nowicjuszko!
Powietrze zadrżało od ruchu, ale zareagowała zbyt wolno. Oślizgła
skóra otoczyła ją ze wszystkich stron, zamykając ją w silnym, cuchnącym uścisku.
Potwór ją złapał. Uniósł ją nad ziemię, przyglądając się jej z tak bliska, że widziała
popękane żyłki przecinające jego oczy jak szkarłatne nici. Pięść zaczęła się
zaciskać. Elisabeth poczuła, jak jej żebra zaginają się do środka. Z piersi
wyrwał jej się zduszony oddech.
„To się tak nie skończy” – pomyślała, walcząc. Miała zostać
strażniczką, opiekunką ksiąg i słów. Była ich przyjaciółką, ich zarządczynią, tą,
która trzyma je na uwięzi, a w razie potrzeby – ich niszczycielką.
Udało jej się uwolnić jedną rękę i wyrzucić w powietrze
zawartość pojemnika. Malefikt zawył z bólu, gdy chmura soli obsypała jego ciało.
Jego uścisk osłabł, a Elisabeth wyślizgnęła mu się z ręki i z okropnym
trzaskiem uderzyła o posąg anioła, aż przed oczami stanęły jej gwiazdy.
Zamrugała. Przez moment nie była w stanie się ruszyć, nie czuła swoich kończyn i
zastanawiała się, czy nie złamała kręgosłupa, potem jednak czucie w palcach
wróciło w przypływie bolesnych ukłuć. Czuła w dłoniach rękojeść Zabójcy Demonów.
Nie upuściła go.
Zanim znów dosięgły ją szepty potwora, przetoczyła się na bok
i ujrzała przed sobą ogromne, niebieskie oko. Było zaczerwienione i łzawiło, drżąc
boleśnie, gdy usiłowało pozostać otwarte dostatecznie długo, aby skupić na niej
wzrok. Resztkami sił dźwignęła się na nogi. Uniosła miecz dyrektorki nad ciałem
potwora, po czym spuściła go z całej siły, aż po jelec zanurzając ostrze w
tłustej skórze.
Źrenica oka rozszerzyła się, a potem zwęziła.
– Nie – zagulgotał
malefikt. – Nie!
Atramentowe bańki unosiły się z rany. Elisabeth zacisnęła
szczęki i przekręciła ostrze. Potwór uniósł się, odrzucając ją na bok. Zabójca
Demonów wciąż tkwił w jego ciele, zbyt daleko, by go dosięgnąć, ale już go nie
potrzebowała. Oczy zadrgały gwałtownie, a potem znieruchomiały i przetoczyły
się w górę. Ich powieki opadły. Skóra zaczęła szarzeć, pękać i łuszczyć się,
jakby nagle się postarzała. Oczy przesłoniła mglista błona, a fragmenty ciała
zapadły się do środka, wzbijając tumany żarzącego się popiołu. Elisabeth
patrzyła, jak malefikt rozsypuje się na wietrze.
Przypomniała sobie, co dyrektorka powiedziała jej w krypcie. Ten
grymuar był jedyny w swoim rodzaju. Była za niego odpowiedzialna, a tymczasem
właśnie go zniszczyła. Wiedziała, że nie miała wyboru, ale mimo to pomyślała:
„Co ja zrobiłam?”.
Popiół wirował wokół niej jak śnieg. Powietrze wypełniło
mosiężne dźwięczenie. W końcu, o wiele za późno, dzwon Wielkiej Biblioteki
zaczął bić.
Nie jest to mój ulubiony gatunek, więc raczej po nią nie sięgnę, ale gratuluje serdecznie patronatu :)
OdpowiedzUsuń