[Patronat] Trzeci rozdział Rory Power "Toxyczne dziewczyny"
ROZDZIAŁ 3
Świt nadchodzi szybko, przynosząc
mróz. Na szybach pojawia się świeża warstwa szronu, a lód zbiera się w snopkach
wokół trzcin. Razem z Byatt wstajemy z łóżka, próbując nie obudzić Reese. Następnie
wychodzimy na zewnątrz, na spacer.
Początkowo tylko
Byatt robiła sobie poranne przechadzki. Sama dookoła obchodziła teren szkoły.
Inne dziewczyny często o tym plotkowały. Mówiły, że
tęskni za domem i jest samotna. Słyszałam zarówno ich współczucie oraz śmiech.
Wiedziałam jednak, iż dodaje jej to blasku, który sprawia, że jest kimś, do kogo chcę się
zbliżyć. Jeszcze przed końcem drugiego miesiąca naszego pobytu tutaj
zaczęłam błąkać się razem z nią. Miałam nadzieję, że mi się to udzieli.
Dzisiaj
główny hol jest pusty, gdy przez niego przechodzimy, nie licząc dziewczyny
trzymającej straż przy drzwiach frontowych. Szkołę zbudowano na planie litery „U”.
Z każdej strony starego budynku odchodzą nowo dobudowane skrzydła. Na drugim
piętrze znajdują się sypialnie oraz kilka gabinetów, a tutaj, na pierwszym, są
klasy, hol, z kolei w rogu mieści się gabinet dyrektorki, gdzie prawdopodobnie
teraz siedzi, zapisuje dostawy i sprawdza, czy wszystko się zgadza.
Kiedy
mijamy tablicę ogłoszeń, wyciągam dłoń i przesuwam palcami po notatce o
lekarstwie, celując prosto w nagłówek listu. To miejsce, które przynosi
najwięcej szczęścia, i widać to po tym, jak setka dziewczyn dotyka go setki
razy, ścierając tusz. Uśmiecham się, wyobrażając sobie siebie i Byatt w jakimś
mieście skąpanym w słońcu, wolnym od Toxu.
– Hej. –
Byatt zaczepia stojącą przy drzwiach trzynastolatkę. Jedną z najmłodszych
uczennic, jakie zostały. – Wszystko w porządku?
– Tak. – Pociąga
za klamkę, mimo że Byatt nawet o to nie poprosiła. Ludzie już tacy dla niej są,
bez względu na to, jak ona zachowuje się wobec nich.
Wrota drgnęły
zaledwie o cal, są zbyt ciężkie, aby sama je przesunęła. Przydzielamy młode
dziewczyny do warty przy drzwiach, bo odpowiedzialność za ich pilnowanie
odpowiednio je kształtuje. Jeżeli pojawi się jakieś prawdziwe zagrożenie, i tak
zajmie się tym Brygada Ogniowa.
Podchodzę
bliżej, kładę swoje dłonie na jej, po czym ciągnę, czując nową porcję rdzy,
grubszą z każdą porą roku. To będzie nasza druga zima z Toxem. Moja trzecia w
Raxter. Ile jeszcze przede mną?
– Dziękuję. – Opieram
rękę o jej ramię, by nie zauważyła, że nie pamiętam, jak ma na imię. – Do
zobaczenia później.
Stojąc
na ganku, czekam, aż Byatt zapnie kurtkę. Trawa od dawna jest martwa i na
śniegu widać ślady stóp. Czy część z nich mogła zostawić zeszłej nocy właśnie
ona?
– Cóż – mruczę. – Zimno
tu.
Byatt
milczy, gdy wkraczamy na kamienną ścieżkę prowadzącą do bramy. Jest poirytowana
ostatnim guzikiem okrycia, tym schowanym pod podbródkiem.
– Dobrze
spałaś? – Próbuję znowu. Liczę na to, że nie będę musiała za bardzo ciągnąć jej
za język. Gdyby tylko mi powiedziała, gdzie była zeszłej nocy…
– Pewnie.
– Wierciłam
się? – kontynuuję.
– Nie
bardziej niż zwykle.
Czekam.
Daję jej kolejną szansę, żeby wyznała mi prawdę, ale tego nie robi.
– Pytam,
bo obudziłam się w środku nocy i cię nie było.
Byatt schodzi
z drogi, skręcając gwałtownie w lewo. Zawsze wybieramy tę ścieżkę.
– Tak?
– Tak.
Z
początku myślałam, że woli zachować to w tajemnicy – nie zawsze mi
się zwierza, nawet pomimo tego, że ja mówię jej wszystko, lecz nagle zatrzymuje
się i spogląda prosto w moje oczy.
– Gadałaś
przez sen – oznajmia.
To jest
tak dalekie od tego, czego się spodziewałam, że opada mi szczęka.
– Tak?
– Dokładnie. – Na
jej twarzy pojawia się delikatny wyraz bólu, jakby nie była pewna, czy chce
ciągnąć ten temat. – Nie mam pojęcia, co ci się śniło, ale
powiedziałaś… coś.
Wcale
nie. Wiem, że to blef, lecz nie rozumiem całej tej sytuacji na tyle, by jej to zarzucić.
– Co
powiedziałam?
Krzywi
się i kręci głową.
– Coś,
czego nie chciałabym znów usłyszeć. – Wzdycha. – Poprzestańmy na tym.
Przez
moment czuję się tak, jak tego oczekiwała. Zbyt zaniepokojona, zbyt winna, żeby
dalej naciskać. Jednak to nie była prawda. Nie spałam i ją widziałam.
– Ach – stękam. – Jesteś
pewna?
Nie
mogę jej bardziej przymuszać. Wystarczy zrobić to odrobinę za mocno i się
wkurzy. Widziałam to wiele razy: na lekcjach, gdy jedna z nas zapomniała pracy
domowej, na wycieczkach, kiedy Welch przyłapała ją na kopiowaniu podpisu mojej
mamy. Byatt oszukiwała naprawdę nieźle, lecz zazwyczaj oszukiwała dla mnie.
– Tak – odpowiada,
drżąc. – Już w porządku, okej? Po prostu weszłam do łóżka Reese.
Przynajmniej
tym razem nie skłamała. Jakie sekrety można mieć tutaj, w Raxter? W każdej z
nas siedzi ten koszmar, bliźniaczy ból, chcemy tego samego.
– Przepraszam. – Poddaję
się. Nie mam innego wyboru, jak zaprzestać tej gry. – Cokolwiek to było,
wiesz, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
Byatt momentalnie
się rozchmurza. Obejmuje mnie ramieniem i przyciąga bliżej siebie. Ruszamy
równym krokiem.
– Tak – mówi. – Wiem,
że nią jestem.
Nad
nami wznosi się budynek, więc przez popękane okna docierają do nas głosy
wstających dziewczyn. Kłócą się o ubrania i pościel oraz kilka poważniejszych
rzeczy, ale każdego dnia słychać identyczne rozmowy. Te same czasopisma
przechodzą z rąk do rąk, zadawane są na okrągło te same pytania, a te same
wspomnienia zaczynają należeć do wszystkich, gdy opowiada się je niczym
historie. Rodzice czy pierwsze pocałunki są wymieniane jak prezenty.
Ja
nigdy nie miałam nic do dodania. Nie potrafiłam na zawołanie przywołać obrazu
swojego taty czy znieść myśli, że mama została sama w domu, w bazie. Brakowało
mi chłopców oraz dziewcząt, lecz jeszcze ani razu nie tęskniłam za nikim aż tak
mocno, aby wyrwać tego kogoś z pokazu slajdów mojego starego życia i przywlec
go ze sobą aż tutaj.
Czasami,
kiedy zamykam oczy, zapominam, że coś się zmieniło. Raxter nie jest już
gorączką głodu i prochu strzelniczego. Jest nudą i głęboko zakorzenioną
bezczynnością.
Zatrzymujemy
się przy ogrodzeniu. Szkoła stoi za naszymi plecami, natomiast przed nami
rozciąga się las o wiecznie zielonych gałęziach. Przecina go droga, coraz
bardziej zniszczona i węższa z każdym rokiem. Parę stóp od płotu dostrzegam to,
w co musiały trafić wczorajsze strzały – jeleń, martwy od wielu godzin.
Jego mięso jest zbyt zanieczyszczone, by je jeść. Robaki pełzają w otwartych
ustach, a na futrze widzę zaschniętą krew.
Oprócz
jelenia znajduje się tu też coś jeszcze. To coś, o czym wszyscy wiemy, ale nikt
o tym nie mówi. Jeżeli wyjdziesz na zewnątrz o odpowiedniej porze, raz na jakiś
czas możesz poczuć, jak ziemia drży. W ten sam sposób dygotał mój dom w bazie,
gdy odrzutowiec przelatywał zbyt blisko niego. Na początku Toxu często
przeglądałyśmy książki przyrodnicze, spis flory i fauny, a potem się
zastanawiałyśmy, co tam może tkwić. Później musiałyśmy spalić podręczniki, żeby
się ogrzać, i zastanawianie się nad tym przestało być takie fajne.
– Chodźmy – mówi
Byatt.
Nie
zerkamy w stronę dachu. Dwie dziewczyny mierzą stamtąd bronią ponad naszymi
głowami. Zamiast tego muskamy palcami pręty ogrodzenia, podążając za nim aż do
basenu pływowego, gdzie leży stos ozdobnych kamieni. Są ustawione jeden na
drugim i obmywa je woda, która nie zamarznie, dopóki nie nadejdzie surowa zima.
Widzimy fałdy szarości, algi o ostrym odcieniu zieleni, a w oddali marszczący
się i falujący czarny ocean.
Wspinam
się na głaz w kształcie włóczni i opieram na nim dłonie, by zajrzeć do
największego ze zbiorników. Żadnych ryb – rzadko jakaś zbliża się do
wyspy, odkąd się tu pozmieniało – ale tym razem coś zauważam. Mały,
nie większy od mojej pięści, o jasnym, niepokojącym odcieniu błękitu. Krab.
– Hej! – wołam,
wtedy Byatt wdrapuje się za mną. – Spójrz.
Pojawiły
się tu kilka lat przed moim przybyciem. Znak
naszych czasów, powiedziała nauczycielka biologii, kiedy przyprowadziła nas
tutaj, aby je pooglądać. To było zaraz po tym, jak cały nasz drugi rok zawalił
test z rozdziału na temat zmian klimatycznych. Wcześniej nie ruszały się na
północ od Cape Cod, ale jako że świat się zmienia, to samo dzieje się z wodami.
Ze względu na ich unikatowe cechy nazywamy je Błękitniakami z Raxter.
Kiedyś
pan Harker pomógł nam złapać parę z nich. Zabrałyśmy je ze sobą do klasy i na
zmianę sięgałyśmy po skalpel. W powietrzu czuło się zapach soli, a dwie
dziewczyny omal nie zemdlały, gdy rozłupywałyśmy im muszle, podważając je niczym
pokrywkę. Widzicie, powiedział
nauczyciel. Mają jednocześnie płuca i
skrzela, żeby oddychać zarówno w wodzie, jak i na lądzie. Właśnie tak ewoluuje
ciało, by dać wam największe szanse na przeżycie.
Przez
chwilę obserwujemy przemierzającego dno kraba, a następnie Byatt rusza naprzód
i prawie spycha mnie z głazu.
– Uważaj – warczę,
lecz nie słucha. Wyciąga rękę, po czym jej palce przełamują powierzchnię oceanu.
Coś długiego i patykowatego porusza się nagle pod półką skalną.
– Chcę
to znowu zobaczyć – informuje. Wykonuje w wodzie szerokie, okrężne
ruchy, tworząc wir, który unosi kraba.
– Nie
rób tego – ostrzegam. – To obrzydliwe. Poza tym, jeżeli
dalej będziesz trzymać tam dłoń, prędzej czy później dostaniesz odmrożenia.
Nie
słucha mnie. Szybko, niczym czaple, które kiedyś tu żyły, ponownie zanurza
rękę. Gdy ją wyciąga, fale rozchlapują się o jej łokieć, a ona trzyma kraba za
szczypce dwoma placami. Skorupiak próbuje ją uszczypnąć, ale ona przygważdża go
do ziemi.
Unieruchamiając
stawonoga jedną dłonią, drugą sięga po jeden z luźnych kamieni leżących na
brzegu zbiornika. Ustawia się i uderza nim w kraba. Ten się wije, z kolei kończyny
drgają mu gorączkowo.
– Jezu,
Byatt.
Przyjaciółka
obserwuje strzaskanego zwierza. Jego błękitna skorupa zaczyna ciemnieć,
począwszy od końcówek szczypiec. Przybiera czarną barwę, jakby ktoś zamoczył go
w atramencie. Ten widok sprawił, że na biologii uczennice chwiały się na
nogach, sapały i dostawały zawrotów głowy.
– Dlaczego
to robisz? – Odwracam wzrok. Gdybyśmy były po śniadaniu, zapewne bym
je teraz zwróciła.
– Ponieważ – zaczyna,
podnosząc wciąż żyjącego kraba, który z trudem się porusza, i wrzuca go do wody – po
tym można rozpoznać, że to prawdziwe Błękitniaki z Raxter.
– Nie
możesz po prostu zerwać kwiatka? – marudzę. Irysy też tak reagują, robią się
czarne, kiedy usychają. Zaczęło się jeszcze przed epidemią, a później przeszło
również na nas. Każdej dziewczynie z Raxter czarnieją palce aż do kostek, gdy
zabiera ją Tox.
– To
nie to samo – ciągnie Byatt.
Wstaje
i mnie zostawia, idąc pewnym krokiem w kierunku ostatniej ze skał. Przy
nadejściu fali jej buty się ślizgają. Powiedziała mi kiedyś, że to jej ulubiona
rzecz w Raxter – widok tego, jak tutejszy brzeg ulega zmianie. Ziemia się zapada,
umykając spod jej stóp, a Byatt kroczy z zamkniętymi oczami i uniesionym
czołem.
– Pamiętasz… – odzywam
się nagle, zimowa bryza wyrywa mi głos spomiędzy warg – …jak to było
przedtem?
Spogląda
na mnie znad ramienia. Zastanawiam się, czy myśli o tym samym co ja. O
oglądaniu z ganku, jak ubrane w eleganckie białe suknie dziewczyny z
najstarszego rocznika gromadzą się na plaży, nasze trzymanie się za palce w
trakcie apelu oraz usilne powstrzymywanie śmiechu. O tym, jak stoimy w jadalni,
gdy ostatnie promienie słońca przedostają się przez wyłożone boazerią okna, i –
fałszując – śpiewamy hymn przed przystąpieniem do kolacji.
– Tak – mówi. – Pewnie.
– Brakuje
ci tego?
Przez
chwilę odnoszę wrażenie, że nie planuje odpowiedzieć, ale w końcu z uśmiechem
otwiera szeroko usta.
– Czy
to ma jakiekolwiek znaczenie?
– Raczej
nie. – Nad nami przemieszczają się chmury, przepuszczając trochę
ciepła. – Chodźmy do środka.
***
W progu kuchni spotykamy
Reese. Czeka, aż dwie dziewczyny umyją włosy przy pomocy wiadra deszczówki. Co
kilka dni ja i Byatt robimy to wspólnie, dzieląc kolejkę. Moje są krótkie, więc
wystarczy im samo szorowanie przy skórze, ale Reese zawsze ma całą umywalkę dla
siebie. Krople wody na jej warkoczu mienią się niczym gwiazdy, co jest piękne, jednak
trudno na to patrzeć.
– Zajmuje
im to wieczność – rzuca, kiedy do niej podchodzimy. Mocno zaciska
srebrną dłoń na warkoczu i dostrzegam zdenerwowanie u dziewczyn, które zerkają
w stronę drzwi tak, jak gdyby miały ochotę stąd czmychnąć.
– Przepraszam – odzywa
się jedna z nich. – Prawie skończyłyśmy.
– Pospieszcie
się.
Patrzą
po sobie, po czym wykręcają włosy i mijają nas w pośpiechu. Na skroniach tej
drugiej wciąż błyszczą resztki szamponu.
– Dzięki – oznajmia
Reese takim tonem, jakby dała im jakiś wybór.
Stoję w
drzwiach razem z Byatt, a nasza przyjaciółka rozplątuje warkocz i zanurza kosmyki
w wiaderku. Mija parę minut, zanim udaje jej się zmoczyć całość. Kiedy kończy,
ma przemoczone rękawy. Wciąż kapie z niej woda, gdy we trójkę usadawiamy się na
wolnej sofie w głównym holu. Czekamy. Jeżeli w brygadach nastąpi jakaś zmiana,
Welch powie nam o tym rano, jak tylko najmłodsze skończą śniadanie.
Opadam
na oparcie, a następnie układam nogi na kolanach Byatt. Po drugiej stronie
siedzi pochylona Reese. Zwiesza głowę i rozczesuje włosy.
Nie
jest nerwowa. Po prostu drzemie w niej jakieś napięcie. Zawsze się tam znajduje,
ale czasem wypływa bliżej powierzchni, tak jak dzisiaj. Nie zwracamy jej uwagi,
kiedy srebrną ręką zaczyna strzępić tapicerkę.
W
przeciwieństwie do Reese nigdy nie chciałam należeć do Brygady Łodziowej. Przed
oczami wciąż mam obraz tego, jak wysunęła dłoń przez pręty w bramie, by
dosięgnąć pana Harkera w dniu, w którym nas opuścił. Cały czas słyszę jej
krzyki, gdy Taylor wciągała ją z powrotem. Oczywiście, że chciała wyjść za
ogrodzenie. Minąć zakręt drogi, aby się przekonać, czy coś z niego zostało.
Nie
mogła tego zrobić, przynajmniej nie bez łamania kwarantanny. Poza tym takie
samowolne działanie byłoby zbyt niebezpieczne, dlatego ja i Byatt wymyśliłyśmy
coś innego. Zabrałyśmy Reese na dach, żeby sprawdziła, czy pomiędzy drzewami
można dostrzec zarys jej starego domu. Niestety to jedynie ją zdenerwowało.
– Nie
wiem – powiedziała, kiedy wspięłyśmy się na górę. – Po
prostu… kurwa.
Później
nie odzywała się do nas przez dwa dni.
Drzwi
do gabinetu dyrektorki się otwierają, a potem Welch wychodzi na korytarz,
trzymając w palcach arkusz papieru. Reese wstaje.
– Dziewczęta – zaczyna
kobieta. – Zerknijcie, proszę, na zmieniony harmonogram. Niektóre z
was mają nowe obowiązki. – Podchodzi do kominka i przypina kartkę na
miejscu starej rozpiski, tuż obok notatki od Marynarki Wojennej. – Dziewczyny z
Brygady Łodziowej, odszukajcie mnie, gdy znajdziecie chwilę. Będę w południowym
magazynie.
Spodziewałam
się, że Reese tam podbiegnie, jak tylko wyjdzie Welch, ale ona tego nie robi.
Podchodzi powoli, zatrzymując się co kilka kroków. Jej nogi poruszają się
prawie mechanicznie. Rozmowy w holu nadal trwają, lecz nikt nie zmierza w tę
stronę, stąd wiem, że nas obserwują.
Reese
jest już blisko. Spinam się, czekając na mały uśmiech na jej ustach,
oznaczający, że dostała to, czego chciała. Chyba że się nie pojawi…
Naraz
się odwraca i w paru susach doskakuje do kanapy, po czym jej srebrna ręka
zaciska się wokół mojej kostki. Jezu, jest zimna. Nagłym, mocnym pociągnięciem
zwala mnie na podłogę.
– Reese – wyduszam
z siebie. Doznaję szoku i zamierzam wstać, ale ona jest szybsza. Siada na mnie
okrakiem, ściska mi ramiona kolanami, następnie dolną częścią dłoni chwyta moją
szczękę, odsłaniając szyję.
Staram
się coś powiedzieć, młócę stopami i usiłuję przekręcić biodra. Może to pomoże,
muszę tylko wziąć oddech, chociaż jeden, niestety ona przyciska mnie coraz
bardziej i wymierza srebrną pięść w moją klatkę piersiową.
– Co
się stało?! – słyszę, jak Byatt krzyczy głośniej i
głośniej. – Reese, przestań! Co się stało?! Co jest?!
Reese
odrobinę odwraca głowę, wówczas udaje mi się wyswobodzić rękę. Łapię za warkocz
i szarpię. Wrzeszczy, a ja czuję cięcie przechodzące przez ślepą część twarzy.
Kładzie przedramię na mojej tchawicy. Naciska.
Próbuję
ją odepchnąć, ale jest tak silna, jakby kierowało nią coś więcej niż ona sama. Za
nią stoi Byatt, wciąż się wydzierając. Wymawiam jej imię, biorąc ostatni
nierówny wdech, zanim świat spowija ciemność.
Reese odskakuje, chwiejąc się na nogach.
– O
mój Boże! – jęczy pobladła Byatt. Cały kolor odpłynął z jej policzków.
Nie
mogę drgnąć, bo ból rozchodzi się z moich piersi. Już wcześniej ze sobą
walczyłyśmy, ale wyłącznie o jedzenie. Jedynie wtedy. Taką postawiłyśmy sobie
granicę.
Reese
mruga i oczyszcza gardło.
– Wszystko
z nią w porządku – mówi szorstko. – Będzie dobrze.
Prawdopodobnie
wyszła, ponieważ Byatt kuca przy mnie i pomaga mi wstać.
Prawie
zapomniałam sprawdzić harmonogram. Niemal uciekłam po prostu na górę, żeby
odpocząć. Przechodzimy jednak obok tablicy ogłoszeń, dlatego rzucam okiem. Przeglądam
aktualne zestawienie par Brygady Ogniowej oraz zmiany warty i nagle odnajduję
swoje imię. No i mam. Oto powód. Jestem nowym członkiem Brygady Łodziowej.
***
Uśmiecham się. Nie chcę
tego, aczkolwiek to robię. Zza moich pleców dochodzą szepty, więc muszę
przestać. Teraz. Inaczej Reese o tym usłyszy i znienawidzi mnie jeszcze
mocniej.
Byatt
kładzie rękę na moim ramieniu.
– Powinnaś
ją znaleźć – sugeruje. – Porozmawiać z nią.
– To
chyba nie najlepszy pomysł.
– Wiem,
że to, co zrobiła, nie było w porządku – nadmienia Byatt, odgarniając
moje włosy, aby odsłonić mi twarz. – Ale jest…
– Muszę
się zameldować – przerywam jej. – U Welch. – Nic
nie mogę poradzić na to, że mój głos zabrzmiał na taki ożywiony. Nie chciałam
tego. Zdaję sobie sprawę, iż to miejsce mi się nie należało, natomiast teraz, kiedy
je dostałam, rozpiera mnie duma. Jestem dobrym strzelcem. Podołam temu zadaniu.
Wiem, dlaczego moje imię trafiło na tę listę.
– Dobrze – mówi
Byatt. Odsuwa się i krzyżuje ramiona na piersiach. Widzę, że chciałaby
powiedzieć coś jeszcze, lecz zamiast tego rzuca mi ostatnie spojrzenie, po czym
rusza w stronę schodów.
Reszta
dziewczyn staje wokół mnie. Jako że trafiłam do Brygady Łodziowej, przyglądają
mi się z większą uwagą. Czekają, aż im powiem i pokażę, co robić. Odczuwam
potężniejszy ciężar, niż przypuszczałam. Należy pamiętać, że gdy stare reguły
odeszły w zapomnienie, pojawiły się nowe, surowsze i sztywniejsze od
poprzednich. Nikt nie wychodzi poza ogrodzenie – to pierwsza zasada,
najważniejsza. Tymczasem od dziś jestem jedną z osób upoważnionych do jej
łamania.
Kieruję
uśmiech do najbliższej z uczennic, a potem, mając nadzieję, że wyglądam
dojrzale i odpowiedzialnie, w pośpiechu opuszczam pomieszczenie, wciąż czując
na sobie ich spojrzenia. Welch prosiła, żeby się z nią spotkać, więc idę wzdłuż
południowego korytarza do magazynu, gdzie znajduję ją zajętą inwentaryzacją.
– Hetty,
wspaniale – oznajmia na mój widok. Wygląda na naprawdę zmęczoną i błyskawicznie
czuję wdzięczność. Tox nie uszkodził jej tak bardzo jak nas. Przynajmniej
między paroksyzmami możemy się nastawiać na moment czy dwa
spokoju. – Chodź, pomóż mi trochę.
Wrzuca
mi na ręce stos koców i słyszę, jak liczy je po cichu. Opieram o nie czoło i
sprawdzam, czy oddycham powoli. Myślę, że szwy na moim oku się otworzyły.
– Prawdopodobnie
jutro albo pojutrze znów wychodzimy – dodaje po chwili i zabiera ode
mnie pledy. – Wczorajsza dostawa była niewielka, więc przy odrobinie
szczęścia ją uzupełnią.
Najlepsze,
czego możemy się spodziewać, to dodatkowe jedzenie i może koc lub dwa.
Początkowo było tego więcej. Przysyłali soczewki kontaktowe, żeby Kara nie
musiała nosić okularów. Insulinę dla Olivii oraz tabletki antykoncepcyjne dla
Welch, by wyregulować jej poziom hormonów. Jakoś po miesiącu przestały jednak
przychodzić i nawet dyrektorka nie mogła nic na to poradzić. Zostawili Karę bez
soczewek, Welch bez tabletek, a Olivię skazali na śmierć.
– Zatem
gdzie się spotkamy? – pytam. – I co mam ze sobą zabrać? Czy
to…
– Przyjdę
po ciebie. – Spogląda na mnie przelotnie. – Upewnij się, że
odpowiednio wypoczniesz. Spróbuj też unikać takich pokazów, jaki
zaprezentowałaś w głównym holu, jeśli możesz.
– Powiedz
to Reese – mamroczę pod nosem.
– Ach,
przepraszam – słyszę zza pleców. Odwracam się i dostrzegam Taylor.
Stoi w drzwiach, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Z początku mam
przeczucie, że przyszła tu, aby dać mi popalić za to, że zajęłam jej miejsce w
Brygadzie Łodziowej, mimo że sama z niego zrezygnowała, ale ona skupia się na
Welch.
– Nie
chciałam wam przerywać – kontynuuje. – Welch, mogę wpaść do
ciebie później?
Wymieniają
między sobą szybkie, niemal niezauważalne spojrzenie, które znika, zanim jestem
w stanie je rozszyfrować.
– Pewnie – rzuca
spokojnie Welch.
Taylor odchodzi
w dół korytarza. Podążam za nią wzrokiem, próbując przyuważyć, co zmienił w niej
Tox. Żadna z nas nie jest pewna, z czym zostawiły ją paroksyzmy, nawet reszta
dziewczyn z jej roku. Jakiekolwiek są to zmiany, muszą być ukryte pod
ubraniami.
– Pamiętaj,
Hetty – przemawia ponownie Welch, kiedy kończy zliczać koce. Odwracam
się do niej. – Odpoczynek i odpowiednie nawodnienie. I bez awantur. A
teraz leć.
Opuszczam
pokój akurat wtedy, gdy Taylor znika w kuchni. Welch mi nie powiedziała, czego powinnam
się spodziewać za ogrodzeniem, ale ona może. Wślizguję się za nią do
pomieszczenia i widzę, jak klęczy, wsuwając jedną rękę za starą lodówkę.
– Em – chrząkam.
Taylor podskakuje, zaś jej wolna dłoń automatycznie wędruje do paska, gdzie
zwykle trzyma nóż podczas wypraw Brygady Łodziowej.
– Boże,
Hetty – syczy. – Mogłabyś przynajmniej dać znać, że tu jesteś, prawda?
– Przepraszam. – Przysuwam
się kawałek. – Co robisz?
Taylor
zerka mi przez ramię, wciąż skulona i podenerwowana, po czym lekko się uśmiecha.
Dostrzegam, jak schodzi z niej całe napięcie. Siada na piętach, a następnie
wyciąga zza lodówki plastikowe opakowanie krakersów.
– Coś
na ząb?
Chowanie
jedzenia jest ściśle zakazane. Na początku kilka uczennic tego próbowało i to
nie nauczycielki dały im nauczkę, a reszta z nas. Dziewczyny z Brygady
Łodziowej wyprowadziły je na zewnątrz, żeby porozmawiać, i zostawiły je
zakrwawione na dziedzińcu. Tymczasem Taylor zyskała trochę swobody, stąd nie
mogę sobie wyobrazić, aby ktoś ją ukarał.
– Pewnie. – Siadam
obok niej na kafelkach ułożonych w szachownicę. Podaje mi krakersa. Czuję na
sobie jej spojrzenie, gdy biorę kęs. – Dzięki.
– Schowałam
je tutaj zeszłego lata – wyjaśnia. – Myślałam, że któraś z was już je znalazła.
– Nikt
by tam nie szukał – odzywam się. – Zbyt dużo obrzydliwych
pajęczyn, myszy i tym podobnych.
– Kiedy
ostatnio widziałaś w okolicy jakąś mysz? – kpi Taylor, pochłaniając
kolejnego krakersa w dwóch gryzach. Ściera okruszki z warg. – Więc?
Pytaj, o co chcesz.
– Co?
– Twoje
imię pojawiło się na liście Brygady Łodziowej i rozmawiasz tu ze mną przez
przypadek? – ironizuje. – Dalej, Hetty.
– Zastanawiam
się, na co powinnam się przygotować. – Biorę następnego krakersa, lecz czuję
suchość w gardle, zatem trzymam go tylko w lepkiej dłoni. – To znaczy, po
prostu idziemy po rzeczy i je tutaj przynosimy? To nie może być aż takie
proste.
Taylor
się śmieje. Robi to w taki sposób, iż człowiek od razu ma ochotę śmiać się
razem z nią. Istnieje ryzyko, że jeśli się tego nie zrobi, to ona zacznie
płakać.
– Camp
Nash używa latarni morskiej, żeby nas poinformować o dostawie. Kod Morse’a czy
inne gówno. Nie wiem. Ale Welch przyjdzie i cię obudzi, jeżeli dadzą sygnał.
Lubi wychodzić wcześnie, aby móc wrócić przed zmierzchem. Byłoby super, gdyby
zostawiali rzeczy tutaj. Oszczędziliby nam wycieczki.
Nigdy
bym nie pomyślała, że jest taka możliwość.
– Dlaczego
tego nie robią?
Taylor znów
nadgryza kruszącego się krakersa.
– Mówią,
że groziłoby to skażeniem – odpowiada z pełnymi ustami. – Prawdę
mówiąc, sądzę, że po prostu nie potrafią ominąć skał przy cyplu – stwierdza. –
Nie żeby byli Marynarką Wojenną czy coś… Bo przecież Marynarka Wojenna wcale
nie musi być dobra w tym całym żeglowaniu.
Jestem
zaskoczona, słysząc, jak ktoś wyraża się o tym uświęconym procesie w tak
gorzkich słowach. Ona jednak zdążyła napatrzeć się na to z bliska, więc z
pewnością wie więcej niż ja.
– Czy
to jest… – Urywam. Muszę się zastanowić nad odpowiednim wyrażeniem. – Czy
to jest takie duże, jakie się stąd wydaje?
– Duże?
Mam na
myśli tamte tereny. Z jakiegoś powodu sosny rosną tam wyższe i w ogóle nie
przypominają tych, które oglądałam z dachu. W lesie Tox wciąż jest dziki. Nie
ma do dyspozycji dziewczyn, dlatego zabiera się za wszystko inne. Tam rozkwita,
rozprzestrzeniając się z radością. Nieokiełznany, okrutny i wolny.
– Tak – przytakuję. – Tak
mi się wydaje.
Taylor
pochyliła się do przodu.
– Pamiętasz,
jak to było? Pierwszego dnia?
Miało
to miejsce półtora roku temu w porannym wiosennym słońcu. Przebywałam wówczas w
gaju sosnowym w plątaninie pni i konarów. Reese i Byatt obserwowały, jak
balansuję na najniższej gałęzi, przechodząc coraz bliżej jej końca. Spadłam, co
wcale mnie nie zdziwiło. Wszystkie byłyśmy pozacinane oraz pokryte strupami od
stóp do głów. Niektóre z nas za szybko wchodziły w zakręt na korytarzu, inne za
bardzo skracały swoje spódniczki, a jeszcze inne wbijały sobie ostre
przedmioty, aby sprawdzić, jakie to uczucie. Zaczęło się to po Toxie.
Wstałam
roześmiana, ale po chwili z mojego oka zaczęła płynąć krew. Z początku powoli,
potem coraz szybciej i szybciej ściekała wzdłuż policzków, zbierając się w
ustach. Gorąca, jakby miała się zaraz zagotować. Zaczęłam płakać, ponieważ nic
nie widziałam.
Byatt
zaklęła i złapała mnie pod ramię. Reese chwyciła za drugie, po czym pobiegły ze
mną do budynku. Nie otwierałam oczu. Słyszałam, jak inne dziewczyny rozmawiają,
chichoczą i nagle milkną, gdy przemykałyśmy obok nich. Byatt szła blisko mnie.
Tylko dzięki niej utrzymywałam się na nogach.
W
głównym holu Byatt siedziała ze mną na schodach, kiedy Reese pobiegła po
pielęgniarkę. Spędziłyśmy tam jakiś czas, nie wiem jak długi. Byatt ściskała mnie
za dłoń obiema rękami, gdy leżałam na jej ramieniu i zakrwawiałam koszulę. Reese
wróciła z Welch. Przyciskały mi gazę do prawego oka, aż krew przestała kapać.
Wtedy zobaczyły, że skóra moich powiek łączy się ze sobą.
Pielęgniarka
zniknęła. Trzy inne dziewczyny były chore. Wszystko się zaczynało.
Następnego
ranka poddali wyspę kwarantannie. Helikoptery przelatywały nad naszymi głowami,
sprawę przejęło wojsko. Przez kolejne dni w budynku roiło się od lekarzy w
kombinezonach ochronnych. Ciągłe testy i testy, lecz brak odpowiedzi. Jedynie choroba
roznosząca się na każdą z nas.
– Tak. – Muszę
odkaszlnąć. – Pamiętam.
–
Właśnie to zastaniesz na zewnątrz – mówi Taylor. – Tutaj, w domu,
wszystko wydaje się proste, ale tam jest tak, jak w trakcie pierwszych dni.
Nikt nie wie, czego się spodziewać.
– To
dlatego zrezygnowałaś? – pytam. Może powie mi prawdę. Może teraz, skoro należę
do Brygady Łodziowej, uda mi się to z niej wyciągnąć.
Zadałam
złe pytanie. Twarz Taylor zmienia się w chwili, gdy je wypowiadam. Spojrzenie
staje się lodowate, usta zaciskają się w płaską linię. Wstaje.
– Nie
musisz dziękować za krakersy. Odłóż je na miejsce, jak już skończysz.
***
Reese nie towarzyszy nam
podczas kolacji. Naruszyła godzinę policyjną, to wszystko, czego się dowiadujemy
od Welch. Jednak nie spotykamy jej, kiedy odbieramy nasze racje z kuchni, ani
gdy Lauren z Ali przychodzą kłócić się o świeże opakowanie gumek do włosów i
Julia musi rozdać je pojedynczo. Teraz to
także moja praca, przypominam sobie. Należę
do Brygady Łodziowej, jestem jedną z tych dziewczyn.
Kiedy
wracamy do pokoju, łóżko Reese jest puste i wydaje mi się, że przelotnie zauważam
błysk jej srebrnej ręki znikający w głębi korytarza. Zmuszam się, by spojrzeć w
przeciwnym kierunku.
– To
ja powinnam być wkurzona – narzekam, gdy razem z Byatt kładziemy się na
materacu. – To ona mnie dusiła, nie odwrotnie.
– Coś
jej zabrałaś – informuje Byatt. – Przynajmniej ona tak to
widzi.
Wstrzymuję
oddech i unoszę podbródek, aby powstrzymać łzawienie oka od kłującego bólu.
Przecież nie może na poważnie myśleć o tym, że zrobiłam to specjalnie, żeby ją
zranić. Mimo wszystko to Reese – zawsze broni się przed jakimś
zagrożeniem, którego nie potrafię dostrzec.
– Nie
prosiłam o to.
– Myślę,
że jej to nie obchodzi.
Nastaje
ten moment, kiedy układamy się do snu. Ja przywieram do ściany, a Byatt kładzie
się płasko na plecach, tym samym zajmując większość miejsca. Śpimy w taki
sposób, odkąd zaczął się Tox. Najpierw po to, aby się rozgrzać, a potem tylko
dlatego, że się przyzwyczaiłyśmy.
– Mogłaś
po prostu odmówić – ciągnie dalej, gdy już zajmujemy wygodne pozycje.
– Mogłabym – odpowiadam
szorstko. – Gdyby poprosiła. – Gniew jednak mija. Wzdycham,
przymykając powiekę. – Normalnie nie wiem, co się z nią dzieje.
Byatt
wydaje cichy dźwięk.
– Całe
szczęście, że ja tu jestem, co?
– Nawet
nie masz pojęcia. – Niektóre dni są fajne. Inne prawie mnie załamują.
Pustka na horyzoncie i głód w ciele. Jak mamy to wytrzymać, skoro nie potrafimy
znieść samych siebie? – Poradzimy sobie. Powiedz, że sobie poradzimy.
– Lekarstwo
jest w drodze – przypomina Byatt. – Poradzimy sobie.
Obiecuję.
Komentarze
Prześlij komentarz