[PATRONAT] Pierwszy rozdział "Słodkie Szaleństwo" Belle Aurora





Rozdział pierwszy
Helena

– Helena, poczta! – krzyczy z kuchni mój tata.
Zrywam się i zeskakuję z łóżka. Próbuję iść szybciej, niż mogę, przez co ślizgam się w skarpetkach po podłodze. Na efekty nie trzeba długo czekać. Tak mocno walę kolanem w szafkę nocną, że stojące na niej ramki ze zdjęciami spadają, a szklanka z wodą przewraca się na rozłożony podręcznik.
Sapię z szeroko otwartymi oczami, chwytając się szafki z nadzieją, że ból minie, lecz agonia trwa. Doznanie z każdą chwilą jest coraz bardziej rozdzierające. W przebłysku jasności umysłu myślę sobie: To koniec… właśnie tak to się skończy.
No dobrze, trochę dramatyzuję, ale, niech mnie diabli, to naprawdę boli!
Och, dobry Boże.
Pulsujące kolano drętwieje. Pewnie będę jedną z niewielu osób, którym amputowano kończynę z powodu uderzenia w szafkę nocną. A może nawet jedyną? Tak czy inaczej, zostanę tylko kolejnym numerkiem w statystykach. Czołgam się do drzwi, po czym padam, umierająca, w progu.
– Tato, pomocy! – wołam, licząc, że przybędzie na ratunek.
– Nie! – odkrzykuje po chwili.
Chciałabym powiedzieć, iż jest okropnym ojcem, który pragnie mojej śmierci, jednak byłaby to nieprawda. Wspaniały z niego ojciec, chociaż lubi nieco dramatyzować (myślicie, że niby po kim to odziedziczyłam?). Raz albo dwa twierdziłam, co prawda, że umieram, ale w tym przypadku to nie żart. Zaczyna mi się robić ciemno przed oczami. Widzę światełko w tunelu.
– Tato, pomóż mi! Mdleję! – krzyczę spanikowanym głosem.
– Co teraz? Zacięłaś się papierem, czy umyłaś w palec? – Wzdycha ciężko.
Moją twarz wykrzywia grymas, kiedy za pomocą łokci podciągam się do pozycji siedzącej.
– Po pierwsze, staruszku, mówi się „uderzyłaś”, a nie „umyłaś”. Musisz popracować nad swoim angielskim. Po drugie, tym razem uderzyłam się naprawdę mocno. Moje życie wisiało na włosku. Gdybym nie nakleiła plastra w odpowiednim momencie, nawet chirurg nie zdołałby ocalić mojego małego palca.
Śmiech wypełnia kuchnię.
– Tak, może mój angielski jest słaby, ale ty, kochanie, bolisz mnie w tyłek.
Chichoczę. Tata bywa doprawdy uroczy.
– Mówi się: „jesteś wrzodem na moim tyłku”! Boże!
Podnoszę się, zapominając o obrażeniach. Dochodzę do wniosku, że już tysiąc pięćset sto dziewięćset razy oszukałam śmierć i nie umarłam z powodu niezdarności. Swobodnie używam tego słowa. Czasem mojemu ciału wydaje się po prostu, że wie, co robi, więc nie zważa na sygnały z mózgu. Porusza się wówczas na autopilocie, którego inni nie posiadają. Z tego, co wiem, to moja specjalna umiejętność.
Podpierając się o ścianę, kuśtykam do kuchni. Sukces, w końcu dotarłam na miejsce! Tata nawet nie podnosi wzroku znad gazety, by przekonać się, czy wszystko w porządku po niemal śmiertelnym wypadku.
– Nic mi nie jest, dziękuję za troskę! – mówię głośno ze zmarszczonymi brwiami. – Nie, naprawdę wszystko gra, nie potrzebuję lodu. Cóż z ciebie za wspaniały rodzic! Ojciec roku po raz kolejny w akcji.
Tata przymyka powieki, wzdycha, po czym wznosi oczy do nieba, z pewnością dziękując Bogu za cudowną córkę. Powinien być Mu wdzięczny.
Jestem najlepsza.
Nagle przestaję utykać, podchodzę i obejmuję go od tyłu za szyję, a następnie kładę brodę na łysiejącej głowie.
– Pewnego dnia umrę od uderzenia w palec u nogi, a wtedy będziesz musiał wyjaśniać lekarzom przeprowadzającym autopsję, dlaczego nigdy nie wspominałeś o innych tego typu zdarzeniach. Pewnie wezwą cię na przesłuchanie lub wsadzą za zaniedbanie.
Śmieje się tubalnie, a ja całuję go w policzek. Biorę ze stołu kopertę i wyjmuję list. Jednak zanim przeczytam, zmierzam do lodówki po sok jabłkowy.
Gdy siadam, tata pyta:
– Co u Natalie?
Wzruszam ramionami.
– Nie wiem. Ostatnio ciągle jest zajęta. Nie ma za bardzo, kiedy pogadać.
Marszczy brwi.
– Znajdzie czas. Nina dzwoni każdy dzień. Zadzwoń ty. Dziś.
Zaczynam czytać, a z każdym kolejnym zdaniem serce bije mi coraz mocniej. Otwieram szerzej oczy, pod koniec zaś nie mogę ukryć uśmiechu.
– Chyba nie musisz się martwić o Nat. – Przesuwam kartkę w jego stronę. Skanuje wzrokiem tekst z twarzą pozbawioną wyrazu. – Wkrótce będzie miała towarzystwo.
– Nowojorski Ośrodek Rehabilitacyjny. – Czyta na głos.
Wyrzuciwszy ręce w górę, wiwatuję.
– Właśnie tak! Jadę do Nowego Jorku!
Ramiona mu opadają.
– Dlaczego wszystkie mnie opuszczacie? – mruczy.
Ujmuję jego dużą dłoń i opanowuję entuzjazm.
– Przecież nie wyjadę na zawsze, tato. To wspaniała okazja. Rozmawialiśmy o tym.
– Wiem. – Prostuje się. – Będziesz się uczyć oraz pracować, a w pewny dzień wygrasz dużą nagrodę, bo taka jesteś mądra.
Jak na kogoś, kto kiepsko mówi po angielsku, to doprawdy wzruszający komplement. Mrugam, by pozbyć się łez.
– Dziękuję, tato.
Otwierają się tylne drzwi, przez które wchodzi mama z zakupami. Kiedy dostrzega nas z tatą, nasze złączone dłonie i smutne twarze, z westchnieniem upuszcza torby.
– Ktoś umarł? – pyta.
Okej, dramatyzm mogłam odziedziczyć też po mamie.
Podchodzę do niej z listem. Trzyma go w drżących dłoniach, czytając z przerażeniem.
– Nowy Jork – szepcze. A potem zaczyna płakać. I śmiać się. I znowu płakać.
Przytula mnie mocno, kołysząc.
– Och, kochanie. To cudownie. Tak się cieszę! – Gardło zaciska mi się z emocji, gdy zamykam oczy, pozwalając mamie się obejmować. Czasem do szczęścia wystarczy jedynie ciepło matczynego uścisku. Całuje mnie w skroń. – Dasz sobie radę. A teraz zadzwoń, żeby przyjąć tę ofertę, nim ktoś cię ubiegnie. – Otworzywszy oczy, widzę niepocieszonego tatę. Waham się, na co mama szepcze: – Będzie dobrze, obiecuję.
Zawsze wspierała mnie najbardziej ze wszystkich. Mocno wierzy w to, że warto podążać za marzeniami, dokądkolwiek nas one nie doprowadzą. Całuje mnie jeszcze raz, a po chwili puszcza, odwraca się oraz klepie w tyłek. Ze śmiechem odbieram od niej kartkę, po czym idę do pokoju. Chwytam z biurka telefon, aby wybrać numer podany w liście.
– Dzień dobry, chciałabym porozmawiać z – zerkam szybko na podpis – Jamesem Whittakerem.
– Z kim mam przyjemność?
 – Helena Kovac – przedstawiam się. – Pan Whittaker czeka na mój telefon.
– Proszę chwilę poczekać.
– Oczywiście.
Zamykam oczy, słuchając muzyczki płynącej z głośnika. Zamierzam dołączyć do śpiewania refrenu żywiołowej piosenki, lecz następuje kliknięcie, po którym dociera do mnie głęboki, acz sympatyczny głos.
– Witam panią, pani Kovac. Z tej strony James Whittaker. Mam nadzieję, że przynosi mi pani dobre wieści.
Uśmiecham się szeroko.
– Dziękuję za propozycję.
– To ja powinienem dziękować najlepszej studentce na roku. Proszę jednak nie trzymać mnie w niepewności. – Już lubię tego gościa. – Akceptuje ją pani? Wiem, że wymaga przeprowadzki, ale obiecuję, iż pokryjemy koszty, a także pomożemy w znalezieniu tymczasowego lokum.
Dobrze wiedzieć.
– Chętnie podejmę pracę na tym stanowisku, panie Whittaker. Moja siostra mieszka w Nowym Jorku, więc raczej zatrzymam się u niej.
– Proszę, mów mi James. Świetnie. Bardzo się cieszę, że dołączysz do naszego zespołu. Jak tylko prześlesz mailowo zgodę, możemy ruszać. – Przerywa na chwilę, a następnie pyta ostrożnie: – Kiedy byłabyś w stanie zacząć?
Dziś jest wtorek. Zastanawiam się przez moment.
Ile czasu zajmie mi spakowanie wszystkiego i rozpoczęcie nowego życia?
– Może od poniedziałku? Czy to za wcześnie?
Jamesowi wyrywa się parsknięcie.
– Ani trochę.
To się dzieje. To się naprawdę dzieje.
– Nie mogę się doczekać. – To prawda.
– Po prostu przyjedź. Przez pierwszy tydzień będziemy cię wdrażać, a potem zaczniemy umawiać pacjentów. Co ty na to?
– Brzmi dobrze – niemal szepczę.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dzwoń śmiało. Podam ci mój prywatny numer. – Dyktuje go i dodaje szybko: – Wiem, jak to jest być nowym w mieście. Pięć lat temu sam tego doświadczyłem, dlatego dopilnuję, abyś przeszła przez ten proces możliwie bezboleśnie.
Wow. To takie miłe. Uwielbiam swojego nowego szefa!
– Dziękuję, panie Whitt… ­– Urywam błyskawicznie. – Dziękuję, James. Nie mogę się doczekać.
– Do zobaczenia w poniedziałek.
Rozłączywszy się, dziękuję Bogu, że mój pracodawca nie okazał się starym, wrednym dupkiem. Nadal trzymając telefon w dłoni, dzwonię pod jeden z numerów dodanych do szybkiego wybierania.
– Siema, małpo, właśnie o tobie myślałam – wita mnie siostra.
Prycham.
– Czyżby? Niech zgadnę… zobaczyłaś kobietę z brodą, która ci o mnie przypomniała?
– To był spleśniały ser.
Rechoczę, jednak po chwili się opanowuję.
– Nat, dzwonię nie bez powodu…
Wzdycha.
– Ktoś umarł?
– Nie, nikt nie umarł! – krzyczę, poirytowana. – Jezu, co za nienormalna rodzina!
– Powiedziałaś to tak poważnie, że niby co miałam sobie pomyśleć? Na śmierć mnie wystraszyłaś!
– Wybacz. Po prostu mam sprawę, to wszystko – wyjaśniam.
Na moment zapada cisza.
– Jaką? – pyta podejrzliwie.
– Mogłabyś znaleźć dla mnie mieszkanie?
Niemal widzę jej zdziwioną twarz.
– Um, kochana, nie będzie ci łatwiej zrobić tego samej, skoro ja nie mieszkam już w Kalifornii?
– Pewnie tak. – Milczę chwilę. – Oczywiście, że nie miałam na myśli Kalifornii. Potrzebuję lokum w Nowym Jorku. Tam dostałam pracę, więc wynajmowanie czegoś w Kalifornii byłoby niemądre. – Szczerzę się. – No siema, sąsiadko!
Sapnięcie, później cisza.
– Bez. Jaj.
– No bez.
– Natychmiast przestań kłamać, jędzo!
Wybucham śmiechem.
– Szybko poszło. Ale serio, nie żartuję. Przeprowadzam się do Nowego Jorku i potrzebuję mieszkania. Szybko… bardzo.
– Jak bardzo? – pyta, zaszokowana.
– Na poniedziałek.
Gdy słyszę uderzenie, a potem męski jęk, wiem, że ofiarą ekscytacji został najprawdopodobniej Asher.
– O mój Boże, to cudownie! Dlaczego nie wspominałaś, że starasz się o pracę tutaj, ty kłamliwa mendo?
Po sposobie, w jaki rozmawiamy, można by odnieść wrażenie, iż nie znosimy się z siostrami, ale prawda jest taka, że bardzo się kochamy. Po prostu dość nietypowo to okazujemy.
Entuzjazm przejmuje nade mną kontrolę.
– Jeszcze nie znalazł się chętny na wynajęcie mojego mieszkania, zatem wychodzi na to, że zostaniemy prawdziwymi sąsiadkami! Będziesz mogła przychodzić, gdy tylko zechcesz. Będziemy razem jeść oraz gotować, a także u siebie nocować. – Sapie, a potem krzyczy: – Ale zarąbiście!
Przygryzam wygiętą w uśmiechu wargę.
Nie mogę się doczekać poniedziałku.






Komentarze

Popularne posty