[PATRONAT] Pierwszy rozdział "Mrok" Alicja Wlazło
Rozdział I
Laureen
Stałam na moście, wpatrzona w setki
ludzi niezdających sobie sprawy z mojego małego szpiegostwa. Gdy zatrzymałam
spojrzenie na zakochanej parze, która przechodziła nieopodal, i usłyszałam ich
szczery śmiech, ogarnął mnie smutek, a zaraz za nim pojawiła się irytacja.
Westchnęłam i zadałam sobie to samo, co zawsze pytanie: dlaczego tak trudno
uchwycić emocje? Od dziecka uwielbiałam patrzeć na proste, codzienne czynności.
Ojciec śmiał się ze mnie i nazywał podglądaczem. W domu często chowałam się na
szczycie schodów za wielką donicą z palmą i spoglądałam w dół. Widziałam
stamtąd zarówno wejście, jak i hol. Czułam, że ta kryjówka należy wyłącznie do
mnie – przynajmniej do momentu, w którym zostałam nakryta. Ojciec podkradł się
wtedy cicho od strony sypialni i chwycił mnie pod pachy. Krzyknęłam, a on
uniósł mnie i zakręcił w koło.
– Tato, nie skradaj się tak!
– O, czyli to ja źle robię? –
Rozczochrał moje starannie uczesane w kłos włosy. – A nie ty, podglądając i
podsłuchując, co?
– Oj, tato. – Wydęłam usta.
Opuścił mnie na podłogę i pocałował w
czoło.
– Zmykaj do reszty. I żebym cię więcej
nie nakrył!
Pobiegłam na koniec korytarza i
skręciłam za ścianę. Przylgnęłam do niej, a serce chciało mi wyskoczyć z
piersi.
– Zawsze miała w sobie tę ciekawość świata... Typowy
podglądacz. – Usłyszałam jeszcze słowa ojca, zanim zszedł na dół, by powitać
gości. Ale co mogłam poradzić? Już od tamtej pory lubiłam przyglądać się
wszystkiemu, co ludzkie. Nawet teraz patrzyłam, jak mężczyzna w pasiastej
koszuli w nieskończoność rzuca frisbee kremowemu labradorowi o poskręcanej
sierści. Jak kobieta w sztywnej garsonce uszytej z jedwabiu najlepszej jakości
nigdy nie siada na ławce, obawiając się zabrudzenia cennego kostiumu. Jak
długoletnie małżeństwo dzień w dzień punkt dziesiąta spaceruje po Fairmount
Park – zawsze wybierając te same ścieżki parku i trzymając się mocno za ręce.
Mężczyzna choćby na chwilę nie spuszcza wzroku ze stale mówiącej żony. Ona
natomiast... Gdy kiedyś siedziałam na ławce, przeszli obok i mogłam usłyszeć
fragment ich rozmowy.
– Czemu ty zawsze musisz tyle mówić? – narzekał mężczyzna.
Spojrzałam wtedy na niego i dostrzegłam radosne iskry w
oczach. Kobieta zrobiła naburmuszoną minę, po czym się zaśmiała.
– Oj, nie drocz się, tylko słuchaj…
I odeszli dalej, poza zasięg mojego słuchu, a ja byłam
przekonana o ich szczerej miłości. Patrzyłam za nimi, mimo że znajdowali się
bardzo daleko. Oboje niemal tak samo siwi, ale włosy mężczyzny były rzadsze.
Żona najczęściej ubierała się w kwieciste sukienki, a mąż na błękitne koszule
zakładał tweedowe marynarki. Dla większości wyglądali przeciętnie, jednak nie
dla mnie. Zawsze chciałam obcować z ludźmi, czytać mimikę ich twarzy, a
następnie dopowiadać ciąg dalszy w zaciszu własnej ciemni. Szef był co prawda
przeciwny starym metodom wywoływania zdjęć, bo zwyczajnie kosztowały zbyt dużo,
jednak nie udało mu się przekonać mnie do swoich racji – kupiłam skaner do
negatywów, dzięki czemu nie musiałam się martwić jakością cyfrowych kopii.
Wymagało to trochę zachodu, ale kochałam moment, w którym wchodziłam do
jedynego miejsca na ziemi należącego wyłącznie do mnie, do mojej świątyni.
Najchętniej fotografowałabym wyłącznie ludzi, ale cóż, zleceń się nie wybiera.
A przynajmniej nie wtedy, gdy jest ich coraz mniej.
Budynek Crescent Boat Club rysujący się w oddali na tle
błękitnego nieba nie posiadał choćby części elektryzującej siły, jakiej
dostarczali ludzie. Chociaż musiałam przyznać, że mury z szarego kamienia
prezentowały się wyjątkowo dobrze. Dwa dni wcześniej odwiedziłam siedzibę klubu
i zrobiłam kilka zdjęć z bliska, jednak brakowało mi jeszcze ujęcia z oddali.
Najlepsze do tego miejsce stanowił most na rzece Schuylkill. Odgarnęłam z
twarzy niesforne kosmyki długich blond włosów, które co rusz przeszkadzały we
właściwym sfotografowaniu obiektu, i wreszcie, choć niechętnie, skupiłam się na
uchwyceniu budowli pod jak najlepszym kątem. Promienie sierpniowego słońca nie
ułatwiały zadania, migając niepokornie w obiektywie. Jak dobrze, że zabrałam ze
sobą filtr polaryzacyjny. Uśmiechnęłam się. No,
powinno być dobrze, na pewno coś wybiorę z całej kliszy. Spakowałam
akcesoria do plecaka i założyłam go na plecy, statyw przewiesiłam przez ramię,
a aparat zawiesiłam na szyi, uprzednio zasłoniwszy obiektyw. Przypadkiem
potrąciłam kogoś torbą.
– Ej! – oburzył się przechodzący mężczyzna.
– Przepraszam – bąknęłam zmieszana, po czym zeszłam z mostu.
Chciałam jak najszybciej się stamtąd oddalić. Na szczęście
już po kilkunastu minutach znalazłam się w ogromnym East Fairmount Park, a
raczej w jego południowej części, często odwiedzanej przez turystów. Ze względu
na Filadelfijskie Muzeum Sztuki oraz sławne schody Rockiego sama zwiedziłam go
w pierwszej kolejności, gdy tylko tu przyjechałam. Stopnie rozciągały się po
mojej lewej, gdzie prowadziły do wejścia do muzeum. Mogły pomieścić setki ludzi
na raz. Wielokrotnie wchodziłam na nie z zamiarem wykrzyczenia wszystkich
planów, nadziei, wątpliwości, po prostu wszystkiego. Pragnęłam poczuć tę
wolność i spoglądać na znajdujący się niemal pod moimi stopami Eakins Oval, a
przede wszystkim pomnik Washingtona wraz z fontanną, jakby cały świat należał
do mnie.
Odetchnęłam głębiej na wspomnienie tamtych chwil, po czym
przystanęłam i odchyliłam głowę, ciesząc się zapachem drzew oraz kwiatów, które
przygnał do mnie wiatr. Zerknęłam na zegarek. Zbliżało się południe, a Tessa
nadal się nie pojawiła. Normalnie nic bym sobie nie zrobiła z tego małego
poślizgu, lecz dziś czekała mnie wcześniej umówiona rozmowa o pracę. A żeby na
nią zdążyć musiałam pojechać metrem. Usiadłam na ławce i wpatrywałam się w
lecące po niebie łabędzie.
Obok przechodziło wielu ludzi, którzy rozmawiali wesoło.
Panował straszny gwar, jak zwykle w wakacje.
Nagle w mojej kieszeni rozdzwonił się telefon.
– Lori, gdzie jesteś? – W słuchawce usłyszałam głos Tessy.
– Na ławce niedaleko pomnika Rockiego – odpowiedziałam i
wstałam, by się rozejrzeć.
– Chyba cię widzę, już idę.
Tessa się rozłączyła, a po chwili moją uwagę przyciągnął
znajomy głos, wołający mnie po imieniu. Uśmiechnęłam się na myśl, że zaraz ją
zobaczę, choć kiedy przypomniałam sobie, czemu chciałam tego spotkania,
ponownie się spięłam i wykrzywiłam twarz w grymasie. Odwróciłam głowę, Tessa
już szła w moją stronę. Cieszyłam się, że jako specjalista do spraw marketingu
w dużej firmie reklamowej miała nienormowany czas pracy i mogła wyjść, kiedy
tylko chciała. Szef bardzo ją cenił, ponieważ potrafiła zarządzać firmą z
precyzją szwajcarskiego zegarka. Na jednym z firmowych przyjęć w pracy Tessy
udało mi się z nim porozmawiać i nie mógł się jej nachwalić.
Była coraz bliżej, a jej kasztanowe, lekko kręcone włosy
podskakiwały przy każdym kroku niczym miedziane sprężyny. Pomachałam ręką, a na
szczupłej twarzy przyjaciółki pojawił się szeroki uśmiech. Niemal zawsze wesołe
oczy zdawały się jeszcze bardziej rozjaśniać. W miarę jak się zbliżała, jak
zwykle zaczęłam jej zazdrościć dobrych genów. Smukła sylwetka, długie nogi i
jeszcze to wyczucie dobrego stylu. Gdy Tessa znalazła się kilka kroków ode
mnie, zauważyłam, że trzyma w dłoniach parujące kanapki filadelfijskie. Od razu
uniosła ręce w przepraszającym geście, po czym przysiadła się do mnie. Cała
ona.
– Wiem, że się spóźniłam – zaczęła zdyszana – ale zobacz, co
przyniosłam.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Tessa znała mnie
lepiej niż ktokolwiek inny. Wzięłam bagietkę i odruchowo zajrzałam do środka.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Żadnych pomidorów. Przez chwilę jadłyśmy w
milczeniu, obserwując tętniący życiem park. Obok przeszła głośna grupa
czarnoskórych, możliwe, że pochodzili z Nigerii – przez te wszystkie lata
spędzone w multikuturowej Filadelfii można nauczyć się rozpoznawać niektóre co
bardziej charakterystyczne akcenty.
Tessa odezwała się pierwsza i zaczęła temat koleżanki z
pracy, Ann, która ciągle narzekała na swoje życie, chociaż ono tak naprawdę
nikogo nie rozpieszczało. Przytakiwałam przyjaciółce, chociaż nie
przysłuchiwałam się dokładnie jej słowom. Spojrzałam ukradkiem na zegarek.
Niestety nie miałam dziś czasu na plotki. Sięgnęłam do kieszeni i zaczęłam
obracać pierścionek zaręczynowy między spoconymi palcami. Musiałam się
pośpieszyć i przejść do rzeczy. Wyprostowałam się i odchrząknęłam. Tessa
przyjrzała mi się uważnie, po czym zgniotła w dłoniach papierek po bagietce.
Mój już dawno był porwany na małe kawałeczki.
– Wiem, że wyrwałam cię z pracy, ale miałam ważny powód.
– Myślałam, że po prostu lubisz moje towarzystwo – odparła,
puszczając oczko.
Przeczesałam włosy, jednocześnie unikając jej przenikliwego
spojrzenia.
– Jasne, ale…
– Wiem, przyszłyśmy tu w konkretnej sprawie. Mów.
Jak jej to powiedzieć?
Doskonale znałam jej obiekcje i opinię w związku z moim życiem miłosnym.
Najprościej by było, gdyby się dowiedziała jakoś przypadkiem. Jednak nie mogłam
jej tego zrobić. Za bardzo mi na niej zależało. Poza tym, cholera, jesteśmy
dorosłe czy nie? Podniosłam wzrok i spojrzałam
prosto w jej piwne oczy.
– Ja i Josh… on… poprosił mnie o rękę - zaczęłam nieśmiało,
zaraz jednak znalazłam w sobie więcej odwagi i dodałam pewniej: – Zgodziłam
się.
Nastąpiła chwila ciszy, a moje dłonie zaczęły się jeszcze
mocniej pocić. Czym prędzej wytarłam je w materiał tuniki. Czy zawsze było tu
tak gorąco? Obok nas wylądował kos i chwycił kawałek bułki, który musiał upaść
na ziemię, po czym odleciał. Szkoda, że nie zabrał mnie ze sobą.
– Cóż, znasz moje zdanie – powiedziała ostrożnie Tessa. Już
chciałam bronić Josha, lecz ona uniosła rękę, nie pozwalając sobie przerwać. –
Ale jeśli uważasz, że to właściwa decyzja, to jestem z tobą.
Rzuciłam się jej na szyję i roześmiałam radośnie. Nie mogłam
liczyć na więcej z jej strony. Zawsze kiedy tylko nadarzała się okazja, Tessa
pokazywała, jak bardzo nie znosi Josha. Wiele razy próbowałam się dowiedzieć,
dlaczego tak było, jednak ona unikała odpowiedzi.
– Czemu tak bardzo go nie trawisz? – zapytałam zeszłego roku
podczas przygotowań do pikniku.
Tessa zawijała właśnie kanapki w folię aluminiową, materiał
szeleścił przeraźliwie.
– Tesso?
– Tak? Wybacz, co mówiłaś?
Oparłam ręce na biodrach. Odwróciła się i niemal na mnie
wpadła.
– Nie rób ze mnie głupiej – powiedziałam.
Zacisnęła usta w wąską kreskę.
– Nie robię, ale…
Ktoś zapukał do drzwi. Tessa odłożyła kanapki i poszła
otworzyć. Nic więcej wtedy nie powiedziałam. Później nie próbowałam już wracać
do tematu, bo wiedziałam, że żadne naciski nie pomogą i przyjaciółka niczego
nie powie.
– Mam do ciebie prośbę. – Wysunęłam się z objęć Tessy i
spojrzałam na nią poważnie. – Zostaniesz moją druhną?
Uśmiechnęła się, a następnie ścisnęła mnie mocniej za
ramiona.
– Oczywiście! Chyba w to nie wątpiłaś?
Zaśmiałam się, próbując ukryć skrępowanie. Najgorsze było
to, że rzeczywiście wątpiłam. Nie miałam innych przyjaciółek. Tessę poznałam
tuż po przeprowadzce. Siedziałam na podobnej ławce jak teraz. Tamtego dnia
Tessie złamał się obcas. Podeszła do mnie i zapytała, czy czasem nie noszę w
torebce kleju do obuwia. Zdziwiłam się, bo oczywiście nie posiadałam takiego
specyfiku, poradziłam natomiast oderwać drugi obcas. Tak też zrobiła. Potem
przysiadła się i zaczęła opowiadać o swoim dniu, a później o całym życiu. Już
on naszego pierwszego spotkania nie mogłyśmy się rozstać. To właśnie Tessie
pierwszej powiedziałam o ciąży. Wszystko to działo się ponad jedenaście lat
temu. Obie byłyśmy wtedy młode, ona zaczynała pierwszą pracę po studiach, a ja
dopiero kończyłam siedemnaście lat. Tyle czasu spędzonego razem, tyle
przeżytych przygód. Tak naprawdę tylko Josh znał mnie dłużej. Spędziliśmy ze
sobą czternaście lat, doczekaliśmy się wspaniałej córki, Cassidy, a teraz
zamierzaliśmy zalegalizować nasz związek. Powinnam się cieszyć z nadchodzącego
ślubu, a jednak wewnątrz czułam dziwny niepokój – nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że znów daję się usidlić. Zupełnie jak niegdyś, chociaż tamta
sytuacja wydawała się tak zupełnie inna... Jeszcze ta dzisiejsza rozmowa o
pracę. Stłumiłam westchnienie. Tak bardzo chciałam wypaść jak najlepiej.
Podobne szanse nie zdarzają się codziennie.
– Lori? – Ponaglający głos Tessy wyrwał mnie z zadumy.
– Tak?
– Spytałam, czemu się wreszcie zdecydowaliście.
– Cóż, najwyższa pora, prawda?
Nie dała się tak łatwo przekonać.
– Lori.
Uniosłam kącik ust i spojrzałam w dal. Chłopczyk na
deskorolce omal nie wywinął orła, próbując ominąć uganiającego się za piłką
sznaucera. Szkoda, że nie zmieniłam kliszy, byłoby z tego fajne ujęcie.
– Cassidy mnie o to poprosiła. Wiesz, że rodzice jej
najlepszej koleżanki, Kath, obchodzą rocznicę. Kath chwaliła się przed Cassi
przyjęciem, a ona się przejęła. Wchodzi w trudny wiek, nie chcę jej tego
jeszcze bardziej komplikować.
– I dlatego wolisz się poświęcić?
Wstałam gwałtownie, niemal uderzając aparatem o bok ławki.
Zdążyłam go jednak złapać, zanim by się rozbijł. Czułam na sobie poważne
spojrzenie Tessy, lecz nie potrafiłam unieść na nią wzroku. Obie potrafiłyśmy
uparcie obstawać przy swoim, jednak Tessa jako singielka pielęgnowała tę cechę.
Ja natomiast nauczyłam się żyć na zasadzie kompromisów. Na szczęście z Joshem
okazało się to niezbyt trudnym zadaniem. Rzadko bywał w domu, często wyjeżdżał
na odbywające się poza miastem rozprawy. Ludzie ściągali go w odległe rejony i
często płacili podwójną stawkę, wiedząc, że tym samym zyskują jednego z
najlepszych adwokatów w Filadelfii. Renoma Josha była imponująca. Pamiętałam,
jak jeszcze w zeszłym roku opowiadał mi o ciekawszych przypadkach – zabójstwie
przy użyciu drutów do szycia czy też próbie zrzucenia winy za okaleczenie ojca
na jego córkę, która tak naprawdę była ofiarą molestowania. Lubiłam
przysłuchiwać się opowieściom Josha, ale kilka miesięcy temu przestał się nimi
ze mną dzielić. Serce ścisnął ból. Natłok obowiązków sprawiał, że wieczorem nie
miał nawet siły zjeść kolacji, nie mówiąc o wyczerpującej rozmowie. Gdy naszły
mnie podejrzenia, że przestało mu zależeć, oświadczył się. Przyjęłam ofertę,
chociaż nadal nie wiedziałam, czy podjęłam właściwą decyzję. Wątpliwości
zagarniały coraz większą powierznię umysłu i przybliżały strach. Może rzeczywiście nie powinniśmy brać ślubu?
Tylko że jest jeszcze Cassi. A ona
jest dla mnie najważniejsza i to się nigdy nie zmieni.
Kątem oka dostrzegłam, że Tessa również wstała. Zacisnęła
szczękę i spojrzała w dal, nie oczekiwała odpowiedzi, za dobrze mnie znała.
Zabrałam swoje rzeczy, a potem ruszyłyśmy szeroką alejką,
otoczone zapachem trawy oraz kwitnących dalii. Dookoła dał się słyszeć śpiew ptaków,
który mieszał się z gwarem dziecięcych zabaw. Dwóch biegnących chłopców
przecięło nam drogę, mijając się z nami o milimetry , śmiali się w głos. Mogli
mieć najwyżej kilka lat. Siedzące niedaleko matki zawołały do nich coś o
zachowaniu ostrożności, po czym wróciły do rozmowy. Chciałam uchwycić ulotną
beztroskę. Spojrzałam na zegarek, zawahałam się, lecz pokręciłam głową. Nie
miałam już czasu. Przyśpieszyłam, z żalem zostawiając za sobą radosną scenę.
Doszłyśmy na skraj wyłożonej kostką alejki, gdzie droga się
rozwidlała. Przystanęłyśmy i przytuliłam Tessę.
– Dziękuję.
– Och, daj spokój.
Normalnie namówiłabym ją, żeby zadzwoniła do pracy i
powiedziała, że do końca dnia już się nie zjawi – oczywiście, jeśli akurat nie
miałaby żadnego pilnego spotkania. Wspólnie przygotowałybyśmy lunch – może coś
na słodko? – a potem, zajadając się nim, śmiałybyśmy się przy kolejnej głupiej
komedii romantycznej. Jednak tego dnia wolałam zostać sama. A mimo to i tak nie
mogłam jeszcze zaszyć się w domowym zaciszu – w końcu na liście rzeczy do
zrobienia nadal pozostawało przejście przez rozmowę o pracę.
Metro zawiozło mnie niemal pod sam budynek otwartego trzy
miesiące temu oddziału popularnej gazety „The Philadelphia Inquirer”.
Wygładziłam koszulę i przeczesałam palcami włosy. Nie było czasu na nic więcej.
Młoda kobieta w recepcji oznajmiła, że pan Smith jest wolny i zaprasza do
ostatniego biura po lewej. Po drodze wycierałam spocone dłonie w cienki
materiał lnianych spodni. Próbowałam uspokoić przyśpieszony oddech, myśląc o
przyjemnych rzeczach. Co prawda minęły dwa lata od ostatniej rozmowy o pracę,
ale to przecież nic wielkiego. Chociaż wtedy nic nie poszło, jak trzeba.
Nieważne. Potrzebowałam zmian. Ciągła stagnacja zaczynała wywierać na mnie
negatywny wpływ. Zebrałam się na odwagę, wzięłam głęboki wdech, a następnie
weszłam do przestronnego biura.
Pan Smith okazał się miłym mężczyzną blisko pięćdziesiątki.
Wychudzona sylwetka oraz niezdrowy wyraz twarzy o trupim odcieniu przywodził na
myśl człowieka, który stoi o krok od grobu. Jednak to głębokie cienie pod
oczami przyciągały wzrok w pierwszej kolejności. Musiał się ich nabawić podczas
długich godzin spędzonych w firmie lub przy komputerze. Podeszłam do biurka,
mężczyzna otaksował mnie wzrokiem. Przełknęłam ślinę, po czym podałam mu
pendrive’a z portfolio. Wpiął urządzenie do laptopa i w ciszy zaczął przeglądać
pliki. Usiadłam naprzeciw, czekałam. W końcu wyjął pendrive’a z portu i odłożył
na szklany blat biurka z cichym trzaskiem.
– Czy wie pani, że fotografia plenerowa różni się od
reporterskiej?
– Oczywiście. Będę miała mniej czasu na wyszukaną
ekspozycję, ale dam sobie radę.
– W takim razie podskoczę, a pani zrobi mi zdjęcie, łapiąc w
połowie kadru. Zobaczymy, czy sprosta pani zadaniu. Proszę pamiętać, że będzie
tylko jedna próba. Nie ma drugich szans tak samo, jak nie ma powtórek dobrych
akcji meczu.
Uniosłam brwi, lecz podniosłam się z krzesła i wyjęłam
nikona. Sprawnie zmieniłam kliszę. Pan Smith wstał, poprawił krawat, po czym
skinął głową. Spojrzałam przez wizjer. Już chciałam nacisnąć spust migawki, gdy
obraz zaczął niespodziewanie podskakiwać, jak na starym filmie. Trwało to
zaledwie kilka sekund, lecz całkiem wytrąciło mnie z równowagi. Cholera jasna! Spojrzałam na mężczyznę z
zakłopotaniem.
– Przepraszam, aparat…
Uciszył mnie gestem.
– Wystarczy.
W ustach poczułam suchość, nie chciałam zaprzepaścić okazji
z tak głupiego powodu.
– Może spróbuję jeszcze…
Westchnął i zapiął guzik marynarki.
– Dziękuję. Odezwiemy się.
W pośpiechu zabrałam rzeczy i wyszłam z biura ze wzrokiem
wbitym w podłogę.
Ruszyłam w stronę domu, kręcąc z niedowierzaniem głową,
wypełniała mnie irytacja. Co się w ogóle stało? Przyjrzałam się urządzeniu w
poszukiwaniu rys lub uszkodzeń. Żadnych nie znalazłam. A jakże, pomyślałam z przekąsem. Może za bardzo się wszystkim
przejmowałam? Przecież to niemożliwe, żeby obraz rzeczywiście podskoczył.
Stłumiłam westchnienie i już dłużej nie zawracałam sobie głowy nietypową
sytuacją.
Wybranie okrężnej drogi pozwoliło mi zyskać nieco czasu dla
siebie, a ostatnio zajmowałam się głównie domem oraz rodziną. Wsunęłam ręce do
kieszeni i się zamyśliłam. Lubiłam swoje życie, jednak od małego uważałam, że
każdy człowiek powinien dokonać czegoś ważnego. W piersiach rozpierała mnie
duma na myśl, że odważyłam się opuścić rodzinny kraj, mimo że nie osiągnęłam
jeszcze pełnoletniości. Udało mi się odciąć ograniczającą pępowinę, a pomógł mi
w tym nie kto inny jak Josh. Wiedziałam, co do niego czułam, jednak ostatnio ta
miłość przestawała mi wystarczać, chociaż ciężko określić przyczynę takiego
stanu. Zupełnie jakbym na coś czekała, na jakiś niespodziewany zwrot akcji,
który wywróci nasze życie o sto osiemdziesiąt stopni i postawi przed nami
kolejne wyzwania.
Możliwe, że właśnie takim przełomem miał się okazać ślub.
Tylko że nigdy nie chciałam wyjść za mąż. Całe te dekoracje, przygotowania,
suto zastawione stoły, koronki i wstążki uważałam za wyrzucenie pieniędzy w
błoto. Nie żeby mi ich na co dzień brakowało, ale nie kwapiłam się do ich
wydawania – nie czułam, że należały do mnie. Każdego roku Josh zarabiał potężne
sumy, a ja? Wykrzywiłam twarz w grymasie. Z zaledwie kilkoma zleceniami
miesięcznie niewiele mogłam dołożyć do domowego budżetu. Co prawda każde
zlecenie na fotografię analogową było dwukrotnie lepiej płatne niż na cyfrową,
jednak nie zawsze udawało mi się je znaleźć. W agencji Magnar, dla której
obecnie pracowałam, na szczęście cenili analog, dzięki czemu mogłam szlifować
umiejętności i posługiwać się narzędziami, do których odczuwałam większy
sentyment niż do cyfrówek. A wszystko to wina ojca, to on zaraził mnie miłością
do fotografii analogowej. Gdy w umyśle pojawiło się wspomnienie, jak tata stał
w ogrodzie z aparatem w dłoniach i uśmiechał się do nas, na sercu poczułam
ciepło. Tęskniłam za nim, a za każdym razem, gdy wykonywałam zdjęcie aparatem
analogowym, czułam, że jakimś cudem znajduję się bliżej niego. Już kilkakrotnie
zabierałam się, żeby do niego napisać. Na pewno by się ucieszył, lecz tym samym
od razu przelałby mi pieniądze. A tego chciałam uniknąć za wszelką cenę.
Przyjmując je, przyznałabym się do faktu, że niegdyś popełniłam błąd,
wyjeżdżając z rodzinnych stron. Ze świstem wypuściłam powietrze z płuc. Poza
tym ojciec pewnie oczekiwałby czegoś w zamian. Pokręciłam głową, wolałam nie
myśleć, czego zażądałby tym razem.
Weszłam na Brandywine Street, przy której znajdowały się
szeregowo ustawione domki. Większość z nich pokrywała jasna farba, odbijająca
ciepłe promienie słońca. Do drzwi wejściowych prowadziło po kilka schodków, a u
ich podnóża rozciągało się niewielkie podwórko. Od ulicy odgradzał je równo
przystrzyżony żywopłot. Jeden z takich domków należał do mnie. Kiedy go
ujrzałam, wypełnił mnie spokój, a wątpliwości zeszły na dalszy tor. Czym się
właściwie martwię? Szczęście tworzą krótkie momenty, niezależnie od
całokształtu sytuacji.
Wspięłam się po schodach z szarego kamienia i po chwili
stałam wewnątrz budynku. Byłam niemal przekonana o słuszności podjętej decyzji.
Na chwilę przestałam nawet myśleć o zaprzepaszczonej możliwości pracy, jeśli
nie ta, to znajdzie się inna. Przeszłam przez korytarz, rozglądając się za
rodziną. Dzisiaj Josh wyjątkowo miał wolne, a Cassidy rozbolał brzuch, więc
oboje zostali w domu. Kiedy ujrzałam ich krzątających się razem po kuchni, te
złote włosy oraz radosne błękitne oczy, uśmiech rozświetlił moją twarz i
rozgonił wszelkie zmartwienia.
Weszłam do przestronnego salonu, a czując zmęczenie,
usiadłam na nieco już zużytej fioletowej kanapie, która zajmowała środek
pomieszczenia. Przejechałam palcami po puszystych poduszkach i rozciągnęłam
usta w uśmiechu. Kanapa stanowiła jeden z pierwszych mebli, w jaki
wyposażyliśmy dom - kupiłam ją za pierwsze zarobione przez siebie pieniądze w
zestawie z dwoma fotelami o tym samym odcieniu. Oba stały teraz po jej bokach,
a pomiędzy całym kompletem tkwiła ciemnobrązowa ława. Przeniosłam spojrzenie na
ściany w kolorze kości słoniowej, które zawsze wprawiały mnie w pogodny
nastrój. W pokoju znajdowały się też barek, niska szafka z telewizorem, dwa regały na książki oraz
okrągły stolik, a na nim wazon z czerwonymi tulipanami. Kwiatami, których
delikatny zapach uwielbiałam od małego.
Cassidy wychyliła się z kuchni, a gdy mnie zobaczyła,
podbiegła uśmiechnięta i rozczochrana, po czym opadła obok na kanapę.
Przytuliłam ją mocno i pocałowałam w czoło.
– Co przygotowaliście?
– Twoje ulubione pissaladiere!
– wykrzyknęła radośnie.
Szeroki uśmiech zajmował niemal całą twarz Cassidy. Tak jak
u Josha, złote włosy, które teraz opadały jej na czoło, były jaśniejsze niż
moje. Jednak uwydatnione kości policzkowe oraz jasną cerę odziedziczyła po
mnie.
– Tarta cebulowa? Myślałam, że tata nie potrafi ugotować
nawet jajek.
– Kochanie, wiesz, że dla ciebie wszystko. – Josh znalazł
się przy nas w okamgnieniu.
Cassidy popędziła z powrotem do kuchni, żeby zająć się
nadziewaniem ciasta. Wstałam, a Josh przyciągnął mnie do siebie i namiętnie
pocałował. Dawno mnie tak nie całował. Przymknęłam oczy, pragnąc rozkoszować
się chwilą. Wreszcie odsunęliśmy się od siebie, uśmiechając niczym dwójka
nastolatków. Może ślub wcale nie był złym pomysłem, skoro moja zgoda wpłynęła
na niego tak pozytywnie? Josh był ode mnie dużo wyższy, przez co mimo metra
siedemdziesięciu wzrostu musiałam stanąć na palcach, aby dosięgnąć jego ust.
– Obiad będzie za godzinę.
– Dobrze się składa, bo muszę wywołać kilka zdjęć, a potem
zeskanować negatyw. Jutro mam się z nimi pokazać w biurze, inaczej Mike gotów
dać kolejne zlecenie komuś innemu.
Mój szef lubił, gdy wszystko chodziło jak w zegarku. Czasem
wydawało mi się, że tylko praca sprawiała mu przyjemność. W sumie po dwóch
rozwodach człowiek zaczyna doceniać inne wartości.
– Skoro musisz – powiedział Josh z wyraźnym zawodem, zaraz
jednak westchnął i dodał: – Zapukam,
kiedy nakryjemy do stołu.
– Dziękuję.
Cmoknęłam go w policzek, a on z ociąganiem wypuścił mnie z
objęć. Wróciłam na korytarz, gdzie skręciłam w lewo, na tył domu. Minęłam
drewniane schody prowadzące na pierwsze piętro. Przeszłam jeszcze kilka kroków,
aż wreszcie otworzyłam ostatnie drzwi po prawej i zanurzyłam się we własnym świecie,
do którego nikt poza mną nie miał wstępu. Pokój składał się z dwóch części.
Mniejszą stanowił przedsionek odgradzający od niemile widzianego oświetlenia,
jakie docierało z korytarza. W drugiej natomiast, większej, znajdowała się
główna ciemnia. Nie było w niej żadnych okien. Słabe czerwone oświetlenie z
lampy ciemniowej ukazywało jedynie zarys znajdujących się tu przedmiotów. Na
blatach leżały trzy kuwety, przeznaczone na wywoływacz, utrwalacz oraz wodę.
Chemię przechowywałam w butelkach ustawionych obok naczyń z koreksem. Mieścił
się tam również powiększalnik. Gdzieniegdzie można było dostrzec obiektywy o
różnej ogniskowej. Wszystko to sprawiało, że uniosłam kąciki ust. Przysiadłam
na obrotowym stołku i sięgnęłam po aparat. Położyłam go na blacie, zgasiłam
światło i ostrożnie zaczęłam wyjmować kliszę.
Po niecałej godzinie, gdy zbliżałam się do końcowego etapu
pracy, a zegar ciemniowy odliczał ostatnie minuty, usłyszałam pukanie do
zewnętrznych drzwi. Skończyłam rozwieszać zdjęcia i kwadrans później wyszłam z
ciemni. Pokiwałam głową z uznaniem, kilka zdjęć wyszło naprawdę dobrze.
Odruchowo otrzepałam o siebie dłonie, wciągnęłam powietrze i skierowałam się do
kuchni, z daleka kuszona apetycznym zapachem tarty.
Komentarze
Prześlij komentarz