[PATRONAT] Rozdział Drugi "Walcząc z cieniami" Aly Martinez


Rozdział drugi

Flint

DZIEŃ, W KTÓRYM DOWIEDZIAŁEM SIĘ, że prawdopodobnie nigdy już nie będę mógł chodzić, nie przypominał niczego, czego doświadczyłem w swoim dotychczasowym życiu. A to dużo mówi, ponieważ przez osiemnaście lat przeżyłem więcej cierpienia niż niektórzy przez całe swoje życie.
Do cholery, byłem najlepszy w cierpieniu. Żyłem ze świadomością, że matka mnie porzuciła. Oraz ciekawostką, że mój ojciec spędził lata w więzieniu po tym, jak niemal przyczynił się do śmierci mojego brata. Byłem naocznym świadkiem nagłej utraty słuchu Tilla. I miałem miejsce w pierwszym rzędzie w dniu, gdy Quarry dowiedział się, że czeka go to samo. Ostatnio miotałem się godzinami, patrząc na moją rozpadającą się rodzinę, gdy rozpaczliwie próbowaliśmy znaleźć gościa, który porwał Elizę, grożąc jej bronią.
Cierpienie było niczym w obliczu czekającej mnie drogi.
Zostałem sparaliżowany, ponieważ przyjąłem na siebie pocisk, żeby ją chronić. Przynajmniej tak widzieli to inni ludzie. Till w szczególności okrzyknął mnie bohaterem. Lecz to było kłamstwo. Dałem się postrzelić, gdyż chciałem chronić siebie. Nie przetrwałbym bez niej ani chwili. Działałem tamtego dnia tak egoistycznie, że nie mogłem się nawet załamać.
Dokonałem wyboru.
– Najprawdopodobniej znowu będziesz mógł chodzić, ale dopóki twoje ciało nie zacznie zdrowieć, po prostu nie mamy dokładnej informacji, kiedy to się stanie.
– Czy jakieś osoby z podobnymi urazami zaczęły chodzić? – zapytał Till, gdy Eliza skończyła tłumaczyć dla niego informację.
– Oczywiście! – odpowiedział entuzjastycznie lekarz.
Ale ja czułem się, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.
– A jednak było trochę przypadków, którym to się nie udało, prawda? – zapytałem gorzko.
– No tak. Każdy pacjent inaczej wraca do zdrowia.
– Więc tak właściwie sprowadza się to do rzutu monetą, hę?
Nie odpowiedział, tylko posłał Tillowi znaczące spojrzenie.
– No. Więc powinieneś wiedzieć jedno, doktorku. Moneta zajebiście nienawidzi braci Page. – Zaśmiałem się gorzko. Wskazując na Tilla, oznajmiłem: – Głuchy. – Następnie machnąłem ręką w stronę Quarry’ego. – Traci słuch. – A potem wskazałem siebie. – Sparaliżowany. – Pokręciłem głową, spoglądając w dół, na swoje bezużyteczne nogi, przeklinając je za to, że mnie zawiodły.
– To tymczasowy stan, Flint. Będziemy z tym walczyć. Znowu staniesz na nogi. Przysięgam, że tak będzie – obiecał Till, z trudem hamując emocje.
Chciałem krzyczeć i wrzeszczeć, bo przecież nie mógł obiecać mi czegoś takiego. Ale to byłby kolejny powód, przez który rosłoby moje poczucie winy.
Wiem – powiedziałem w języku migowym, zmuszając się do uśmiechu. – Naprawdę. Nie szkodzi – szepnąłem do Elizy, a ona zaczęła płakać. Till mocno trzymał ją w swoich ramionach.
Moją uwagę odwróciło pukanie do drzwi.
– Co powiesz na towarzystwo? – zapytał Slate, wchodząc do środka. Zaraz za nim zjawiła się jego żona, Erica.
Większość ludzi znało Slate’a Andrewsa jako byłego mistrza świata w wadze ciężkiej. Lecz dla mnie oraz dla moich braci on i Erica byli rodzicami, których nigdy nie mieliśmy. Slate był właścicielem klubu sportowego dla ubogich dzieciaków, a ponieważ nasza trójka świetnie pasowała do tej kategorii, większość czasu spędzaliśmy w On The Ropes. Trzymał sztamę z większością dzieciaków z siłowni, ale każdy wiedział, że z nami łączyła go szczególna więź – lub, dokładniej, z Tillem. Jak zwykle Quarry i ja stanowiliśmy zaledwie część pakietu.
Kilka lat temu Slate podarował Tillowi jedyną w swoim rodzaju szansę. Postanowił finansować jego starania w zostaniu zawodowym bokserem. Dzięki tej szansie zgotowanej przez los leżałem w łóżku sparaliżowany, a mój brat siedział naprzeciwko mnie – obecny mistrz świata wagi ciężkiej, trzymający w ramionach kobietę, którą kochałem.
Wydawało się to dość nie fair, ale niewiele rzeczy w moim życiu było w porządku.
– Wejdźcie – odpowiedziałem, po czym rozejrzałem się po pokoju, patrząc na poważne twarze.
Mój wzrok spoczął na Quarrym. Siedział w rogu i wyglądał przez okno. Zdradzało go jedynie delikatne drżenie ramion.
– Ej, Q! – zawołałem.
Nie odwrócił się do mnie, kiedy odpowiedział:
– No?
– Płaczesz tam sobie? – Ot tak rzuciłem te słowa. Był moim młodszym bratem. Nawet w chwili, która powinna być poruszająca, moim zadaniem wciąż było dawać mu popalić.
– Odpieprz się – warknął w stronę okna.
Usta mi drgnęły, gdy usłyszałem jego odpowiedź.
Hej, nie możesz być mężczyzną i dzieckiem jednocześnie. Wybieraj: klniesz albo płaczesz. – Droczyłem się z nim, tłumacząc swoje słowa na język migowy, żeby Till mógł dołączyć do zabawy.
Stojący obok mnie Slate jęknął, a brat pokręcił głową, po czym pocałował Elizę w skroń.
– Daj mu spokój – nakłaniała Erica.
Jednak nie mogłem tego zrobić. Potrzebowałem tej interakcji. Musiałem się upewnić, że nie stracę kontroli nad swoim umysłem.
Mówiąc do niego jak do dziecka, zapytałem:
– Q, chcesz, żebym poprosił pielęgniarkę o lizaczka dla ciebie?
– Nienawidzę cię – wymamrotał, wstając. Gniewnym krokiem ruszył w stronę drzwi.
– Żartuję, Quarry. Chryste, nie musisz być taki wrażliwy! – krzyknąłem za nim.
Gdy dotarł do progu, spojrzał w górę, po czym pokazał mi środkowy palec. Łzy płynęły po jego policzkach i skłamałbym, gdybym powiedział, że patrzenie na niego w takim stanie nie zraniło mnie dogłębnie. Ale przynajmniej teraz to na nim skupiła się cała uwaga.
– Ty tak na serio, Flint? Martwi się o ciebie. Odpuść mu trochę – powiedziała ze złością Erica, wychodząc za nim.
Odpuścić mu trochę.
Odpuścić mu trochę?
Nigdy nie zrozumiem, co to tak właściwie znaczy. Byliśmy braćmi Page. Nie mogliśmy sobie odpuszczać – nie było nas na to stać. Wiesz, co dzieje się z człowiekiem, który sobie odpuści? Staje się słaby. Nie jest przygotowany na wszystko, ma błędne poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę powoli zamienia się w kulkę nerwów walczącą o kolejny oddech. Pieprzyć to. Oddawałem Quarry’emu przysługę, trzymając go w gotowości. Świat nie pozwala byle komu sobie odpuścić.
Gdzie była moja szansa na odpuszczenie sobie, kiedy szorowałem brudną podłogę naszego gównianego mieszkania tylko po to, by opieka społeczna nie umieściła mnie oraz Quarry’ego w rodzinie zastępczej? Nikt mi nie odpuszczał. Musiałem starać się nie zasnąć o najróżniejszych godzinach nocy, czekając na powrót ojca, ponieważ wiedziałem, że w kieszeni będzie miał narkotyki, które będę mógł wymienić u starszej pani z mieszkania obok na posiłek, żebyśmy mieli coś do jedzenia. Czy odpuściłem sobie, grzebiąc w skrzynkach z ubraniami przy pobliskim kościele w poszukiwaniu dżinsów, które pasowałyby na Quarry’ego?
Nie.
Musiałem o wszystko walczyć. A jednak to „wszystko” nigdy nie wystarczało. Na litość boską, nie mieliśmy nawet gwarancji, że nie stracimy słuchu bądź możliwości chodzenia.
Pieprzyć odpuszczanie. Dajcie mi napięcie.
Lecz Erica miała rację. Powinienem przeprosić Q, ale co by mu to dało? Musiał nauczyć się, że nie powinno się płakać. Nikogo nie obchodziły jego łzy ani te, które sam wypłakałem w ciągu osiemnastu lat swojego życia. Emocjami nie da się zapłacić rachunków. W przeciwnym razie byłbym pierdolonym Donaldem Trumpem. Należy wstać, otrzepać się, a potem coś wykombinować. Znaleźć rozwiązanie i, nawet jeśli byłoby ono kompletnie do dupy, ruszyć dalej. Rozczulanie się nad sobą do niczego nie prowadzi, a współczucie jest dla słabych.
Więc gdy leżałem tam przed swoją rodziną, podjąłem decyzję.
Jeden wybór.
Nieskończenie wiele możliwości.
– Nic mi nie będzie – oświadczyłem. Jednakże tę wiadomość kierowałem tylko i wyłącznie do siebie. – Nawet jeśli to nie będzie tymczasowe. Nic mi nie będzie.
Gdybym tylko mógł znaleźć sposób, by nie zagubić się w żmudnym procesie udawania, że nic mi nie jest.






Komentarze

Popularne posty