[Patronat] Pierwszy rozdział "Hold you close" Corinne Michales Melanie Harlow


Rozdział 1

IAN

– Kolejka jest ogromna – stwierdza moja menadżerka Drea, podczas gdy ja przeglądam zestawienie sprzedaży z zeszłej nocy. – A już i tak wpuściliśmy więcej osób niż powinniśmy.
– Yhm – mówię, nie odrywając wzroku od ekranu.
Nie obchodzi mnie kolejka. Nie obchodzą mnie ludzie, którzy czekają, żeby dostać się do klubu. Obchodzą mnie tylko pieniądze. Veil jest obecnie najmodniejszym klubem w Vegas, a ja nie zamierzam tego zmieniać.
– Ian. – Drea puka w biurko.
– Okej, świetnie, co mam z tym zrobić? – pytam.
– Nie wiem, ale znowu będziemy musieli zapłacić grzywnę.
Oddycham ciężko, odchylając się na krześle.
– Po prostu rozwiąż ten problem.
Odrzuca długie blond włosy na bok i pochyla się, opierając się na biurku, tak że jej sztuczne cycki są jeszcze… większe. Mój wzrok wędruje w ich kierunku, nie mogę się powstrzymać, mam je tuż przed twarzą.
– Twoje sztuczki nie działają – mówię, przenosząc powoli wzrok na jej wydęte usta. Drea dostaje to, czego chce. Wykorzystując swoje… atuty…, zmusza mężczyzn do poddania się jej woli. Widziałem ją w akcji i podziwiam ją, ale tym razem wybrała niewłaściwą osobę. Jestem człowiekiem z zasadami i honorem.
No, nie do końca, ale przynajmniej nie mam ochoty srać tam, gdzie jem.
– Uch – stęka. – Jesteś jedynym mężczyzną w Vegas, który nie chce się ze mną przespać, albo przynajmniej zrobić tego, co chcę.
Śmieję się.
– W takim razie jestem jedynym inteligentnym mężczyzną, jakiego poznałaś – podpuszczam ją.
Próbowała, Bóg mi świadkiem, ale ja nie łączę interesów z pracą. Jeśli zaś chodzi o sponsorów, to ma wolną rękę.
– Albo jedynym, który nie ma mózgu – ripostuje.
Nie zamierzam tego nawet komentować. W ciągu ostatnich lat odkryłem potrzebę Drei – chce czuć się pożądaną. Ja wymagam od niej tylko tego, żeby była menadżerem, bo właśnie w tej roli jest mi potrzebna.
– Drea, zrób co do ciebie należy i po prostu się z tym uporaj.
Jej usta układają się w podkówkę i czuję, że sprawy nie pójdą po mojej myśli.
– Mógłbyś chociaż pogadać z glinami? – pyta.
Zamykam oczy i łapię się za grzbiet nosa.
– Gliny tu są?
– Dlatego mamy problem – odgryza się.
Wstaję, podirytowany. Powinna była wspomnieć o tym wcześniej. Ostatnią rzeczą potrzebną Veil jest kolejny konflikt z policją. Dostałem już wystarczającą liczbę grzywien, ostrzeżeń i telefonów o potrzebie przerwania bójek, że wystarczy mi do końca życia. Wolę też trzymać gliny jak najdalej od mojej firmy.
– Następnym razem zacznij od tej informacji – pouczam ją, po czym wychodzę.
Klub tętni życiem. Wszyscy tańczą, piją, wydają pieniądze, a ja nie mógłbym być szczęśliwszy. Moi rodzice uznali, że oszalałem, kiedy oznajmiłem, że chcę otworzyć klub, ale miałem przeczucie. Jedynie siostra poparła moją decyzję. Chciała, żebym w końcu zaczął zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół mnie i zrobił coś „prawdziwego” ze swoim życiem, więc odkąd powiedziałem, co chcę zrobić, wspierała mnie w stu procentach. Rodzice mieli nadzieję, że zostanę księgowym, ale po przepracowaniu prawie dziesięciu lat jako promotor[1] znałem życie klubowe na wylot. Zaoszczędzone pieniądze wydałem na zakup Veil. Klub znajduje się w świetnym miejscu i moja decyzja się opłaciła.
Moja siostra z pobłażaniem śmiała się z dezaprobaty naszych rodziców, ja zresztą też.
Idąc przez klub, witam się z dziewczynami, które często tu przychodzą. Zachęcenie ich do przyjścia to tylko część sukcesu, wygrywa się, dopiero gdy wracają. A teraz zdecydowanie wygrywam.
– Ian – woła Toby, mój barman, wyciągając do mnie rękę.
– Co tam?
– Ktoś chce z tobą pogadać. – Popycha w moją stronę telefon.
Oprócz sprzedawców nikt nie dzwoni do klubu, żeby się ze mną skontaktować, a ponieważ mamy wpół do dwunastej w nocy, ktokolwiek to jest, może zaczekać.
– Teraz muszę się czymś zająć, przełącz tego kogoś na moją pocztę głosową.
Kręci głową.
– Dzwoniła już trzy razy. – Nawet pomimo muzyki słychać w jego głosie zniecierpliwienie.
Dzwoniła? Kobieta?
Jedyną przedstawicielką płci pięknej uciekającą się do dzwonienia do klubu jest moja była żona. Bóg jeden wie, czego znowu ode mnie chce. Jak ją znam, złamała sobie paznokieć, obwinia mnie za to i uważa, że powinienem zapłacić za jej manicure albo za nową dłoń. Jest jak prezent, który próbowało się zwrócić, ale nie można znaleźć paragonu, więc trzeba się z nim dalej męczyć. Nienawidzę niechcianych prezentów i nienawidzę Jolene.
– Przełącz tego diabła na moją pocztę głosową – mówię i odchodzę.
Wychodzę na chodnik. Drea nie żartowała, kolejka jest ogromna.
– Dobry wieczór – witam pyzatego policjanta stojącego obok bramkarza.
– Panie Chase, dostaliśmy skargi – mówi gliniarz, patrząc na kolejkę.
– Nic na to nie poradzę, że mój klub jest popularny. – Wzruszam ramionami. – Mamy już komplet i nie mogę wyrzucić klientów, którzy zapłacili, tylko po to, żeby skrócić kolejkę.
– Ustawiliście swoje słupki odgradzające tak, że wejścia do innych lokali są zatarasowane.
Co, do cholery, mógłbym w tej sprawie zrobić? Nie prowadzę kasyna, nie mam wpływu na kolejkę. Nie zamierzam wyganiać ludzi, jak tylko klub się zapełni. Prowadzę biznes, a kolejka jest częścią mojego darmowego marketingu.
– Dobrze, coś wymyślę. – Chwytam się za kark.
Czuję wibrujący w mojej kieszeni telefon. Jeśli dzwoni Jolene, to przysięgam, oszaleję.
Na ekranie wyświetla się „London Parish”. Do kurwy nędzy. Nie mam teraz ochoty zajmować się sztywną, irytującą najlepszą przyjaciółką mojej siostry. London byłaby nieziemsko seksowna, gdyby nie była taką naprzykrzającą się suką. Spoglądam na rejestr połączeń w swoim telefonie i zauważam, że dzwoniła już trzy razy.
Idę kawałek w dół ulicy i po kilku głębokich oddechach oddzwaniam do niej.
– Ian, musisz do mnie przyjechać.
Uśmiecham się ironicznie.
– No, tego jeszcze nie było. Usunęli ci kij z tyłka?
– Nie zaczynaj. Proszę, nie dzisiaj. Po prostu przyjedź. – Słyszę, jak pociąga nosem i włącza się we mnie opiekuńczość. Płacze przez kogoś. My dwoje ani trochę się nie dogadujemy – częściowo przez różnice naszych charakterów, a częściowo przez naszą wspólną przeszłość – ale nikt nie będzie doprowadzał jej do płaczu.
– Coś ci się stało? – pytam.
– Nie mi. – Głos więźnie jej w gardle.
Znam London od dwudziestu pięciu lat. Mogę policzyć na palcach jednej ręki wszystkie przypadki, kiedy widziałem lub słyszałem, jak płacze… Raz przeze mnie.
– Co się stało? Chodzi o nagły wypadek? Bo jestem teraz w pracy, a w klubie…
– Teraz, Ian. Musisz przyjechać tu teraz.
Ona nigdy sobie nie pogrywa.
Kurwa.
Zerkam na zegarek i wypuszczam powietrze nosem. Dotarcie tam zajmie mi przynajmniej pół godziny. Ta noc naprawdę jest do dupy.
– Będę u ciebie najszybciej jak mogę.
– Tylko… pośpiesz się – mówi London i się rozłącza.
Przerażenie skręca mi żołądek. Coś się dzieje. Nie wiem co, lecz wiem, że muszę tam pojechać.
– Pozbądź się kolejki, już nikogo nie wpuszczaj – mówię bramkarzowi, po czym sam wchodzę do środka.
Drea stoi przy barze. Kiedy zbliżam się do niej, czuję, jak wzrasta we mnie niepokój. London mnie potrzebuje. Dlaczego? Co się stało? Ktoś włamał się do jej domu? Do mojego domu? Może chodzi o jej byłego, jeśli w ogóle jakiegoś ma, albo o coś zupełnie innego. Niezależnie od tego, jej głos drżał, a ja nie mogę marnować czasu na zastanawianie się nad tym.




– Muszę już iść – mówię Drei.
Wytrzeszcza oczy.
– Iść? Gdzie niby? Mamy komplet ludzi.
– Zdaję sobie z tego sprawę, ale coś się stało. Dzisiaj musisz się wszystkim zająć. – Odwracam się do Toby’ego. – Zostań tu, dopóki Drea nie zamknie klubu, i proszę, odprowadź ją potem do samochodu.
Kiwa głową.
Nigdy nie pozwalam jej wychodzić stąd samej. Nawet jeśli wracam do domu z jakąś dziewczyną, Dreę zawsze ktoś odprowadza do auta. Zbyt wielu mężczyzn błędnie odbiera jej uprzejmość. Nigdy nie pozwoliłbym, żeby coś jej się stało tylko dlatego, że pracuje u mnie w klubie.
Gdy wchodzę do samochodu, mój umysł zaczyna pracować na najwyższych obrotach. Jadę szybciej niż powinienem, wmawiając sobie, że London tylko dramatyzuje.
I wtedy sobie przypominam… Mój siostrzeniec i siostrzenice są u niej w domu.
Naciskam mocniej pedał gazu w swoim Jaguarze, a silnik z każdą milą ryczy głośniej. Skręcam w stronę osiedla, na którym oboje mieszkamy, przejeżdżam obok swojego domu i zmierzam w kierunku jej. Nasze ogrody są położone tuż obok siebie i wciąż mi to przeszkadza. Każdego cholernego dnia widzę, jak siedzi u siebie na tarasie, czytając książkę i patrząc na mnie potępiająco.
Kiedy tam docieram, ulicę rozjaśniają błyskające światła wozu policyjnego. Nie myślę. Nie wiem nawet, czy wyłączyłem silnik przed wyjściem z samochodu.
– London! – krzyczę, wbiegając przez drzwi. – Christopher? Morgan? Ruby? – wołam dzieci, modląc się, żeby nie chodziło o żadne z nich.
Gdy docieram do salonu, wzdycham ciężko. Wszyscy tam są, cali i zdrowi.
Wtedy dostrzegam łzy na twarzy Morgan. London wstaje. Oczy ma czerwone, napuchnięte, a po policzkach spływa jej czarny tusz do rzęs.
– Ian. – Dławi się i przerywa.
– Co się stało?
Dziewczyny znowu zaczynają płakać, a mój siostrzeniec je przytula.
London zbliża się do mnie i kładzie mi rękę na klatce piersiowej.
– Odeszli.
– Kto? – pytam zdezorientowany.
– Sabrina i David – szepcze.
No, wyjechali. Dlaczego oni, do cholery, płaczą?
– To dlatego kazałaś mi przyjechać? Za kilka dni wrócą do domu. Dlaczego ty też płaczesz? – pytam.
Patrzy na mnie swoimi zielonymi oczami i rozchyla wargi.
– Nie. – Kręci głową. – Nie wrócą.
Znowu patrzę na dzieci, a potem na ściszony telewizor. Zbliżam się do niego, ponieważ muszę być pewny, że dobrze odczytałem słowa przewijające się przez ekran. „Samolot, numer lotu 1184, rozbił się na wybrzeżu Hawajów. Trzysta zaginionych osób uznano za zmarłych”.
Moja siostra leciała na Hawaje.
Moja siostra odeszła.
Klękam przed dziećmi i nie wiem, co powiedzieć. Dzieci mojej siostry właśnie straciły rodziców. Pęka mi serce. Siostra była moją najlepszą przyjaciółką. Zawsze namawiała mnie na otwarcie klubu i robienie tego, co chciałem. Od zawsze mnie wspierała, a teraz jej nie ma.
Christopher unosi głowę. Chociaż nie płacze, jego oczy są pełne łez.
– Znajdą ich – mówi z przekonaniem.
– Okej – odpowiadam. To kłamstwo, obaj o tym wiemy, ale musi je sobie powtarzać. Pamiętam, jak ja miałem piętnaście lat; nikt nie mógł mnie przekonać, że nie mam racji.
– Tata by nie… – zaczyna, ale zaraz przerywa, bo usta zaczynają mu drżeć.
Zaczynam płakać, a Morgan łapie mnie za rękę.
– Co teraz zrobimy?
Nie mam pojęcia. Co mogę powiedzieć tym dzieciakom, żeby przetrwały coś takiego? Jestem ostatnią osobą na świecie, która mogłaby dać taką radę. Patrzę na London. Kładzie mi dłoń na ramieniu i wyciera łzy płynące po jej policzkach.
– Trzymamy się razem – mówi.
Patrzymy na siebie i przenoszę się do czasów, kiedy nie kłóciliśmy się z London nieustannie. Do czasów, kiedy coś do siebie czuliśmy. Chociaż oboje teraz cierpimy, jest coś, co powstrzymuje nas od kompletnego poddania się cierpieniu – nadzieja, że pomimo najgłębszego bólu i tak możemy się zjednoczyć i zaoferować sobie nawzajem pocieszenie.
London klęka obok mnie. Wygląda, jakby była na granicy załamania, ale postanowiła do tego nie dopuścić.
– Dzwoniłaś do moich rodziców? – pytam.
– Wsiadają do samolotu.
Tulimy się do siebie w piątkę i pocieszamy, zdając sobie sprawę z tego, że życie żadnego z nas już nigdy nie będzie takie samo.




[1] Tu: osoba zachęcająca ludzi do wejścia do klubu (przyp. tłum.).








Komentarze

Popularne posty