[PATRONAT] Rozdział trzeci Brigid Kemmerer "Na przekór nocy"

 


Rozdział trzeci

Tessa

  

Kiedy mieliśmy dobry dzień, potrafiliśmy z Westonem dostarczyć nawet sto porcji eliksiru. Raz pomyślałam, że może powinniśmy roznosić eliksir oddzielnie, bo wtedy odwiedzilibyśmy dwa razy tyle rodzin, ale Wes upiera się, że zawsze jedno musi zostać na czatach. Zresztą, szczerze mówiąc, napełnione fiolki są tak ciężkie, że wątpię, czy byłabym w stanie sama udźwignąć zapas dla stu rodzin.

            Są dni, kiedy to uczucie jest nie do zniesienia. Cierpią tysiące. Może nawet dziesiątki tysięcy. To, co robimy, to kropla w morzu – czasem docieramy za późno, czasem udaje nam się ukraść za mało albo choroba postępuje tak szybko, że lekarstwo nie zdąży zadziałać.

            Najgorzej jest, kiedy za pierwszym razem ktoś ma tylko bóle mięśni, a gdy wracamy z następną dawką, już nie żyje.

            Dziś zaczynamy nasz obchód dość szybko, bo z wczoraj został nam spory zapas utartych płatków, więc dziś nie musimy zaczynać od kradzieży. Nie przyznam się do tego Wesowi, lecz nadal jestem trochę roztrzęsiona po tym jego spóźnieniu. Dokuczałby mi do końca życia. Jak zwykle idziemy przez las, a on cicho pogwizduje. Pewnie myśli, że nie znam tej melodii – sprośnej tawernowej piosenki o marynarzu zabiegającym o wdzięki panny – jednak się myli. Mój ojciec stale śpiewał takie piosenki, kiedy rozcierał korzenie i odmierzał leki, ponieważ od nich moja mama się rumieniła i chichotała.

            Wspomnienie moich rodziców nadal ściska mi gardło, dlatego je przeganiam i zaczynam kopać kamienie.

            – Nie powinieneś gwizdać tej piosenki – mówię. – Jest wulgarna.

            Spogląda na mnie i opuszcza rondo mojego kapelusza kilka centymetrów w dół.

            – Miłość nigdy nie jest wulgarna, Tesso.

            – Więc twoim zdaniem to jest piosenka o miłości?

            – Jestem pewien, że dziewczyna czuje coś do marynarza. Inaczej nie zdejmowałaby bielizny, prawda?

            Teraz moje policzki robią się czerwone. Całe szczęście jest ciemno, a moją twarz dodatkowo zakrywa maska. Nie mam zamiaru dać mu tej satysfakcji i zacząć chichotać.

            – Jesteś niemożliwy.

            – Przeciwnie. Jestem bardzo możliwy. – Wyciąga jabłko ze swojego plecaka i podaje mi. – Może małe śniadanko?

            Mrugam zdziwiona. Nie mieliśmy czasu pójść dziś do Sektora Królewskiego. Nie podoba mi się myśl, że Wes był tam bez mojej wiedzy. Czasem zastanawiam się, co bym zrobiła, gdyby po prostu zniknął.

            Nie powinnam się tak przywiązywać. Wiem, że nie powinnam. Ale od czasu egzekucji moich rodziców Wes jest jedyną stałą rzeczą w moim życiu. Myśl, że los mógłby mi odebrać i jego, jest niemal nie do zniesienia.

            – Zachowałem z wczoraj – dodaje, jakby czytał mi w myślach.

            – Aha.

            Waham się. W brzuchu mi burczy, lecz wiem, że pracownicy kuźni nie mają zbyt wielu okazji do jedzenia i na pewno Wes też jest głodny.

            – Dziękuję, lepiej sam zjedz.

            Nie kłóci się ze mną, zamiast tego wbija zęby w jabłko. Chrupanie rozchodzi się echem w porannej ciszy.

            – Na pewno? – drąży, wyciągając je w moją stronę. – Miód wystygł, ale nadal jest słodki.

            Kiedy dalej się waham, bierze mnie za rękę i wciska w nią owoc.

            – Na Boga, Tesso. Po prostu weź.

            Czuję ciepło jego palców i staram się nie myśleć o tym, że przed chwilą tego jabłka dotykały jego usta. Obracam je, żeby ugryźć z drugiej strony.

            Znów zaczyna gwizdać tę głupią pijacką piosenkę. Przewracam oczami i odgryzam kolejny kęs jabłka.

            Granice między większością sektorów Kandali są otwarte, z wyjątkiem trzech: Sektora Królewskiego, gdzie mieszka król, jego brat i wszyscy możni, oraz Księżycowych Równin i Emberridge, gdzie rośnie Księżycowy Kwiat. Te sektory są mocno strzeżone i otoczone murem, szczycą się też najzdrowszą i najzamożniejszą ludnością. Sektor Królewski mieści się w środkowej części Kandali, otoczony jest pięcioma innymi sektorami. Mosswell, na północy, zajmuje się głównie hodowlą zwierząt i produkcją rolną. Artis, na wschodzie, słynie z handlu drewnem dzięki bliskości Rzeki Królowej. Kraina Smutku to rozległy sektor na zachodzie, w większości pustynny.

            Na południe od Sektora Królewskiego leży Stalowe Miasto, które ze względu na liczne kopalnie żelaza jest stolicą kowali i operatorów maszyn. I wreszcie Nabrzeże Kupców – tętniące życiem centrum handlu ciągnące się kilometrami wzdłuż Ognistej Rzeki. Czasem nazywają je Nabrzeżem Zdrajców od czasu, gdy główny konsul tego sektora zabił króla i królową.

            Tereny wokół Sektora Królewskiego są mocno zalesione, zarośnięte chaszczami, jeżynami i kolczastymi pnączami, przez które trudno się przedrzeć – idealne miejsce na naszą chatę, w które przyrządzamy lek. Tym bardziej, że jest położone z dala od głównej bramy do sektora, a nasz mały piec na drewno prawie nie dymi.

            Za lasem znajduje się teren, gdzie zbiega się większość sektorów okalających Sektor Królewski niczym szprychy w kole. Ze względu na bliskość Sektora Królewskiego jest gęsto zaludniony, lecz też bardzo ubogi, pełen chorób i uzbrojonych strażników, szukających przemytników i wichrzycieli. Mój ojciec mawiał, że dworskie elity z drwiącym uśmieszkiem nazywają te rejony Dziczą, co uwłacza ludziom zmuszonym tam mieszkać i pracować. Ale ludzie przyjęli tę nazwę za własną i dziś, kiedy granice między sektorami się zacierają, a ludzi łączy wspólna tragedia, mieszkanie w Dziczy jest nawet powodem do dumy.

            Zawsze zaczynamy od części Dziczy przylegającej do Stalowego Miasta, bo jest najbliżej naszej chaty i Wes chyba mniej niż ja martwi się, że może zostać złapany przez kogoś, kogo zna. Na zmianę trzymamy straż w kolejnych domach, bo nie da się po prostu zostawić leku i rozpłynąć w ciemnościach. Budzimy każdą osobę, pilnujemy, żeby wypiła eliksir do ostatniej kropelki, zabieramy fiolki i wychodzimy. „Nie zostawiaj żadnych dowodów”, powtarza Wes. Żadnych dowodów.

            O tak wczesnej porze, jeszcze przed świtem, ulice są puste i ciche, jednak Wes teraz nie pogwizduje. Prześlizgujemy się od budynku do budynku pod osłoną mroku.

            Gdy wchodzę na ganek kolejnego domu, słyszę dochodzący z wnętrza jęk. Stoję z ręką wyciągniętą w stronę drewnianych drzwi, wahając się, czy zapukać.

            Weston wyłania się z ciemności i natychmiast jest przy mnie.

            – Co się dzieje, Tesso?

            Znów rozlega się jęk. Teraz Wes zamiera.

            Mieszka tu Kendall z synem, Gillisem. Jej mąż zmarł dwa lata temu, ale ani ona, ani jej syn od tamtego czasu nie mieli żadnych objawów choroby. Czułam, że naprawdę im pomagamy. Gillis ma trzynaście lat i pracuje jako goniec w pobliskiej kuźni. Nie boi się ciężkiej pracy i zawsze szepcze, że kiedy tylko będzie dość duży, chce dołączyć do mnie i Wesa. Nie widzieliśmy go od tygodnia. Jego matka mówiła, że pracuje na poranną zmianę, a to znaczy, że omijają go kolejne dawki eliksiru, które przynosimy.

            Wes lekko puka do drzwi i na chwilę zapada cisza. Potem z wnętrza dochodzi do nas urywany szloch.

            Spoglądamy z Wesem na siebie. Przełykam z trudem ślinę.

            Przyjaciel kładzie rękę na skoblu i otwiera drzwi. Kendall klęczy w ciemności na podłodze, a na kolanach trzyma owinięte kocami ciało. Podnosi głowę, gwałtownie nabierając powietrza.

            To Gillis. Ja też robię wdech. Mój towarzysz kładzie palec na ustach i potrząsa głową. Nie jestem pewna, czy ten gest skierowany jest do niej, czy do mnie. Pewnie do nas obu.

            – Tesso! – Kendall odzywa się mimo to, na wpół płacząc, na wpół krzycząc. – Wes. On umiera.

            Umiera.

            Więc nie umarł. Jeszcze nie.

            Podchodzę do niej i padam obok na kolana. Gillis ma zamknięte oczy. Jego ciemne włosy są mokre od potu. To zwykle dobry znak, świadczący o przesileniu gorączki, ale mam wrażenie, że w tym przypadku to raczej skutek koców, którymi jest otulony. Nie wiem, jakim cudem nie słyszeliśmy jego oddechu zza drzwi. Śmiertelne rzężenie w jego piersi jest wyraźne.

            Ból ściska mi serce.

            – Może go pani posadzić? – pytam szeptem. – Mamy lek.

            Tyle że jest już za późno. Widzę, że jest za późno. Jest nieprzytomny. Nie da rady wypić eliksiru. A nawet gdyby zdołał, raczej już mu nie pomoże.

            Kendall kiwa pospiesznie głową. Wes patrzy na mnie. W jego oczach widnieje rezygnacja. Mimo to pomaga jej podnieść chłopca. Drobne ciało Gillisa opada bezwładnie, głowa zaś stacza się na ramię Wesa. Wyciągam z torby jedną z fiolek i odkorkowuję ją drżącymi palcami.

            – Gillis? – przemawia cichym, łagodnym głosem Wes. – Gillis, otwórz oczy.

            Wszyscy wstrzymujemy oddech. W nadziei na cud modlimy się i czekamy.

            Na początku zarazy, gdy gorączka zaczęła zbierać pierwsze żniwo, wszyscy myśleli, że przenosi się przez bliski kontakt z chorym, zwłaszcza że na początku dotykała tylko mieszkańców Dziczy, dopiero później uderzyła także w możnych z Sektora Królewskiego. Bramy do niego były zamknięte przez długie tygodnie. Jednak mój ojciec prowadził rejestr zachorowań. Kiedy kolejne przypadki zaczęły pojawiać się bez żadnego schematu, nawet wśród tych, którzy się izolowali, szybko okazało się, że kontakt nie ma tu nic do rzeczy. Zachowałam notatki ojca – nie da się dostrzec żadnej prawidłowości w zachorowaniach. Choroba może zabrać jedno życie albo tuzin.

            Może pozostawić nietkniętą całą rodzinę albo kilka ciał oczekujących na rozpalenie następnego stosu pogrzebowego.

            Znów rozlega się szloch Kendall. Gdy już zaczynam tracić nadzieję, Gillis kaszle mocno, a potem mruga.

            – Mamo? – mamrocze zachrypniętym głosem.

            Kendall gwałtownie nabiera powietrza.

            – Gillis! Och, Gillis! – Bierze jego twarz w dłonie. Chłopiec znowu powoli mruga.

            – Ciii – mówi Wes. – Nocny patrol może nas usłyszeć. Tesso?

            Biorę głęboki wdech: pierwszy, odkąd weszliśmy do środka.

            – Proszę. – Wyciągam przed siebie fiolkę. – Gillis, musisz to wypić.

            Jego kaszel jest mokry.

            – Tak, panno Tesso.

            Wes pomaga mu wypić eliksir, a ja w tym czasie pośpiesznie przeszukuję torbę, szukając między fiolkami buteleczki z żywicą z brzaskowca. Kilka kropel pomaga ocucić pijanego albo osobę z urazem głowy, jednak zauważyłam, że także przyspiesza działanie eliksiru z Księżycowego Kwiatu.

            Kendall całuje go w czoło i policzki. Jej oddech drży, jak cała ona.

            – Och, Gillis – szepcze z ustami przyciśniętymi do jego skroni.

            Z trudem podnosi dłoń, żeby dotknąć jej twarzy. Wyjmuję zakraplacz z olejkiem z żywicą brzaskowca.

            – Wypij jeszcze to – mruczę.

            Rozchyla spierzchnięte wargi, a ja strząsam trzy krople olejku do jego ust. Przełyka.

            – Ciii – powtarza Wes. Bierze rękę Gillisa i ściska ją delikatnie. – Ani się obejrzysz, a będziesz przemykał z nami, kryjąc się w cieniu. – Gillis mruga i uśmiecha się lekko. – Obiecaj mi to.

            – Obiecuję.

            Kendall znów całuje go w policzek, mamrocząc coś niewyraźnie, lecz miłość w jej głosie jest czysta i wyraźna. Kładę dłoń na jej ramieniu. Spogląda na mnie ze łzami w oczach.

            Gillis kaszle mocno, potem próbuje wziąć wdech. Mięśnie szyi napinają się, kiedy walczy o powietrze. Wbija palce w ramię Wesa.

            – Powoli – instruuje Wes, choć w jego głosie słyszę niepokój. – Spokojnie, Gillis. Oddychaj.

            Chłopiec zaciska szczękę. Wygina kręgosłup w łuk i próbuje chwycić palcami coś niewidzialnego.

            Potem bezwładnie opada na ramię Wesa.

            Kendall zamiera. Ja także.

            Wes się porusza. Kładzie chłopca na podłodze, odsuwając koce. Przykłada dwa palce do szyi Gillisa, potem pochyla się i przykłada ucho do jego ust.

            Gillis się nie porusza.

            Przyjaciel podnosi wzrok. Jego oczy są jak błękitne jeziora smutku.

            – Nie! – Nagły okrzyk Kendall jest pełen gniewu, bólu i strachu, które odbijają się echem we mnie samej. – Nie!

            Z oddali dobiega nas szczekanie psa.

            A ona dalej krzyczy.

            – To przez nich! Przez tego strasznego króla albo jego strasznego brata, przez wszystkich tych strasznych ludzi za murem. Nienawidzę ich! Nienawidzę! Nienawidzę…

            Weston chwyta ją za ramię i zasłania jej usta dłonią. Mówi nerwowym szeptem:

            – Kendall. Weź się w garść.

            – Wes – upominam.

            – To zdrada – odpowiada szorstko. – Jeśli usłyszy to nocny patrol, ciebie też zabiją.

            – Nie obchodzi mnie to – oświadcza ze szlochem kobieta. Uwiesza się na Wesie. – Niech mnie zabiją. Niech zobaczą, co zrobili mojemu synkowi.

            Biorę długi, drżący wdech.

            – Kendall, tak mi przykro.

            – Był tylko dzieckiem. – Wzdycha, wyglądając, jakby się na coś przygotowywała. Potem przeciąga dłonią po twarzy syna. – To ich wina, wiesz o tym. – Jej głos znów przepełnia gniew. – Siedzą sobie zdrowi, a resztę nas zostawiają na pewną śmierć.

            Słyszeliśmy te słowa sto razy. I usłyszymy je jeszcze następne sto.

            Dlatego to robimy. Bo ona ma rację.

            Wes wyjmuje z torby fiolkę i wyciąga rękę przed siebie.

            – Musisz wziąć swoją dawkę, Kendall.

            Bierze fiolkę drżącą dłonią. Spodziewam się, że ją odkorkuje i wypije, ale ona ciska ją w ciemność. Gwałtownie nabieram powietrza.

            Wes, szybki jak zawsze, chwyta ją w powietrzu, zanim poleci daleko.

            – Nie pozwól, by rozpacz odebrała ci rozsądek.

            Choć jego ton nie jest ostry, Kendall wzdryga się, a potem pada na ciało syna.

            – Dajcie to komuś, kto chce żyć. Ja nie chcę.

            Z wahaniem kładę dłoń na jej.

            – Kendall – szepczę. – Kendall, bardzo ci współczuję.

            Odwraca rękę i kładzie ją na wierzchu mojej.

            – Ty wiesz, jak to jest – oznajmia. – Ty też kogoś straciłaś.

            – Tak – potwierdzam.

            Mojego ojca. Moją matkę. Nigdy nie wymażę z pamięci momentu ich śmierci. Łzy mimowolnie zaczynają napływać mi do oczu.

            – Ktoś musi ich powstrzymać – ciągnie Kendall z drżącym oddechem. – Ktoś musi ich powstrzymać.

            – Wiem – odpowiadam. – Na razie robimy, co możemy.

            Potakuje głową, potem podnosi dłoń i całuje moje palce.

            – Wypij lekarstwo – odzywa się łagodnym głosem Wes. – Gillis by tego chciał.

            – Gillis już nie może nic chcieć. – Oddycha z trudem. – Idźcie już. Oboje. Nie marnujcie leku na mnie.

            Już chcę zaprotestować, lecz jej twarz wykrzywia wściekłość.

            – Idźcie! – krzyczy. – Idźcie już! Tylko mi o nim przypominacie. Idźcie!

            Odskakuję w tył.

            – Tesso – mruczy Wes. Łapie mnie za łokieć.

            Nie chcę iść. Nie powinniśmy jej zostawiać w tym stanie – złamanej, bez nadziei, płaczącej nad ciałem syna.

            Ale Wes ma rację.

            – Powiadomimy Jareda Sextona – zwraca się do niej cicho. Ma na myśli cieślę mieszkającego kilka domów dalej. Jest wysoki i dobrze zbudowany. Zwykle to on przewozi ciała na stos pogrzebowy. – Zajrzę do ciebie jutro.

            Nie odpowiada. Szlocha teraz z głową schowaną w dłoniach.

            Wymykamy się w mrok. Potrafimy bezgłośnie poruszać się po ścieżkach. Weston jednak najwyraźniej coś dostrzegł lub usłyszał, bo szybko wciąga mnie w ciemność za rogiem następnego domu. Przyciska mnie plecami do ściany i pochyla się, blokując mi ruch.

            – Co? – bąkam. Gwałtownie przenosi na mnie wzrok i niemal niewidocznie potrząsa głową.

            Wpatruję się w mrok za nim. Światła jest niewiele, jednak teraz docierają do mnie ciężkie kroki nocnego patrolu. Wes miał rację. Musieli usłyszeć krzyki Kendall i przyszli sprawdzić, co się dzieje. W tym mroku jej nie widzę. Może nic nie zauważą i pójdą dalej.

            Ale nie. Kobieta wybiega z domu.

            – Zabiliście go! – krzyczy. W ręce ma kamień. Rzuca nim, a po chwili rozlega się krzyk mężczyzny. – Powiedzcie tym świniom, królowi i jego podłemu bratu, że będą się smażyć w piekle za swoje…

            Wystrzał z kuszy. Strzała trafia w cel z odrażającym dźwiękiem. Głos Kendall milknie. Ciało opada na ziemię.

            Wyrywa mi się cichy okrzyk rozpaczy. Czuję, jak Wes przyciśnięty do mnie zamiera.

            Jeden ze strażników kopie ciało Kendall.

            – Zostaw – mówi inny. – Znajdą ją. – Jeszcze inny spluwa na ziemię. A może na nią. – Nigdy się nie nauczą.

            – Tesso. – Głos Westona jest jak świst w moim uchu. – Nie trać ducha, dziewczyno. Ciebie też zabiją.

            Przyciska mnie do ściany swoim ciałem, a dłonią zakrywa usta. Nie zdaję sobie sprawy, że się z nim siłuję, dopóki nie przestaję. Spoglądam w jego oczy, mrugam, a jego obraz zachodzi mgłą.

            – Wiem – szepcze.

            Mój oddech jest drżący. Zaciskam powieki. Wes zabiera dłoń z moich ust.

            Wtulam twarz w jego ramię i trzęsę się od płaczu jak dziecko.

            Mija chwila. Czuję jego rękę na policzku, poniżej maski. Ociera kciukiem łzy spływające mi po twarzy.

            – Wiem – powtarza. – Wiem.

            W końcu łzy zaczynają płynąć wolniej i uświadamiam sobie, że upadłabym, gdyby Wes mnie nie przytrzymywał. Chcę tu zostać, otoczona jego opiekuńczymi ramionami, bo wszystko poza nimi jest zbyt okropne. Ta myśl wydaje się niewyobrażalnie samolubna wobec tego, co właśnie spotkało Kendall i Gillisa, ale nie mogę się jej pozbyć. Wes to ciepło, bezpieczeństwo i… przyjaźń.

            Dokładnie w tym momencie się odsuwa, opuszczając rękę. Patrzy w dal; jego oczy wypatrują kłopotów.

            – Powinniśmy pójść na zachód. Nocny patrol jest już nakręcony. Nie chcę ryzykować. Jeśli starczy nam czasu, wrócimy tu i załatwimy resztę.

            Przełykam ślinę i próbuję jakoś pozbierać oraz uporządkować myśli.

            – Tak. Jasne. – Pociągam nosem, żeby zatrzymać ostatnie łzy, i wycieram twarz. Teraz jestem pełna smutku, lecz wiem z doświadczenia, że z czasem smutek przerodzi się w gniew. – Nie powinniśmy… nie powinniśmy zrobić czegoś z jej ciałem?

            – Nie – odpowiada Wes. Wyciąga dłoń, żeby poprawić mój kapelusz. – Mają rację. Ktoś znajdzie ciało.

            – Weston!

            – Ciii. – Przykłada palec do ust i potrząsa głową. – Nie jestem bezduszny. Po prostu już nic nie możemy dla niej zrobić, Tesso. – Poprawia swoją torbę, a fiolki grzechoczą. – Mamy obchód do skończenia.

            – Masz rację. – Wzdycham. – Obchód.

            Znów ruszamy w mrok, bezgłośnie podążając przez noc. Nie ma dziś żarcików Westona. Nie ma gwizdania. Powietrze jest ciężkie od wspomnienia wydarzeń, których właśnie byliśmy świadkami i które ze sobą niesiemy.

            – Nienawidzę króla – szepczę. – I nienawidzę księcia. Nienawidzę tego, co zrobili. Nienawidzę tego, czym stała się Kandala.

            Mój głos stał się tak cichy, że nie jestem pewna, czy mnie w ogóle słyszał. Ale po chwili Wes bierze mnie za rękę. Ściska ją nieco dłużej niż to konieczne – jedyny znak, że dotknęło go to równie mocno, jak mnie.

            – Ja też – stwierdza.

            Puszcza moją dłoń. Skinieniem głowy wskazuje na horyzont. Jakakolwiek oznaka słabości znika.

            – Ranek już blisko. Musimy się pospieszyć.

 


Komentarze

Popularne posty