[PATRONAT] Rozdział czwarty Brigid Kemmerer "A curse so dark and lonely"




ROZDZIAŁ CZWARTY
HARPER

Pędzę długim korytarzem, słysząc własny ciężki oddech. To musi być jakieś muzeum albo stara galeria. Moje skarpety ślizgają się na jedwabnych dywanach wyścielających marmurową posadzkę. Ściany pokrywa drewniana boazeria regularnie porozdzielana kamiennymi, strzelistymi łukami. Co jakiś czas mijam po drodze ciężkie, drewniane drzwi z misternie zdobionymi klamkami, ale żadne z nich nie są uchylone.
            Nie sprawdzam, czy są zamknięte na klucz. Biegnę dalej. Muszę znaleźć jakąś inną osobę albo zwyczajnie wydostać się z tego miejsca.
            Kiedy skręcam za róg, moim oczom ukazują się wielkie, skąpane w promieniach słońca schody. Prowadzą w dół, do ogromnego holu wielkości sali gimnastycznej w moim liceum, z ciemną podłogą, ogromnymi oknami z barwionego szkła oraz masywnymi, żelaznymi wrotami. Na ścianach wiszą gobeliny w odcieniach purpury, zieleni i czerwieni, poprzetykane złotymi i srebrnymi nićmi, które mienią się w blasku poranka. Pod jedną ze ścian umieszczono kilka dużych stołów, a na nich kilkadziesiąt kieliszków do szampana oraz talerze z całą masą ciast i słodkiego pieczywa. W kącie stoi pół tuzina pozłacanych krzeseł ze spoczywającymi na nich instrumentami.
            To miejsce sprawia wrażenie, jakby ktoś tu przygotowywał się na ślub lub na przyjęcie. Lecz z pewnością nie wygląda na kryjówkę porywaczy.
            Nic z tego nie rozumiem… Ale przynajmniej znalazłam drzwi.
            Nagle ciszę przerywa pikanie.
            Stoper Jake’a.
            Wyciągam telefon z kieszeni i wbijam wzrok w migające zera. Czuję ucisk w gardle. Nie wiem, czy udało mu się wrócić.
            Muszę się skupić. Wciąż stoję na widoku, a łzy na nic mi się teraz nie zdadzą. Jak już znajdę jakieś schronienie, zadzwonię na policję.
            Chwytam mocno balustradę i zbiegam po schodach. Lewa noga bez przerwy mi zawadza i omal się przez nią nie przewracam, ale grożę jej w myślach, że ją utnę, jeśli nie będzie współpracować. Działa.
            Kiedy skręcam za róg, wszystkie instrumenty w jednej chwili unoszą się z krzeseł.
            Zatrzymuję się gwałtownie i rzucam w prawo, chcąc uniknąć bolesnego zderzenia… Jednak instrumenty nagle zaczynają grać. Salę wypełnia przepiękna muzyka symfoniczna, wspierana w dużej mierze dźwiękami fletów, trąbek i skrzypiec.
            To musi być jakaś magiczna sztuczka. Iluzja optyczna. Coś jak przedstawienie w parku rozrywki uruchamiane przez czujnik ruchu.
            Wyciągam rękę w stronę jednego z fletów, spodziewając się natrafić na cienkie druty lub plastik, który utrzymuje go w miejscu.
            Ale niczego takiego nie znajduję. Zamykam dłoń wokół metalu i lekko przyciągam go do siebie. Stal wibruje, jakby ktoś właśnie grał na instrumencie. Nie czuję w środku żadnego dodatkowego ciężaru, który mógłby świadczyć o obecności baterii. Nie widzę też głośnika.
            Unoszę flet do ucha i słyszę, że melodia pochodzi ze środka rurki.
            Robię krok do tyłu i ciskam instrument w przypadkowym kierunku.
            Flet wraca na swoje miejsce nad krzesłem, lewitując, a jego klawisze na zmianę zapadają się i unoszą, jakby grał na nim niewidzialny muzyk.
            Przełykam ślinę z trudem. To sen. Tamta dwójka czymś mnie odurzyła. Na pewno można to w jakiś sposób wyjaśnić.
            Tracę czas. Muszę się stąd wydostać.
            Ruszam do drzwi, po części spodziewając się, że będą zamknięte… Ale tak nie jest. Chwiejnym krokiem wychodzę na marmurowe podwyższenie, czując na skórze ciepłe podmuchy wiatru. Po jednej stronie wznoszą się kamienne ściany, a stopnie prowadzą w dół, na brukowaną ścieżkę. Przede mną rozciąga się bezkres idealnie przystrzyżonego trawnika, gdzieniegdzie urozmaiconego drzewami. Grządkami kwiatowymi. Ogromną fontanną, która raz po raz wyrzuca w powietrze strumienie wody. W oddali widać gęsty las, odznaczający się na tle głęboką, ciemną zielenią.
            I żadnych ulic.
            Drzwi zamykają się za mną z kliknięciem, całkowicie tłumiąc rozbrzmiewającą w środku muzykę. Nie ma tu poręczy, więc tym razem zejście po schodach zajmuje mi o wiele więcej czasu, lecz w końcu udaje mi się dotrzeć na brukowany chodnik. Podnoszę głowę i widzę górujący nade mną budynek wybudowany z wielkich, kremowych cegieł poprzedzielanych blokami z marmuru i kamienia.
            To nie muzeum. To pałac. I to duży pałac.
            Ale nikogo w nim nie ma. Na zewnątrz tak samo. Tyle akrów zieleni i ani jednego człowieka. Panująca tu cisza jest wręcz ogłuszająca. Nie ma tu samochodów. Nie ma brzęczących linii wysokiego napięcia. Samolotów.
            Wyciągam telefon z kieszeni i próbuję zadzwonić na policję.
            W słuchawce odzywa się przerywany sygnał. Brak zasięgu.
            Potrząsam nim, jakby to miało w jakiś sposób pomóc. Wszystkie ikony u góry są nieaktywne.
            Zero wież satelitarnych. Wi-fi. Bluetooth.
            Z mojego gardła wyrywa się głuchy jęk.
            Tamte instrumenty grały same.
            Nie potrafię tego pojąć. Na dodatek martwię się jeszcze o brata.
            Wtem uderza mnie kolejna myśl, która jeszcze bardziej pogłębia ogarniający mnie strach. Jeśli Jake’owi coś się stało, to już nikt nie pomoże mamie. Wyobrażam sobie, jak leży w łóżku, zanosząc się mokrym kaszlem wywołanym rakiem płuc. Głodna. Bez leków. Bez kogoś, kto zaprowadzi ją do łazienki.
            Nagle oczy zachodzą mi łzami. Wycieram policzki i zmuszam się do biegu, czując, jak pot spływa mi po plecach.
            Zaraz. Pot. Jest ciepło.
            W DC zamarzałam na kość.
            W jednej chwili cały ten pot robi się zimny.
            Panikuj później. Teraz nie mogę się zatrzymywać.
            Za zamkiem, tuż za rozległym, brukowanym dziedzińcem, stoi wielki budynek gospodarczy. Wszędzie roi się od kwiatów; oplatają drewniane treliarze, wypływają z ogromnych donic i dekorują żywopłoty oraz ogrody. Lecz nawet tutaj nie widzę ani jednego człowieka.
            Moje mięśnie są napięte i zmęczone, a po skroniach spływają mi krople potu. Mam szczerą nadzieję, że to coś w rodzaju garażu, ponieważ wkrótce potrzebny mi będzie środek transportu. Nie mogę uciekać w nieskończoność. Przylegam płasko do muru zamku, walcząc o oddech, i wytężam słuch.
            Cisza. Ruszam przez dziedziniec w stronę budynku, mimo że moja lewa stopa prosi o chwilę odpoczynku. Dopadam do progu, ślizgając się nieco w przemokniętych skarpetkach. Trzy konie podnoszą głowy i parskają na mój widok.
            Wow. Czyli to nie garaż. To stajnia.
            Nawet lepiej. I tak nie wiedziałabym, jak uruchomić samochód bez kluczyków, ale potrafię jeździć konno.
            Zanim nasze życie całkowicie legło w gruzach, kiedy to tata jeszcze miał pracę i cieszył się dobrą reputacją wśród innych, często właśnie w ten sposób spędzałam wolny czas. Z początku robiłam to w ramach terapii po wszystkich operacjach, którym mnie poddano, lecz po jakimś czasie jazda konna stała się moją pasją. Potężne nogi wierzchowca napawały mnie poczuciem wolności i siły, o których mogłam jedynie pomarzyć poza siodłem. Przez lata pracowałam w stajni, a w zamian, właściciel często pozwalał mi pożyczać konie i wyruszać na krótkie przejażdżki, aż w końcu musieliśmy przeprowadzić się do miasta.
            W swoim życiu musieliśmy zrezygnować z wielu rzeczy, ale to właśnie za końmi tęsknię najbardziej.
            Po obu stronach alejki znajdowało się około trzydziestu boksów. Zbudowano je z pomalowanych desek, zwieńczonych żelaznymi prętami, sięgających do połowy wysokości pomieszczenia. Wpadające przez świetliki promienie słońca, podkreślają zadbaną, połyskującą sierść wierzchowców. Wzdłuż ściany, w regularnych odstępach, wiszą wykonane z lśniącej, prawdziwej skóry uzdy z błyszczącymi, metalowymi klamrami. Na podłożu nie ma nawet jednego źdźbła siana, wokół nie latają muchy. Wszystko wygląda idealnie.
            Jeden z ogierów o jeleniej maści wyciąga łeb i dmucha przez nos na moją dłoń. Jest przywiązany do metalowego kółka w boksie, a na jego grzbiecie już spoczywa siodło. Nie spanikował, gdy ukradkiem wślizgnęłam się do stajni i nawet teraz wpatruje się we mnie ze spokojem. Jest duży i stabilny, o jasnobrązowej sierści oraz czarnej grzywie. Na złotej tabliczce przybitej do frontowej części jego boksu widnieje napis: Ironwill.
            Przesuwam dłonią po pysku wierzchowca.
            – Dla mnie będziesz Willem.
            W małej szafce obok jego boksu znajduję buty i płaszcze… Oraz pas z przyczepionym do niego sztyletem.
            Prawdziwa broń. Tak.
            Zawiązuję go ciasno w talii. Buty są na mnie za duże, ale sznurowadła sięgają aż do moich łydek, dzięki czemu jestem w stanie nieco bardziej ustabilizować kostki.
            Wślizguję się do boksu i rygluję drzwi. Mimo że trzęsą mi się dłonie, Will ochoczo bierze uzdę do pyska.
            – Wybacz – szepczę, głaszcząc wierzchowca po policzku. – Wyszłam z wprawy.
            Nagle słyszę odgłos ciężkich kroków.
            Zamieram, a następnie chowam się za koniem i prowadzę go w zacieniony kąt boksu. Lejce przesiąkły moim potem, ale uparcie trzymam wierzchowca blisko siebie.
            Ktoś podchodzi do każdego z koni, stopniowo przechodząc przez całą długość stajni. Słyszę ciche słowa, poklepywanie po szyi. Znowu cisza, potem kolejne kroki.
            Sprawdza boksy.
            Po jednej stronie widzę drewnianą półkę, prawdopodobnie przeznaczoną na siano lub paszę. Powoli na nią wchodzę, a następnie podpieram się na dłoniach. Nie jest to najlepsza pozycja do dosiadania konia, ale za nic nie zrobię tego, stojąc na ziemi. Teraz muszę jakoś wsunąć stopę w strzemię. Czuję spływające po moich plecach krople potu, ale mocno chwytam za siodło.
            Z całej siły powstrzymuję jęk. To musi być najbardziej cierpliwe zwierzę, jakie kiedykolwiek nosiła Ziemia, ponieważ nawet nie rusza się z miejsca, gdy całym ciężarem rzucam się na jego grzbiet.
            Ale udało się. Siedzę w siodle.
            Jestem tak wyczerpana, że mam ochotę się rozpłakać. Nie, poprawka – już płaczę. Po moich policzkach spływają strumienie łez. Muszę się stąd wydostać. Muszę. W jednej chwili słyszę odgłos kroków. Okrzyk zaskoczenia. Szczęk rygla. Widzę falowane, ciemne włosy oraz błysk stali, gdy mężczyzna dobywa miecza. Drzwi boksu zaczynają się otwierać.
            Uderzam piętami w boki Willa, wydając z siebie okrzyk wojenny, by dodać sytuacji dramatyzmu. Koń jest przerażony… co wcale mnie nie dziwi. Sama jestem przerażona. Ale mimo wszystko wierzchowiec rusza naprzód, gwałtownie odpychając drzwi na bok i tym samym usuwając mężczyznę z drogi.
            – Naprzód! – krzyczę. – Proszę, Willu! W drogę! – Wbijam pięty w boki rumaka.
            Will wyskakuje z boksu, ustawia się przodem do wyjścia, i rusza galopem po brukowanej ścieżce.
Nic nie widzę zza kurtyny łez. Moje stopy już zdążyły się wysunąć ze strzemion. Zatapiam palce lewej dłoni w grzywie Willa, a drugą rękę oplatam mu wokół szyi. Gdy wbiegamy na trawę, z każdym krokiem konia tak bardzo podskakuję w siodle, że równie dobrze mogłabym siedzieć na włączonym młocie pneumatycznym.
            Nagle powietrze przecina trzykrotny, wysoki gwizd.
            Will zapiera się kopytami, staje w miejscu i odwraca się. Nie mam wyboru. Zeskakuję z grzbietu konia i upadam na trawę.
            Przez chwilę nie wiem, gdzie co jest. W głowie mi wiruje.
            Tak blisko. Byłam tak blisko.
            Tamci dwaj mężczyźni są coraz bliżej. Widzę ich skąpane w słońcu niewyraźne sylwetki, choć nie jestem pewna, czy są one zniekształcone przez łzy, czy przez wstrząs mózgu. Muszę wstać. Muszę biec dalej.
            Udaje mi się wstać z ziemi, ale jestem za wolna. Blondyn już stoi obok mnie i właśnie podaje mi rękę. Ciemnowłosy szermierz jest zaraz za nim.
            – Nie! – wyrzucam z siebie piskliwym głosem. Odsuwam się od niego i dobywam sztyletu.
            Szermierz zaczyna wyciągać miecz.
            Robię krok w tył, potykam się o własne stopy i siadam gwałtownie na ziemi.
            – Dowódco. Przestań – mówi blondyn, po czym odwraca się w moją stronę. Podnosi dłoń. – Spokojnie. Nie skrzywdzę cię.
            – Goniliście mnie.
            – Właśnie tak postępuje się ze złodziejami koni – mówi szermierz.
            – Grey. – Blondyn patrzy na niego ostro, a następnie wyciąga ku mnie rękę. – Proszę. Nie masz się czego obawiać.
            Chyba sobie żartuje.
            Wcześniej widziałam go z bliska, lecz teraz mam okazję dokładnie mu się przyjrzeć. Wysokie kości policzkowe i ostro zarysowana szczęka wyraźnie podkreślają jego profil. Podobnie jak ciemnobrązowe oczy. Na twarzy nie ma ani jednego piega, lecz delikatna opalenizna świadczy o tym, że raz na jakiś czas opuszcza mury pałacu. Ma na sobie białą koszulę, a na ramionach niebieską kurtkę zaakcentowaną skórzanym obszyciem i złotymi haftami. Na jego piersi błyszczą złote klamry, a przy pasie na jego biodrze wisi sztylet.
            Patrzy na mnie, jakby nie pierwszy raz miał do czynienia z wariatką.
            Trzymam sztylet przed sobą.
            – Powiedzcie mi, gdzie jestem.
            – Jesteś na terenie Zamku Ironrose, w sercu Emberfall.
            Przeczesuję w myślach wszystkie parki rozrywki, które mogłyby nosić tę nazwę i które znajdowałyby się w rozsądnej odległości od DC Ten zamek jest ogromny. Na pewno bym o nim usłyszała. Do tego stoper Jake’a stanowi tu największą zagadkę. Nie ma mowy, by ten szermierz zdążył wywieźć mnie tak daleko w tak krótkim czasie. Zwilżam wargi językiem.
            – Jak nazywa się najbliższe miasto?
            – Port Silvermoon. – Waha się przez moment, po czym robi krok w moją stronę. – Jesteś zdezorientowana. Proszę… pozwól sobie pomóc.
            – Nie. – Ponownie celuję w niego sztyletem, a blondyn posłusznie staje w miejscu. – Wynoszę się stąd. Wracam do domu.
            – Z tego miejsca nie uda ci się dotrzeć do domu.
            Patrzę gniewnie na stojącego za nim uzbrojonego mężczyznę.
            – To on mnie tu przyprowadził. Musi być jakieś wyjście, z którego mogłabym skorzystać.
            Wyraz twarzy szermierza jest nieprzenikniony i całkowicie pozbawiony wszelkiego uroku, jaki bije od blondyna.
            – Nie ma.
            Wbijam w niego zimny wzrok.
            – Musi być.
            Jego twarz ani drgnie.
            – Nie. Ma.
            – Dość. – Blondyn ponownie wyciąga dłoń. – Dziedziniec to nie jest odpowiednie miejsce na takie sprzeczki. Chodź. Pokażę ci twoją komnatę. Może jesteś głodna?
            Nie wiem już, czy to oni są szaleni… Czy może to ja straciłam rozum. Zaciskam mocniej palce na rękojeści sztyletu.
            – Nigdzie z wami nie pójdę.
            – Rozumiem twoją niechęć, ale nie mogę pozwolić ci opuścić terenu zamku. To niebezpieczne. Nie mam żołnierzy, którzy mogliby teraz patrolować Trakt Królewski.
            – Trakt Królewski – powtarzam tępo. Wszystko, co mówi, brzmi tak logicznie. Jakby wcale nie próbował ogłupić mnie kłamstwami tylko po to, bym za nim poszła. Mało tego, sprawia wrażenie, jakby dziwił się, że nie wierzę w każde jego słowo.
            – Proszę – mówi, tym razem jeszcze delikatniejszym tonem. – Z pewnością wiesz już, że jeśli nie pójdziesz po dobroci, użyjemy siły.
            Moje serce przyspiesza. Tak, już to wiem. Nie mam pojęcia, która z tych opcji jest gorsza – dalsze stawianie oporu, czy pójście tam z własnej woli.
            – Nie waż się mi grozić.
            – Grozić? – Unosi brwi. – Sądzisz, że będę ci grozić, po tym jak zaoferowałem ci ochronę, wikt i opierunek?
            Brzmi, jakbym go uraziła. Znam mężczyzn, którzy bez wahania spełniają wszystkie swoje zachcianki. Jednak żaden z nich nie przypomina stojącego przede mną młodzieńca.
            Wciąż nie wiem, gdzie jestem, ale czuję już ból w mięśniach. Nie jestem pewna, czy w ogóle uda mi się wstać z ziemi o własnych siłach. O ucieczce bez wątpienia mogę już zapomnieć.
            Ma rację: jeśli dalej będę stawiać opór, to zaprowadzą mnie to zamku wbrew mojej woli. Powinnam oszczędzać siły.
            Odpocznę. Zjem. A potem poszukam drogi ucieczki.
            Wstrzymuję oddech i chowam sztylet do pochwy. Po części spodziewam się, że będą próbowali odebrać mi broń, ale nic takiego nie robią.
            Mimo wypełniającej mnie determinacji, mam wrażenie, jakbym właśnie się poddała. Ciekawe, co powiedziałby na to Jake.
            Och, Jake. Nawet nie wiem, czy jest bezpieczny. Nie mam pojęcia, co robić.
            Przeżyję. Muszę.
            Dlatego zaciskam zęby, tłumię tę burzę emocji, a następnie chwytam dłoń blondyna.




Komentarze

Popularne posty