Pierwszy rozdział "Gordian. Kara" Melissa Darwood
α
Porażająca światłość. Ból nie do zniesienia. Brak powietrza.
–
Oddychaj, proszę, oddychaj! – dobiega do mnie kobiecy głos, niski, gardłowy.
Coś miażdży mi klatkę piersiową.
Mam ochotę zawyć z bólu, lecz nie mogę nawet oddychać, a co dopiero mówić o
krzyku.
Zamazane oblicze, które pochyla
się tuż nade mną, okalają ciemne włosy. Mokre kosmyki suną po mojej twarzy.
Pachną morzem i wiatrem.
Kolejny ucisk w żebrach. Czuję żar
w oskrzelach, palą żywym ogniem. Zatyka mnie, próbuję nabrać powietrza. Usta
wypełnia słony, rybi smak. Odchylam się na bok i wykasłuję morską wodę. Powieki
opadają ciężko, nie mogą znieść jasnego światła. W uszach mi dzwoni, we łbie
napierdala orkiestra dęta. Ból głowy jest tak potężny, jakby zwaliło się na nią
sto cegieł. Czuję tępe pulsowanie w skroniach i potylicy.
Leżę na boku. Słońce pali mnie w
twarz, piasek wdziera się do ust, słyszę odgłos fal uderzających o skały.
–
Odezwij się do mnie. – Znajomy głos sprawia, że moje powieki unoszą się
powolnie. Świat wiruje, wszystko jest zamazane. Przekręcam się z trudem na
plecy, czekam, aż wzrok przyzwyczai się do jasności.
Wreszcie obraz się wyostrza. Widzę
przed sobą Kirę.
Wpatruje się we mnie
przestraszona. Włosy przykleiły jej się do twarzy, pierś unosi się i opada pod
wpływem szybkiego oddechu. Patrzę na nią, starając się odtworzyć w pamięci
ostatnie wspomnienia: nagły zwrot łodzią, uderzenie, zanurzenie, krzyż na
rzemieniu, unoszący się przed moimi oczami…
I nagle czuję, jak piekielny ból
miażdży mi czaszkę. Mimowolnie wydaję z siebie stłumiony jęk. Przed oczami pojawiają
się ciemne plamy, chce mi się rzygać. Kira mówi coś do mnie, lecz jej głos, tak
jak twarz, rozmywają się w czarnej otchłani. Tracę świadomość, popadam w
niebyt.
Siedzę na skraju urwiska. Słońce stoi w zenicie. Kolory wokół
mnie są tak jaskrawe, nasycone, wyraziste, że aż nienaturalnie idealne. Niebo
jest niebieskie i czyste jak akwamaryn. W oddali majaczą białe jak śnieg
wapienne skały. W dole turkusowe morze obija się o ich brzeg, spieniając wodę.
U podnóża, w szczelinie, dostrzegam ukrytą zatokę, z wąską plażą o piaszczystym
brzegu. Zauważam na niej dwoje ludzi. Młoda kobieta w kostiumie kąpielowym
wdrapuje się na skałę. Mężczyzna leży nieruchomo na piasku. Tętno mi
przyśpiesza, gdy dociera do mnie, że to przecież ja i Kira. Moje ciało napina
się momentalnie, zrywam się na nogi, odwracam i zamieram. Przede mną stoi mój
sobowtór. Patrzy na mnie uśmiechnięty z rękoma założonymi na piersi.
– Ale się narobiło… – Zaczyna
drwiącym głosem, a ja momentalnie się gotuję. Rzucam się na niego i powalam na
ziemię. Unieruchamiam jego korpus nogami, a potem okładam go pięściami po
gębie, która wygląda dokładnie tak, jak moja. Uderzam z całej siły, cios za
ciosem, masakrując mu facjatę. Dociera do mnie zapach krwi, co więcej, mam wrażenie,
że czuję w ustach jej rdzawy smak. Spływający po czole pot przysłania mi pole
widzenia, czuję szczypanie pod powiekami. Ocieram szybko oczy przedramieniem i
dostrzegam na nim krew. Wykonuję ten sam ruch drugą ręką i widzę, że ta też
pokryta jest szkarłatem.
Sobowtór
zaczyna się śmiać, głośno, szaleńczo. Czuję, jak piecze mnie twarz, pieczenie
przechodzi w pulsujący ból, który rozchodzi się po powiekach, wardze, żuchwie.
–
Brawo, wnusiu. Dałeś popis. – Sobowtór patrzy na mnie spod zapuchniętych, pokrwawionych
powiek. Z jego rozciętych warg nie schodzi szyderczy uśmiech. – Mnie się nie da
pokonać. Żadna siła mnie nie powstrzyma. A ty jesteś już prawie całkowicie mój.
Zawsze byłeś mój, genów się nie oszuka. Gdybyś tylko zaczął mnie jeszcze
słuchać…
Silny
ból rozchodzący się po całej czaszce jest nie do zniesienia. Obraz się
rozmazuje, jest mi niedobrze, wszystko wokół wiruje, słyszę jęk.
Przebudzam się i orientuję, że to
ja jęczę. Leżę na boku, twarzą na piasku i czuję czyjś dotyk: ktoś głaska mnie
po głowie. To mi pomaga.
– Śpij… – Słyszę za sobą szept.
Jest kojący, dzięki niemu czuję się spokojny, rozluźniony, zyskuję świadomość
ciała. Kira leży wtulona w moje plecy i przesuwa palcami po moich włosach.
Czuję ciepło bijące od jej ciała, słyszę jej każdy oddech przemykający po moim
karku. Uchylam nieznacznie powieki. Wokół jest ciemno, blask księżyca odbija
się od morza. Jego szum i dotyk Kiry wprowadzają mnie w błogi stan. Nie
pamiętam już, kiedy ostatnio czułem się taki wyciszony. Jakbym nie był sobą.
Powieki opadają ciężko. Zasypiam.
Widzę mamę w korytarzu naszego
mieszkania. Płacze, ubiera się pośpiesznie. Ma lekko zaokrąglony brzuch okryty
luźną tuniką. Wiem, że to sen, bo na ścianach wiszą stare tapety, których nie
ma tam od co najmniej dziecięciu lat. Z pokoju dynamicznym krokiem wychodzi
ojciec – kolejny dowód na to, że to, co widzę, nie dzieje się naprawdę. To
jakaś pieprzona mara. Mimo to puls mi przyśpiesza, gdy widzę jego zaciętą gębę.
Odzywa się, a jego słowa są jak cios w żołądek.
–
Powtarzam ci ostatni raz, masz usunąć ciążę. – Wskazuje na matkę paluchem i
zaciska szczęki.
Łzy
płyną jej po policzkach.
–
Nie rozumiem, dlaczego go nie chcesz. Przecież mówiłeś, że mnie kochasz. –
Drżącymi dłońmi oplata szal wokół szyi.
–
Kocham cię. – Ojciec łapie ją za ramiona. – Dlatego nie mogę pozwolić, żebyś
urodziła to dziecko.
–
To dziecko? Mówisz tak, jakby nie było nasze, jakby było obce. To jest owoc
naszej miłości.
–
Nie! – Potrząsa nią, jakby chciał ją ocucić. – Ja nie powinienem mieć dzieci.
Ja nie mogę mieć dzieci.
–
Możesz i będziesz miał, Nikosie. Dlaczego nie chcesz go pokochać tak jak mnie?
–
Bo genów się nie oszuka. Nie powinienem był pojawić się na tym świecie i on też
nie może się urodzić. Jest przeklęty, tak jak ja. – Puszcza ją, ramiona mu
opadają, jakby przygniótł je ogromny ciężar.
–
Co ty mówisz? – Mama wpatruje się w niego, próbując go zrozumieć.
–
Jestem opętany. Zabiłem człowieka. Zabiłem, kurwa, człowieka i on też w końcu
kogoś zabije!
–
Oszalałeś… – Mama zapina pośpiesznie kurtkę. W jej oczach widać strach,
rozpacz. – Nie będę tego słuchać. Urodzę to dziecko, Nikosie, pogódź się z tym.
– Łapie za klamkę i wybiega z domu.
Taboret
z przedpokoju uderza z łoskotem o drzwi. Wściekły wrzask ojca roznosi się echem
po klatce schodowej.
Słyszę wołanie. Kobiecy głos. Nie
wiem, czy to nadal sen czy rzeczywistość.
–
Tutaj! Pomocy!
Chcę się ruszyć, lecz ciało mam
ociężałe jak głaz. Jest mi diabelnie gorąco, mam sucho w ustach, jestem
cholernie spragniony. Język jest zdrętwiały niczym kołek.
– Gordian, obudź się… – Słyszę
zachrypnięty głos Kiry zagłuszany przez odgłos przypominający wycie silnika.
Uchylam powieki, razi mnie słońce,
nic nie widzę.
– Przypłynęła łódź… – Ekscytacja w
jej głosie sprawia, że moje ciało nieco się ożywia. Nachyla się nade mną,
rzucając cień na moją twarz. – Dasz radę wstać? – Przesuwa dłonią po moim
ramieniu.
Łeb mnie napierdala, nie mam
ochoty ruszać się z miejsca. Lecz jakaś część mnie każe mi się wziąć w garść.
– Gordian, słyszysz mnie? – Kira
ujmuje moją twarz w dłonie i zagląda mi w oczy. W jej spojrzeniu jest coś, co
sprawia, że serce szybciej pompuje mi krew.
– Daj mi kilka sekund – mówię
zachrypniętym głosem, po czym wstaję powoli, kuląc się jak jakiś jebany
inwalida.
Kurwa,
już drugi raz wychodzę na mięczaka przy Kirze. Usiłuję utrzymać równowagę, choć
kręci mi się w głowie. Kira łapie mnie w pasie, żebym nie upadł. Staram się nie
wspierać na jej ramieniu. Koniec z tym, choćby świat się walił, już więcej nie
zrobię z siebie przed nią fujary.
– Zostaw. Sam dam radę – cedzę
przez zęby, zataczając się po piachu jak pijak. Muszę jakoś stłumić mdłości i
ten piekielny ból głowy. Widzę przed sobą jacht motorowy z brytyjską flagą,
który dryfuje przy brzegu. Dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w
przeciwsłonecznych okularach i bikini, patrzy w naszą stronę. W tym samym
czasie idzie do nas jakiś fagas w średnim wieku z obwisłymi cycami, oponą
tłuszczową w pasie, w czapce z daszkiem, polówce i szortach w palemki.
Jakim pieprzonym cudem udało im
się w ogóle dobić do brzegu? – pytam sam siebie i dopiero teraz się
orientuję, że w ogóle nie ma wiatru. Morze jest spokojne, gładkie jak tafla
lodu.
– Co się stało z waszą łodzią? –
pyta koleś po angielsku z brytyjskim akcentem i podchodzi do mnie, rozglądając
się wokół.
– Wpierdolona przez mureny –
odpowiadam.
– Co?
– Takie ryby, Einsteinie. –
Zataczam się mimowolnie.
– Gordian – upomina mnie Kira i
łapie w pasie.
– Mówiłem, że dam sobie radę. –
Odpycham ją, po czym zmierzam wężykiem w stronę łodzi.
– Przepraszam, mój brat źle się
czuje. Mieliśmy wypadek… – tłumaczy facetowi, lecz ja nie słucham jej dalszego
wywodu, bo w głowie dudni mi tylko jedno słowo.
– Brat? – przerywam jej w połowie
zdania. – Brat?
Kira mruga do mnie.
– Dlaczego do mnie mrugasz? –
Czuję, że zaczynam się gotować. Nie dosyć, że rozpierdoliłem łódź, za którą
będę musiał wybulić milion monet, i czuję się, jakbym kręcił się bez ustanku na
diabelskim młynie, to Kira jeszcze wyjeżdża z braterskim tekstem.
– Jezu, Gordian. Daj mi mówić… –
Chwyta mnie za ramię, ściska biceps, jakby chciała mnie uciszyć, po czym
uśmiecha się do fagasa. – Jesteśmy przybranym rodzeństwem. Wybraliśmy się na
wycieczkę i nasza łódź motorowa się wywróciła. Zabrał ją odpływ. Spędziliśmy na
plaży wczorajszy dzień i całą noc. Moglibyśmy zabrać się z wami do najbliższej
przystani?
Koleś otwiera szeroko oczy, jakby
odnalazł Toma Hanksa z Wilsonem z Cast
Away.
– I nic nie piliście i nie
jedliście od wczoraj?
– Tobie też dobrze zrobiłaby taka
głodówka – zauważam, a Kira niemal miażdży mi ramię w żelaznym uścisku.
– Przepraszam na moment… – Rzuca
Brytyjczykowi zdawkowy uśmiech i ciągnie mnie pod skałę wyrastającą z płycizny.
Idę za nią, a świat wiruje. Chce
mi się śmiać z całej tej sytuacji. Miałem zrobić wrażenie na Kirze, a zrobiła
się wielka kupa.
– Co ty odwalasz? – Puszcza moje
ramię. W jej oczach dostrzegam gniew. Dopiero teraz zauważam, że ma podkrążone
powieki, a na jej twarzy widać zmęczenie. – Jeśli chcesz tu zostać sam, to
śmiało, ubliżaj dalej facetowi, który może ocalić nam tyłki – mówi do mnie
głośno i ze złością.
Zerkam na fagasa, który
najwyraźniej przedstawia cały obraz swojej pannie, bo ta z niedowierzaniem
kręci głową, jakbyśmy przetrwali miesięczny pobyt na bezludnej wyspie.
– Przez swoją próżność i pewność
siebie omal nas nie zabiłeś – ciągnie Kira. – Najpewniej masz wstrząśnienie
mózgu, bo chodzisz jak pijany i zachowujesz się jak totalny cham. Oboje
jesteśmy odwodnieni, więc jeśli on nas stąd nie zabierze, nie wiem, ile jeszcze
tu wytrzymamy.
Patrzę na nią i dociera do mnie
sens jej słów. Przesuwam dłonią po włosach. Kurwa, ona ma rację. Przypominam
sobie klatka po klatce wczorajsze zdarzenie i coś mi nie pasuje. To, w jaki
sposób łódź stanęła dęba, było totalnym przeciwieństwem jakichkolwiek praw
fizyki. Nie mam jednak siły na dochodzenie teraz, czy to była wina podmuchu
wiatru czy zbyt dużej fali.
– Mieliśmy pecha – stwierdzam.
– Pecha? – Kira marszczy czoło. –
Widziałeś, jaki był wiatr, więc dlaczego z takim uporem brnąłeś łodzią do
brzegu? Dlaczego nie odpuściłeś?
Zaciskam szczęki.
– Bo ja nigdy nie odpuszczam,
zwłaszcza gdy czegoś pragnę – mówię i przybliżam się do niej. Mam zawroty
głowy, lecz staram się je ignorować. – Dlaczego nazwałaś mnie bratem?
Unosi brew.
– Bo chciałam wzbudzić w facecie
litość. Rodzeństwo rozbitków brzmi zdecydowanie lepiej niż rozbici kochankowie.
– Nie jesteśmy kochankami.
Jeszcze nie.
Kira wywraca oczami.
– Ale on tego nie wie, więc
wolałam powiedzieć mu, że jesteś moim bratem. – Patrzy na mnie, po czym
przesuwa dłonią po moich włosach. – Jesteś zmęczony, nie zachowujesz się
normalnie i jeszcze ta twoja głowa. Skończmy już z tym i wracajmy do twojej
babci.
– Co z moją głową?
– Z tyłu masz ranę, musiałeś się
mocno uderzyć, kiedy łódź się wywracała.
Unoszę dłoń, dotykam potylicy i
czuję rozcięcie. Skóra szczypie mnie jak cholera. Przypominam sobie, że
faktycznie srogo zajebałem, lecz nie pamiętam, co było potem. Mogę się tylko
domyślać, że wpadłem do wody.
– Jak znalazłem się na brzegu?
– Wyciągnęłam cię i reanimowałam.
– Co?
– Po tym, jak łódź się wywróciła,
szukałam cię na powierzchni. Nurkowałam, jednak nigdzie nie mogłam cię
dostrzec. Aż w końcu ujrzałam światło. Zanurzyłam się głębiej i wtedy
zobaczyłam, jak bezwładnie idziesz na dno, podczas gdy ten krzyż… – bierze do
ręki drewniany wisiorek, który wciąż mam na szyi – jarzył się bladoniebieskim
światłem, jakby wskazywał mi drogę do ciebie. – Spogląda na mnie pytającym
wzrokiem. – Nie wiedziałam, że jest fluorescencyjny.
– Obstawiam bioluminescencję,
pewnie obsiadły go jakieś glony – odpowiadam machinalnie, zrywam rzemień i
wkładam wisiorek do kieszeni. Moje myśli zaprząta teraz coś innego niż jakiś
pieprzony krzyż. Dociera do mnie, że Kira uratowała mi życie. Gdyby nie ona,
byłbym trupem. I to przez własną głupotę.
Komentarze
Prześlij komentarz