[PATRONAT] PROLOG "Mój Torin" K. Webster
PROLOG
Phillip
Kościół Freedom Mountain – 25 grudnia 1999
Pastor Joe wciąż mówi o Bożych planach. Nic
nie dzieje się bez powodu. Życie składa się tylko z serii prób postawionych
przed nami, zanim staniemy przed obliczem Pana. Pięć lat temu może i bym w to
uwierzył, ale teraz tego nie kupuję. To tylko wymówki. Właśnie tak. Wymówki.
Sposób, w jaki tłumaczymy złe rzeczy, które nas spotykają. Bóg nie przygląda
się nam z nieba i nie sprawdza nas. On tylko pogrywa sobie z naszymi sercami.
Mszę nagle przerywa czyjś
krzyk. Wszyscy spoglądają w moją stronę. Należę do Kościoła od wielu lat i
jestem diakonem, więc spodziewają się, że zareaguję. A to? To tylko jedna z
rzeczy, którymi muszę się zająć. Zwykle po prostu wstałbym z ciężkim westchnieniem
i jeszcze cięższym sercem, ale nie dziś.
Chcę się stąd wyrwać.
Chcę stąd uciec.
Chcę pokazać Bogu, że mam
gdzieś jego plan. Zrobię sobie własny.
Cicho przepraszam, a
następnie przemykam obok kilku kobiet, które każdej niedzieli nieprzypadkowo
siadają obok mnie. Tak jakbym był nimi zainteresowany.
Maggie zmarła zaledwie rok
temu, a ja pewnie już nigdy nie będę zainteresowany żadną inną kobietą. Zmarła,
bo tak chciał Bóg, ale chociaż bardzo intensywnie czytam Biblię, wciąż nie
potrafię zrozumieć, dlaczego musiał zabrać właśnie ją.
Słyszę kolejny krzyk.
Przyspieszam.
Wychodzę z sanktuarium do
przedsionka i zamierzam skręcić w prawo, gdzie znajdują się kościelne biura
oraz żłobek, ale nagle słyszę dźwięk dochodzący z lewej strony. Tuż za drzwiami.
Zdziwiony otwieram je, po czym wychodzę przed kościół.
Na zewnątrz pada śnieg,
dopełniając świąteczną atmosferę, ale dla mnie jest tylko przypomnieniem, że
będę musiał jechać ostrożnie. Dziś wiozę cenny ładunek. Płatki śniegu uderzają
w moją twarz, a chłodny wiatr smaga moje ciało. Drżę z zimna. Nie zdążyłem
zabrać kurtki. Mam na sobie tylko świąteczną, czerwoną kamizelkę oraz białą
koszulę. Rozglądam się po parkingu, który jest po brzegi wypełniony autami
wiernych. Większość z nich przyjeżdża do kościoła tylko raz w roku, zupełnie
tak, jakby narodziny Chrystusa były niesamowitym wydarzeniem, a pozostałe
trzysta sześćdziesiąt cztery dni w ogóle się nie liczyły. W następną niedzielę
wszystko znowu wróci do normy i na mszę przyjdzie o wiele mniej osób.
Słyszę krzyk, który dochodzi
z szopki znajdującej się przed kościołem. Stoję przed drzwiami kościoła, a moje
ciało przenika chłód, jakby zimne powietrze zdążyło przeszyć mnie na wylot.
Nagle zauważam, że w szopce coś się porusza.
To dłoń.
Maleńka i silna.
Macha do mnie.
Idź tam.
Głos w mojej głowie tak
bardzo przypomina Maggie, że uginają się pode mną kolana. Moje serce przeszywa
ból i prawie upadam, ale zbieram się w sobie, a po chwili zaczynam iść w stronę
szopki.
To małe dziecko.
W żłobku leży żywe
dziecko.
Niesamowite.
Otrząsam się z szoku i
podbiegam. Klękam na śniegu, czując, że moje serce zaraz rozpadnie się na
kawałki. W żłobku leży trzęsące się z zimna niemowlę. Jest niechlujnie
zawinięte w brudny kocyk i macha zimną piąstką w moją stronę, tak jakby również
pragnęło dowiedzieć się, jaki plan miał Bóg w zostawieniu go przed kościołem w
zimowy wieczór. Pod żłobkiem znajduje się papierowe opakowanie pełne drobnych,
do którego jest przyczepiona niewielka karteczka.
Podnoszę ją i czytam
wiadomość.
Ma na imię Casey.
Jest chora.
To wszystko, co mam.
Proszę, zajmijcie się nią,
bo ja nie mogę tego zrobić.
Odnoszę wrażenie, że zaraz
zwymiotuję. Jaki potwór zostawił dziecko na dworze w taką pogodę? Szybko
wyjmuję je ze żłobka, obejmuję, usiłując rozgrzać, ale ono wciąż się trzęsie.
Podnoszę się, po czym biegnę w stronę budynku. Dziecko zaczyna głośno płakać.
Zamknąwszy za sobą drzwi, odsuwam kocyk, by lepiej przyjrzeć się niemowlęciu.
Natychmiast przestaje
płakać i spogląda na mnie.
Ma bladoniebieskie oczy.
Widać w nich duszę.
I smutek.
Tak wiele życia jest w
oczach tego maleństwa.
Przełykam ślinę i zaczynam
bić się z myślami, które błagają mnie, bym zabrał je ze sobą. Gdyby Maggie
wciąż żyła, od razu starałaby się dowiedzieć, jak możemy adoptować tę
dziewczynkę. Na samą myśl o tym przeszywa mnie ogromny ból.
Maggie niczego już się nie
dowie.
Odeszła.
To ona zawsze była tą
silniejszą połówką. Bez niej czuję się jak cień samego siebie. Nie będę w
stanie wychować małej dziewczynki. Ledwie radzę sobie ze sobą.
– Przepraszam,
maluchu. – Tuląc ją do siebie, otwieram drzwi do sanktuarium. – Joe, zadzwoń na
policję. Znalazłem niemowlę.
Dziewczynka znowu zaczyna
płakać.
Mała Casey.
Trafi do kochającego domu,
w którym zaopiekuje się nią dwoje wspaniałych rodziców. Dziesiątki dzieci
trafiają do nowych domów każdego dnia.
To po prostu nie będzie
mój dom.
To nie może być mój dom,
bo nie ma w nim już Maggie.
A bez niej ta dziewczynka
nigdy nie otrzyma tego, na co zasługuje.
Zasługuje na kogoś
lepszego niż chorego wdowca, pogrążonego w żalu oraz depresji. Zasługuje na
życie. To samo życie, które widziałem w jej oczach.
Zasługuje na więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz