Recenzja K.C.Hiddestorm „Władczyni mroku”


Nawet Bóg nie zna większej siły niż miłość. Biada temu, kto stanie jej na drodze!
Megan Rivers jest tak przeciętna, jak tylko może być trzydziestoletnia kobieta mieszkająca w San Francisco. Jedyną niezwykłą rzeczą, którą ją wyróżnia, jest tatuaż zdobiący jej plecy.
Jej zwyczajne i nudne życie zmienia się w dniu, w którym oblewa swojego szefa kawą. W niewyjaśnionych, ale niewątpliwe paranormalnych okolicznościach napój zamienia się we wrzątek. Oczywiście natychmiast zostaje zwolniona.
Kolejne dni obfitują w coraz więcej trudnych do wyjaśnienia wydarzeń. Ludzie z otoczenia Megan zaczynają umierać, a w niej budzą się niepokojące zdolności. Również na świecie dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy...
Kiedy w życiu kobiety pojawia się tajemniczy i nieziemsko przystojny Nicholas Marlowe, Megan nie może oprzeć się wrażeniu, że zna go doskonale. Jakby spędziła z nim wieczność...




Wydawnictwo: Kobiece
Rok wydania:  2019
Format: Książka
Liczba stron: 403
EGZEMPLARZ RECENZENCKI




„Władczynię mroku” przeczytałam po raz pierwszy dość dawno temu, więc historia Megan nie jest mi obca, kiedy się dowiedziałam, że autorka planuje wydać historię ponownie, aby uniknąć poprzednich błędów i doszlifować ją w każdym calu, byłam przeszczęśliwa.  Za nic na świecie nie mogłam przejść obok niej obojętnie, zwłaszcza, że bardzo lubię występowanie aniołów w literaturze, a kiedy mamy tutaj takich z „różkami” jest jeszcze lepiej!

Nie od dziś wiadomo, że kobiety lubią złych chłopców, jednak czasami za męża biorą tego grzecznego, ułożonego, idealnego ojca dla dzieci, czy Megan dokona właśnie takiego wyboru? Czy okaże się, że takie życie nie jest dla niej? A może czeka ją coś zupełnie innego? Jak długo można się czuć więźniem we własnej skórze? Czy dziewczynie uda się w końcu odkryć dlaczego ciągle czegoś poszukuje? Czy poczuje się w końcu sobą?


,,Któż powiedział, że diabeł jest zły? Okrutny - owszem, ale nie zły. Jak może być zły ktoś potrafiący tak kochać?

„Władczyni mroku” to pozycja wręcz obowiązkowa dla wszystkich fanów fantastyki, potyczek niebiańsko piekielnych z romansem, który jest wieczny, wyjątkowy w tle. Takiej miłości nie można zapomnieć, czy wymazać z kart historii, jest na to zbyt potężna, wyjątkowa, a przede wszystkim pasjonująco prawdziwa. Która z nas nie chciałaby mężczyzny, który jest gotów spopielić cały świat, aby odzyskać utraconą miłość? Takiego pełnego pasji, w którego oczach można odnaleźć najgorętszy ogień, taki prosto z piekielnej otchłani. Jeśli myślicie, że Książę Ciemności został przedstawiony tutaj, jako słodki miś pyś, który dla ukochanej odda zarówno królestwo i konia to jesteście w błędzie. Lucyfer nie stracił niczego ze swojego wybuchowego charakteru i skłonności do okrutnego zmniejszania liczebności swoich żołnierzy, ale kto by go rozliczał z czegoś tak banalnego? On tutaj rządzi, a świat musi sobie o tym przypomnieć.

„W obliczu śmierci ukochanej osoby dzierżony w dłoni oręż znaczy tyle co nic - kruszeje on i rozsypuje się w pył, bo w takiej chwili nawet największy wojownik ma na podorędziu jedynie łzy i krzyczące z rozpaczy serce".


Megan w niczym nie przypomina grzecznej młodej kobiety z San Francisco, która sztampowo dzieli swoje życie między dom, pracę i nudnego, jak flaki z olejem mężczyznę, będąc jednocześnie otwieraczem do puszek dla swojego czarnego oraz niezwykle ujmującego kota. Ilekroć tylko „znika z radaru” ukochanego zdaje się dopuszczać do głosu swoją mroczniejszą naturę, czuć bardziej sobą, niż kiedy jest „kalafiorkiem”, jak zwykł pieszczotliwie nazywać ją Jim Morrison, fan wszystkich bio, eco żywnościowych spraw. Moja pieczareczko? Nie tędy droga koleś!
Kobieta odczuwa dziwną tęsknotę, za czymś, a może kimś, kogo nie pamięta, jak właściciela tych magnetycznych ciemnych oczu? Ma twardy charakter i usilnie wypiera oczywiste oznaki, że coś jednak jest nie w porządku. Przywykliśmy do słodkich bohaterek z zadziornym charakterkiem, które potrafią walczyć o swoje, w Megan dostrzegamy drogę, która powolnie prowadzi do destrukcji, dzikie imprezy, prochy i niemożność ustania na własnych nogach, ciągłe poszukiwania odpowiedzi, przy jednoczesnym lęku, że przyjdzie czas się z nimi zmierzyć.
Kim jesteś Megan? Bohaterka ciągle poszukiwała prawdy, chociaż wszystko skomplikowało się w chwili, kiedy straciła pracę w paranormalnych okolicznościach oblewając szefa podgrzaną do czerwoności kawą, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że czarny napar chwilę temu był ledwo chłodny. Wszystko gmatwa się jeszcze bardziej, kiedy ludzie w otoczeniu dziewczyny z wyjątkowym tatuażem na plecach zaczynają umierać, do tego świat zaczyna trawić ogień. Przypadek? A skądże!

„O gorzka ironio, demon obdarzony sumieniem, potrafiący kochać, żart samego Stworzyciela, który chyba nie do końca wiedział, jak wielką potęgę powołuje do życia, jak skomplikowane w swym genialnym szaleństwie piękno przyjdzie mu przepędzić ze swego królestwa".


Książka pochłaniała nie tylko czas, który przy niej spędziłam, ale także całą mnie. Och, ile bym dała za taką rozmowę kwalifikacyjną u samego Nicolasa! Nawet, jeśli musiałabym spędzać czas przy tych olbrzymich wężach, których po prostu się boję, to się nazywa poświęcenie, które wywołała we mnie debiutancka powieść Hiddenstorm.
Historia opowiadana jest w dwóch wymiarach, nie tylko dowiadujemy się, co ma miejsce na ziemi, ale także poznajemy niebo oraz piekło, wraz z ich mieszkańcami, których nie sposób nie lubić, nawet, jeśli powiadają się „po złej stronie mocy”. Przedstawiony przez autorkę świat jest szczegółowy, dzięki czemu pozostajemy dobrze poinformowani o każdej zmianie akcji. Język jest zróżnicowany, co nadaje postaciom autentyczności, dziwnie by było słuchać, jakby Megan wysławiała się zawsze w literacki sposób pozbawiony wulgarności, która jest fragmentem jej mroczniejszej części charakteru. Jestem pełna podziwu dla pani Kariny za ogrom wiedzy na temat aniołów, wielkiego upadku i demonów, widać, że kosztowało ją to wiele pracy. Nie wszystkie anioły są jasne, dobre, tak samo, jak nie wszystkie demony nie są w stanie kochać i spalać się w tym uczuciu.
Po, której stronie opowie się czytelnik pozostaje otwartą kwestią, ja już wybrałam, a po moich zachwytach i przekazanych w tekście emocjach trudno będzie się nie zorientować, komu kibicowałam na każdej pochłanianej stronie.
„Władczyni mroku” w nowej odsłonie jest tym, czego pragnęła, czego potrzebowała historia Lilith i Lucyfera, świeżego spojrzenia. Uporządkowana, dopieszczona i  równie wciągająca, co jej pierwowzór. Niektóre sceny zostały usunięte, inne odświeżone, a przy tym nie wpłynęły negatywnie na fabułę, nie pozbawiając ją tej magii, którą tak kocham. Przepadłam po raz kolejny i wiem, że tak się będzie działo ilekroć sięgnę po „Władczyię mroku” autorstwa Kariny Hiddenstrom.



Komentarze

  1. Ciekawe,ale raczej nie moje klimaty :)
    Pozdrawiam, Pola
    www.czytamytu.blogspo.com

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty