[PATRONAT] 6 marzec premiera "Swatanie dla początkujących"
Czy zastanawialiście się, kiedyś, jak to by było, gdybyśmy mieli jakiś dar? Nie ważne, jaki, taka super moc, którą moglibyśmy dzielić z kimś bliskim, kto nas zrozumie. Poczuć, nawet jeśli tylko przez chwilę, jak to jest być we właściwym miejscu. Sprawić, że wokół zacznie dziać się nasza własna magia, a osoby, które się z nią zetkną będą w pełni szczęśliwe. A gdyby tak potrafić zsyłać miłość, czy świat nie byłby lepszy? Czy tak właśnie czuła się Marnie, bohterka książki Maddie Dawson "Swatanie dla początkujących"?
Z okazji dzisiejszej premiery udostępniam Wam fragment, który sprawi, że zrozumiecie piękno tej opowieści, przyjaźni i zrozumienia, jakie nawiązały się między tymi dwiema, na pozór tak różnymi kobietami. Życzę Wam miłego dnia, zaczytanego, nigdy nie wiaodmo, kiedy spotkamy kogoś wartościowego na naszej drodze.
Roztrzęsiona już nie na żarty Marnie
wyciąga dłoń, bierze bułeczkę drożdżową, a do tego jedno czerwone winogrono,
ale to za mało.
– Nie,
nie, nie, moja droga, zjedz grzankę – nalega Wendy. Znam ten ton.
Noah jakimś cudem nie wyjaśnił swej prawdziwej miłości, że prawo tej rodziny wymaga, by goście skosztowali grzanek, a
następnie padli na podłogę, rozpływając się w zachwytach nad ich wspaniałością,
niezmiennie tak bardzo przebijającą
wspaniałość zeszłoroczną.
I
wtedy Marnie mówi coś, co przypieczętowuje jej los.
– Tak…
tak bardzo mi przykro, ale naprawdę nie czuję się komfortowo, jedząc króliki[1].
Zakrywam
usta dłonią, żeby nie widzieli, jak bardzo się śmieję.
Aha!
Oczy mojej siostrzenicy zaczynają błyszczeć i zaśmiewa się tym swoim łamliwym,
strasznym rechotem, po czym wypowiada słowa, na dźwięk których wszyscy
przerywają rozmowy i zaczynają się gapić.
– Moja
droga, skąd przyszło ci do głowy, że grzanki mają cokolwiek wspólnego z królikami? Na miłość boską!
– Przepraszam,
ja nie… och, przepraszam…
Ale
słowo się rzekło. Co się stało, już się nie odstanie. Propozycja zostaje
anulowana, a Wendy cofa talerz, kręcąc głową. Ludzie wracają do przerwanych
rozmów. Wendy przybiera pozę pokrzywdzonej. Ta
dzisiejsza młodzież. Za grosz manier.
A
co podczas tej scenki porabia Noah, zbawca i obrońca Marnie? Wychylam się, by
zobaczyć. Ach tak, oczywiście oddalił się z Simonem Whipple’em, swoim
najlepszym przyjacielem. Widzę, jak w sąsiadującym z salonem pokoju bilardowym
śmieje się z jakiejś opowiastki Whipple’a, obaj jak rącze konie przestępują z
kopytka na kopytko z uciechy nad jakimś niezrozumiałym, bezsensownym żartem.
Wstaję
więc i idę po nią. Na policzkach Marnie widnieją dwa jaskrawe rumieńce, a po
ściągnięciu beretu jej blond włosy stają się rozpuszczone i może nawet ciut
zmierzwione, przypuszczalnie Wendy już to zauważyła i uznała za największą
obrazę. To uczesanie odpowiednie na plażę. Nie przystoi śmietance towarzyskiej.
A już na pewno nie należy do fryzur, jakie elita Fairlane w stanie Wirginia
powinna oglądać podczas swojej dorocznej, poświątecznej herbatki.
Zabieram
ją więc do swojego zakątka i klepię wolne miejsce na kanapie obok mnie. Siada i
dotyka skroni palcami.
– Tak
mi przykro. Jestem taka głupia, prawda?
– Proszę, dosyć
już tych przeprosin, kochana.
Widzę
w jej oczach, że zaczyna rozumieć, ile gaf zdążyła już popełnić. Pomijając
kwestię królika, jej strój nie pasuje do tego rodzaju wieczorku towarzyskiego.
Czarne, obcisłe spodnie! Luźna bluzka! Na morzu wymaganych przez etykietę
czerwonych, kaszmirowych swetrów, usztywnionych sprejem fryzur zakonnych czy
kolczyków w kształcie Świętych Mikołajów, Marnie MacGraw z jej cienkimi,
wpadającymi do oczu blond włoskami ośmiela się włożyć szarą koszulkę – bez
choćby jednego świecidełka podkreślającego, że Boże Narodzenie to najświętsze
ze świąt, a poświąteczna herbatka to jego najlepsza część! A te buty: turkusowe
kozaczki! Oczywiście, są fantastyczne. Ale członkowie tej socjety w takich nie
chadzają.
Ściskam
jej dłoń, żeby ją uspokoić i niepostrzeżenie obejrzeć jej linię życia. Gdy
jesteś starą kobietą, możesz łapać i dotykać ludzi, bo nie stanowisz
zagrożenia, a przez większość czasu wydajesz się niewidzialna.
– Nie
zwracaj uwagi na Wendy – szepczę. – Opuściła zajęcia z
dobrych manier, bo wzięła podwójny kurs z onieśmielania i zastraszania.
Marnie
spuszcza wzrok na swoje dłonie.
– Nie,
to ja zachowałam się koszmarnie. Powinnam po prostu przyjąć grzanki.
– Bynajmniej,
kurwa – szepczę, a ona zaczyna się śmiać. Ludzie uwielbiają, gdy
stare kobiety mówią kurwa; przeklinając,
łamią najwyraźniej wszelkie prawa natury. – Próbowałaś po prostu
grzecznie odmówić zjedzenia słodkiego futrzaka, a i tak zostałaś zawstydzona.
Spojrzała
na mnie.
– Ale
to wcale nie jest z królików, chyba.
– Cóż,
ale brzmi, jakby było. Niektórzy naprawdę nazywają te grzanki królikiem. Czy
szykując się do przyjazdu na świąteczną herbatkę, miałaś przestudiować
wszystkie północno-europejskie potrawy? Dajże spokój!
– Powinnam
to wiedzieć.
– Słuchaj,
po czyjej jesteś stronie? Własnej, czy Władczyni Napuszonego Dworu?
– Co
takiego?
Klepię
ją w dłoń.
– Jesteś
rozkoszna. A prawda wygląda tak, że moja siostrzenica zachowuje się jak
sierżant. Spójrz na tę zbieraninę. Zazwyczaj też nie lubię krytyczną postawą
ściągać na siebie mocy piekielnych, ale tylko popatrz na te wymuszone uśmiechy
i skwaszone miny. Kiedy wrócę do siebie, będę musiała szorować się przez pół
dnia, żeby zmyć tę negatywną energię. I zalecam ci to samo. Banda cholernych
hipokrytów opychająca się grzankami, choć te nawet im nie smakują. I wiesz co?
– Co?
– Nawet
gdyby zrobiła to z króliczych bobków, to i tak by jedli. Bo Wendy Spinnaker
jest ich panią i przywódczynią – mówię teatralnym szeptem.
Zaśmiała
się. Kocham jej śmiech. Siedzimy w uprzejmym milczeniu – dla wszystkich postronnych
jesteśmy jedynie dwiema nieznajomymi, które oddają się życzliwym pogaduszkom o
niczym, tylko dlatego, że wkrótce staną się rodziną. Ale ja aż płonę z potrzeby
opowiedzenia jej wszystkiego. Oczywiście startuję kiepsko, bo całkiem odwykłam
od takich lekkich pogaduszek.
– Opowiedz
mi więc o sobie. Czy robisz wszystko, co chciałabyś robić jako panna,
zanim na zawsze zwiążesz swoje życie z życiem tego faceta?
Nieznacznie
unosi brwi.
– Cóż,
tak, mam dobrą pracę i… zrobiłam to i tamto. Byłam w kilku miejscach. Wie pani.
Mam prawie trzydzieści lat, więc najwyższa pora, żebym przygotowała się do
prawdziwej dorosłości. Czas się ustatkować.
– Ustatkować. Wstrętnie to brzmi, nie
sądzisz?
–
Myślę, że… brzmi to całkiem miło. To znaczy, jeżeli naprawdę jesteś zakochana,
to dobrze w końcu przestać gonić i stworzyć wspólny dom. – Rozgląda
się po salonie, pewnie szuka jakiegoś tematu zastępczego, a po chwili ponownie
na mnie spogląda. – A przy okazji, pięknie się pani dziś ubrała.
Mam
na sobie fioletową, atłasową, staromodną suknię wieczorową, którą kupiłam w
lumpeksie w Brooklynie. Jest obszyta tworzącymi okręgi szklanymi paciorkami i
ukazuje rzucający się w oczy dekolt.
Nie żeby mój dekolt był czymś ciekawym; prawdę powiedziawszy, wygląda jak worek
z pestkami brzoskwiń.
– Ta
sukienka to mój gwóźdź programu – mówię, po czym nachylam się i znowu
szepczę. – Jestem dziś absurdalnie dumna z moich dziewcząt. Prawdę
mówiąc, musiałam skrępować je za pomocą drucianego stanika, żeby się jako tako
prezentowały, ale uznałam, że mogę im zapewnić ostatnie chwile chwały. Od jutra
koniec ze stanikami. Obiecałam im.
– Piękne
kolory. Ja nie wiedziałam, co włożyć, więc wybrałam tę szarą koszulkę, bo
uznałam, że będzie pasować do wszystkiego, ale w porównaniu do ubrań innych,
jest taka nijaka. – Nachyla się i śmieje. – Chyba nigdy nie
widziałam tylu czerwonych swetrów w jednym pomieszczeniu.
– W
Fairlane w stanie Wirginia to bożonarodzeniowy mundur. Dziwię się, że nie
wydali ci jednego na rogatkach miasta.
Podchodzi
licealistka z tacką drinków i obie bierzemy czerwoną miksturę. Dla mnie to już
czwarta, ale kto mi będzie liczył? Stukam swoją szklanką w jej, uśmiecha się.
Nie potrafię oderwać wzroku od jej oczu, które są tak podobne do moich, że to
aż niepokojące. Czuję delikatne mrowienie na skórze głowy.
– Więc myślisz,
że po ślubie nadal będziesz tym cudownym wolnym duchem, sobą?
Otwiera
szeroko oczy.
– Wolnym duchem? – zanosi się
śmiechem. – Nie, nie, nie. Źle mnie pani odbiera. Naprawdę chcę się
ustatkować. Kupić dom, urodzić dzieci. – Uśmiecha
się. – Myślę, że człowiek musi mieć plan na życie.
Słysząc
te słowa, cicho wzdycham, po czym sięgam do dekoltu, aby poprawić dziewczęta.
– Może
w tej kwestii się pomyliłam. Chyba nigdy, nawet przez minutę, nie realizowałam
żadnego planu na życie. Powiedz mi jedno: warto rezygnować dla niego z wolnego
ducha?
– Plan
na życie zapewnia po prostu bezpieczeństwo. To zobowiązanie.
– Och, o
to chodzi. To teraz już wiem, dlaczego nigdy na to nie poszłam. Za każdym
razem, gdy ktoś wspomina o bezpieczeństwie, przechodzą mnie ciarki. I jeszcze zobowiązanie. Fuj!
– Hmm.
A pani nie wyszła za mąż?
– Oj,
Boziu, ależ wyszłam. Dwa razy. W zasadzie prawie trzy. Za pierwszym razem za
profesora o znamienitym nazwisku, Wallace Elderberry, proszę ciebie. – Nachylam
się jeszcze bliżej Marnie, kładę dłoń na jej dłoni i uśmiecham
się. – Spędził swoje
drogocenne życie, badając żywot pewnego zielonogłowego owada. Jeździliśmy po
Afryce i zbieraliśmy okazy oskorupionych żyjątek tak dziwacznych, że nie
chciałabyś mieć z nimi do czynienia nawet przez dwadzieścia sekund. Wyobrażasz
to sobie? A gdy wróciliśmy, zdałam sobie sprawę, że mam dość robaków na całe
życie. – Obniżam głos do szeptu. – A jeśli chcesz znać
prawdę, to i sam Wallace Elderberry zaczął przypominać mi wielkiego karalucha.
Więc się rozwiedliśmy.
– Wow.
Mąż przemieniony w karalucha. Zabrzmiało Kafką.
– Boże,
czy to nie wspaniałe, gdy ludziom udaje się wciągnąć Kafkę do rutynowej,
świątecznej pogadanki?
– Sama
pani zaczęła. A co z drugim mężem? W co takiego on się przeistoczył?
– Za
drugim razem wyszłam za mąż wbrew własnym przeczuciom… czego, nawiasem mówiąc,
nigdy, przenigdy nie powinnaś robić, jeżeli takowe masz…
– Nie
mam.
– Naturalnie,
że ty nie masz, ale to częsty błąd,
wielu ludzi go popełnia. Wracając, tym razem wyszłam za Rufusa Hallorana, radcę
prawnego, z którym w latach siedemdziesiątych otworzyliśmy małą firmę w
Brooklynie. Oj, panował tam wtedy bajzel. Mieliśmy dużo pracy z różnymi
włóczęgami i bezdomnymi. Tego typu sprawy.
– I
co się z nim stało? Też zamienił się karalucha?
– Nie.
Obawiam się, że brakowało mu wyobraźni, by zamienić się w cokolwiek. Okazało
się, że jest koszmarnie nudnym człowiekiem. We wszystkim dostrzegał tylko
negatywne strony. Patrzyłam na niego i miałam wrażenie, że otaczają go szarobure
opary, przez które nie potrafię się przecisnąć. Ile nie włożyłabyś dobrych
chęci, nie dało się wykrzesać z niego nic pozytywnego. Żadnej przyjemności.
Jedynie potoki nudnych, rozwlekłych słów. Więc, rozwód. Nie było wyjścia.
– Naprawdę? – Przechyla
głowę, uśmiecha się, jakby analizowała to, co właśnie
usłyszała. – Rozwiodła się pani z mężem, bo był nudny? Nie
wiedziałam, że to wystarczająca podstawa prawna.
– Musiałam.
Jego nuda mnie zabijała. Jakby umarł
za życia i chciał mnie pociągnąć za sobą.
– No
tak, ale życie nie może być fascynujące przez cały czas.
– Och,
kochanie. Moje właśnie takie jest. Jeżeli robi się nudnawe na dłużej niż dwa
tygodnie, wprowadzam korekty. – Uśmiecham się, patrząc jej prosto w
oczy. – I ta metoda się sprawdza, bo teraz żyję z Houndym,
poławiaczem homarów. Przez cztery dni z rzędu potrafi opowiadać mi o homarach,
ich skorupach, o przypływach i odpływach, o niebie, i ani jedno jego słowo
nigdy mnie nie znudziło, bo tak naprawdę
posługuje się językiem miłości, życia, śmierci, wdzięczności, zadowolenia i
radości.
W
jej oczach pojawia się iskierka i widzę, że doskonale wie, o czym mówię.
– Tak
czuję się w pracy. Jestem przedszkolanką, więc całymi dniami przesiaduję
na podłodze i rozmawiam z dziećmi. Ludzie myślą, że to wyżyny nudy, ale mój
Boże! Opowiadają mi zadziwiające rzeczy. Wdają się w filozoficzne dyskusje na
temat swoich kupek, na temat uczuć gąsienic pełzających po krawężnikach, no i
dlaczego żółta kredka jest najbardziej złośliwa, z kolei fioletowa bardzo miła.
Uwierzy pani? Osobowość kredek. –Śmieje się, wyciągając przed siebie nogi. – Opowiadałam
tacie o jednym takim dniu, ale nic nie zrozumiał. Oczywiście uważa, że powinnam
robi coś bardziej… dorosłego. Byłby szczerze zachwycony, gdybym zainteresowała
się biznesem – przerywa, wygląda na lekko zażenowaną, po czym
dodaje – tak naprawdę mój tata jest bardzo miły, ale ufundował mi
strasznie drogą uczelnię, rozumie pani, a ja skończyłam jako przedszkolanka.
Moja siostra, o, z tej to jest dumny. Została chemiczką. Ale ja? Nic
specjalnego. No więc, mówię mu: „Tato, patrz, masz jedną wyjątkową córkę i
jedną zupełnie zwykłą, jedna na dwie, to całkiem dobry wynik”.
– Posłuchaj – mówię, bo
to wszystko aż poderwało mnie na nogi. – Chodź ze mną na zewnątrz.
Muszę stąd wyjść. Widzisz, jak cała negatywna energia zbiera się o tam, przy
fortepianie? Widzisz? Aż powietrze pociemniało. Myślę, że musimy się przejść i
złapać trochę prawdziwego powietrza.
Wygląda
niepewnie.
– Może
powinnam poszukać Noaha. Gdzie on się podział?
Nagle
obie sobie uświadamiamy, że wokół nas trwa przyjęcie, ludzie rozmawiają w
małych grupkach, a Wendy króluje nad świtą w jadalni, zanosząc się zgrzytliwym
śmiechem.
Wyjaśniam
jej, że Noah poszedł gdzieś ze swoim przyjacielem Whipple’em. Że są
nierozłączni. Powinna to wiedzieć.
– Ach,
tak. Sporo słyszałam o Whipple’u – odpowiada. – Może
powinnam iść z nimi porozmawiać. Uspokoić Whipple’a, że nie będę żoną, która,
no wie pani, rozdziela kumpli.
– Powinnaś
wyjść ze mną na zewnątrz. Whipple nie ucieknie. Oczywiście jesteś tu gościem
honorowym, więc będziemy musiały zaplanować wyjście tak, żeby akurat nikt nas
nie zatrzymał. Jak sobie radzisz w skradaniu? Po prostu chodź za mną i, na
miłość boską, nie patrz nikomu w oczy. – Złapałam ją za rękę, a
następnie z opuszczonymi głowami ruszyłyśmy przed siebie, przemknęłyśmy przez
tylny korytarz i dalej przez kuchnię.
Pokojówki
myją tacki i jedna z nich – Mavis, jak zauważyłam zakochana w kurierze UPS,
który przyjechał dziś z przesyłką – woła do mnie:
– Jest
zimno, pani Holliday.
Odpowiadam jej, że
zaraz wrócimy na herbatę.
W
końcu udaje nam się wyjść w tak zimne i ostre nocne powietrze, że aż musimy
wziąć głęboki oddech. Jest cudnie, rozległy ogród ciągnący się aż po pole
golfowe, żywopłoty oraz ogród różany schodzący do stawu. Żółtawa poświata
przyjęcia rozlewa się na patio, a ogród rozświetlają dziesiątki lampionów –
papierowych torebek lśniących elektrycznymi świeczkami.
Co
za doskonała noc… Nawet nie dziwię się, gdy zaczyna padać delikatny śnieżek,
jakby ktoś przycisnął jakiś włącznik, by zapewnić nam przyjemną aurę.
– O
Boziu! – Marnie wyciąga dłonie. – Proszę popatrzeć! Rzadko mam
okazję oglądać śnieg! Wspaniale!
– Pierwszy
śnieg w tym roku. Ten zawsze zachwyca.
– Noah
mówił, że pani tu dorastała. Tęskni pani?
– Nie. Nie
w moim Brooklynie.
Opowiadam
jej o szalonym domu i szalonej, choć nielicznej, wspólnocie znajomych –
pstrokatej miksturze dzieciaków, rodziców i staruszków nieustannie
odwiedzających się w swoich mieszkaniach, opowiadających sobie historie,
dających sobie rady i rozstawiających się po kątach. Opowiadam jej o Loli,
mojej najlepszej przyjaciółce mieszkającej tuż obok mnie, która dwadzieścia lat
temu straciła męża, a także o Jessice i jej słodkim, przedziwnym synku, o ich
potrzebie miłości, a także o strachu, który wszyscy odczuwają, kiedy zbliża się
ku nim miłość – a potem, bo przecież Marnie musi to wiedzieć, wyjaśniam, że
zajmuję się swataniem ludzi, gdyż po prostu nie potrafię się powstrzymać przed
znajdowaniem im drugich połówek. Chcę opowiedzieć jej też o Patricku, ale
powstrzymuję się, bo otwiera szeroko oczy.
– Zajmuje
się pani swataniem?
Bingo!
Oto dotarłyśmy do punktu, do którego chciałam nas doprowadzić.
– Tak.
Kiedy widzę ludzi, którzy muszą być razem, uruchamia się we mnie ten pajęczy
zmysł. Też to masz, prawda?
Patrzy
na mnie zaskoczona.
– Skąd
pani wiedziała? Przez całe życie snuję się w tę i we w tę i o tym myślę. Widzę
dwoje ludzi i po prostu wiem, że muszą być razem, ale nie wiem skąd to się
bierze. Po prostu… wiem.
–
Tak, u mnie jest tak samo.
Milknę,
bo chcę, żeby ona mówiła.
– Mój
największy wyczyn to znalezienie męża siostrze. To brat mojej
współlokatorki, poznałam go, gdy przyjechałam zabrać ją na ferie świąteczne, i
gdy tylko go ujrzałam, wiedziałam, że będzie idealny dla Natalie. Nie mogłam
przestać o tym myśleć. Moje serce dosłownie cierpiało,
dopóki ich ze sobą nie poznałam. A potem, naturalnie, gdy już się poznali,
fajerwerki! Zakochali się niemal od pierwszego wejrzenia. Nie wiem skąd, ale po
prostu wiedziałam, że tak się to skończy.
– Oczywiście,
że wiedziałaś – mówię życzliwie.
Spoglądam
na ogród i drzewa odbijające się cienistymi sylwetkami na białym, śnieżnym
niebie, i mam ochotę paść na kolana z wdzięczności. Oto jestem; stoję u kresu
życia, a wszechświat zsyła mi ją. Nareszcie.
– Masz
mój dar – oświadczam, gdy na powrót mogę mówić.
– Myśli
pani, że to dar? Mnie się wydaje, że po prostu siedzę i bez przerwy myślę o
rzeczach typu: „Wow, moja koleżanka z pracy, Melinda, pewnie chętnie spotkałaby
się raz czy dwa z kolesiem, który prowadzi po zajęciach treningi piłki nożnej,
bo w sumie do siebie pasują”. Tymczasem moja siostra wymyśla rzeczy, które mogą
ocalić świat, a mój umysł zaprząta tylko to, które osoby w moim otoczeniu mogłyby
się w sobie zakochać. Wielkie mi rzeczy.
Moje
serce wali tak mocno, że aż muszę się uszczypnąć, żeby zejść na ziemię.
– Proszę
cię, przewrotną cechą miłości jest właśnie to, że dla wszystkich naprawdę stanowi wielką rzecz,
a nie jakieś zabezpieczenie czy polisę ubezpieczeniowa na samotność. Miłość
jest wszystkim. Steruje całym
wszechświatem!
– Cóż,
nie jest ważniejsza od prac nad lekarstwem na raka.
– Owszem,
jest. To siła życia. Po prawdzie, nie ma nic poza nią.
Oplata
się własnymi ramionami, a ja patrzę, jak płatki śniegu opadają delikatnie na
jej ramiona.
[1]
Grzanki z
serem to po angielsku „welsh rarebites”, czyli w brzmieniu coś podobnego do
„rabbits” oznaczającego „króliki” (przyp. tłum.).
Autorki grafik: Katherine the book worm, Wera i książki, Marta książkowa kraina
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń