[PATRONAT]Rozdział pierwszy "Reaper" A.Zavarelli
Sasha
Dzisiaj siedzi
we wnęce. Obserwuje mnie, gdy przechodzę obok i razem z Kayą roznoszę drinki. Slainte
tego wieczoru jest pełne, a strefa VIP pęka w szwach. Jest tak, od kiedy
Irlandczycy zaczęli pracować nad sojuszem z rosyjską mafią. To coś, o czym,
technicznie rzecz biorąc, nie powinnam wiedzieć, ale wszyscy wiedzą.
Jeśli
się dla nich pracuje, nie ma możliwości, żeby o tym nie usłyszeć. Zwykle nie
zajmuję się serwowaniem napojów, ale dzisiejszej nocy mamy za mało ludzi do
pracy. Służę tym mężczyznom poprzez taniec. Oświetlona blaskiem scenicznych
lamp odstawiam show i wzbudzam w nich poczucie, że mogłabym spełnić każdą
fantazję.
Jestem
świetnym kłamcą. Mistrzynią manipulacji. Sposób, w jaki na nich patrzę i
przechylam głowę, mam już opanowany do perfekcji. A oni myślą o tych wszystkich
sprośnych rzeczach, które chcieliby ze mną robić. Ja natomiast myślę o
umierającej w domu matce. O tym, jak bardzo nienawidzę tego życia i wszystkich
w nim obecnych. Mam w sobie tyle nienawiści, że to tylko kwestia czasu, nim ona
eksploduje.
Gdy
jestem na scenie, mogę być dla nich, kim tylko chcą. Świętą lub grzesznicą.
Dziewczyną z sąsiedztwa lub spod latarni. Jedyne, czym nie mogę być, to sobą.
Bo
tamta dziewczyna zniknęła dawno temu. Już nawet nie jestem wam w stanie
powiedzieć, kim teraz jest. Na tym właśnie polega problem z kłamstwami. W końcu
zaczyna ci się wydawać, że są prawdą. W końcu zaczynasz w nie wierzyć.
Jestem
jednym wielkim, pieprzonym bajzlem owiniętym w słodkie kłamstewka. Trzy lata
temu wpadłam w szpony bostońskiego półświatka i nie mogę się z nich wyrwać. Chłód
i samotność to cena za tkwienie w cieniu człowieka, który zaprosił chaos do
mojego życia.
Jestem
ponad tym wszystkim. Gangsterami. Klientami. Pożeraniem mnie wzrokiem,
komentarzami i wszędobylskimi łapskami. Gdy ich żony bez wątpienia siedzą w
domu, zajmując się dziećmi, oni przyjeżdżają tutaj, żeby gapić się na moje
cycki i klepać mnie po dupie. Jestem wykończona. Jadę na samych oparach.
Przez
całe życie próbowałam być dobrą dziewczyną. Tak jak chciała tego mama. Lecz
teraz jestem gotowa zrobić coś złego. Jestem gotowa powiedzieć bez względu na
konsekwencje, że pierdolę ten świat i wszystkich w nim obecnych. Jedyną osobą,
która sprawia, że twardo trzymam się zdrowych zmysłów, jest moja matka, ale gdy
jej zabraknie, będę miała na wszystko wyjebane.
A
to przypomina mi, że przed występem na scenie muszę wypić Red Bulla. Schowana w
kieszeni tabletka bardzo mnie kusi. Dexedrine – moja nowa, ulubiona słabość.
Kiedyś moja siostra to brała, a teraz ja używam tego jako stymulanta, żeby nie
zasnąć.
Idę
za Kayą do baru, dorzucam do naszego zamówienia drinka dla siebie i po chwili
dostaję go poza kolejnością. Zazwyczaj nie piję ani przed, ani po tańcu, ale
ostatnio to jedyna rzecz, która pomaga mi przetrwać te wszystkie występy na
scenie. Korzystając z okazji, że Kaya skupiona jest na czymś innym, szybko
wrzucam pigułkę do ust i popijam alkoholową mieszanką. Ale gdy ponownie
otwieram oczy, widzę, że się na mnie gapi.
–
Wyglądasz jak gówno – zauważa.
–
Dzięki, skarbie.
–
Mówię, jak jest. – Wzrusza ramionami. – Kiedy ty właściwie ostatni raz coś
jadłaś?
Próbuję
to sobie przypomnieć, jednak nie pamiętam. Chyba dzisiejszego ranka. Wiem, że
jestem chudsza niż zazwyczaj. Ale tak naprawdę ta kwestia nie znajduje się na
liście rzeczy, które mnie obchodzą. Moja matka umiera. Na pierdolonego raka.
Gdy
pigułka przenika do mojego krwiobiegu i pobudza układ nerwowy, cała sala
zaczyna wirować. Gdy tak czekamy, moja uwaga skupia się na otoczeniu baru. Jak
przez mgłę patrzę na cały ten zgiełk. Na tych wszystkich śmiejących się ludzi,
którzy dobrze się bawią. Jebać ich. Jebać mafię. I jebać też raka. Chcę się
stąd wynieść. Z dala od tego życia, z dala od przelanej krwi i mroku, które
zawładnęły każdym aspektem mojej osoby.
I
co najważniejsze – z dala od niego.
Ronana.
Największego,
jebanego kłamcy pośród nich wszystkich. Udaje, że ma to w dupie. Udaje, że nie
widzi, jak na niego patrzę, albo patrzy na mnie tak, jakby chciał, żebym
zniknęła. Jestem tym, czego najbardziej żałuje.
A
mimo to moje serce bije dla niego.
Dla
człowieka, który zna mój sekret. Człowieka, który trzyma moje życie w swoich
rękach. Czasami mam wrażenie, że mogłabym go pokochać. Jednak przez większość
czasu po prostu go nienawidzę. Za to, że czyni mnie słabą. Za to, że kusi mnie,
żebym została. Za to, że zastanawiam się, kiedy w końcu podejmie dobrą decyzję
i mnie też zabije.
Nie
rozumiem, jak można żywić uczucia, które są tak skrajnie różne. Mam ochotę go
spoliczkować. Mam ochotę krzyknąć mu prosto w twarz i zmusić go, żeby zwrócił
na mnie uwagę. To jego nonszalanckie zachowanie względem mnie jest znacznie
gorsze niż jakikolwiek ból zadany przez Blaine’a. Nie jestem warta nawet jego
uwagi. Niewielkiej chwili z jego życia. A mimo to, gdy wchodzi do sali,
wszystko inne przestaje istnieć.
Wiem,
że dzisiejszej nocy tu jest. To dlatego nie mogę się skupić. Zanim go zobaczę,
czuję, jak jego mroczna energia przenika przez ściany. Cały czas między nami
jest pewnego rodzaju więź. Nie wiem, czy chodzi o ten sekret, czy o coś
zupełnie innego. Nie wiem też, czy tę więź można przerwać, nawet jeśli bym tego
chciała. Ronan jest niczym rozciągnięty tuż nad ziemią drut, mogący zdetonować
drzemiące we mnie emocje o sile huraganu piątej kategorii. Jestem jednak
skrajną masochistką i pozwalam, aby zrównał mnie z ziemią. Raz za razem.
Chyba
nigdy się nie nauczę.
Kaya
i ja odbieramy drinki, po czym ruszamy w kierunku strefy VIP, w której go
odnajduję. Zerka na mnie, gdy przechodzę obok jego stolika. Jednak w ręce już
ma szklankę z drinkiem. Czysty, podwójny Jameson. Nigdy nie pije niczego
innego.
Powinnam
iść dalej. Na autopilocie utrzymać wyznaczony kurs. Bo każde inne rozwiązanie
prawdopodobnie doprowadzi mnie do stanu, w którym nie chcę się znaleźć.
A
mimo to i tak się zatrzymuję.
Nie
mogę sobie z nim poradzić. Nigdy nie mogę sobie z nim poradzić. Między nami
jest pewna cicha umowa. Polega na tym, że się unikamy i udajemy, że dla siebie
nie istniejemy. Tylko tak naprawdę nigdy się nie zgadzałam na coś takiego. Co
więcej, jest w tej umowie również zawarty pewien niewypowiedziany warunek, a
mianowicie, że jeśli ją złamię, to on prawdopodobnie będzie musiał mnie zabić.
Zazwyczaj
go nie prowokuję, ale dzisiejszego wieczoru jestem lekkomyślna i staję nad
krawędzią. Chcę go przycisnąć. Chociaż raz chcę sprawić, żeby poczuł
dyskomfort, żebym nie była w tym osamotniona. Chcę podrażnić tę niezabliźnioną,
ropiejącą wewnątrz mnie ranę.
Przesuwam
wzrok z trzymanej przez niego szklanki na leżące na blacie stołu dłonie. Silne.
Męskie. Eleganckie. To ręce, które odbierają życie. Nie zawahałyby się przed
odebraniem także mojego. A mimo to, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, właśnie te
ręce przywracają mnie do życia.
Tak
jakby.
Na
samo wspomnienie mój puls przyspiesza. Wszystkie synapsy w moim ciele stają w
ogniu. W jego obecności czuję się jednocześnie zmęczona i jak na haju – jestem
gotowa, aby się roztrzaskać i spłonąć. Dookoła w sali panuje chaos. Ale w jego
epicentrum, w którym znajdujemy się oboje, jest cicho i spokojnie.
Jego
twarz niczym magnes przyciąga mój wzrok. Na całej sali nie ma faceta, który
mógłby z nim rywalizować. Oliwkowa skóra. Wyraźnie zarysowana szczęka. Prosty
nos i wargi tak pełne grzechu, że mam ochotę je ugryźć i sprawić, by krwawiły.
Chcę to zrobić tylko po to, aby móc skosztować jego mroku. Tylko po to, żebym
mogła stwierdzić, że naprawdę jest człowiekiem. Bo czasami nie jestem tego
pewna. Jest człowiekiem czy może maszyną? Zaprogramowaną tak, aby odczuwać
jedynie palącą potrzebę zabijania. Bo tak o nim mówią.
Widziałam,
jak zabija. Poczułam także smak jego furii. Spłynęła na mnie tak gwałtownie, że
rozlała się po mnie i zostałam napiętnowana przez żyjące wewnątrz Ronana
zwierzę. Pragnę tego zwierzęcia. Pragnę wszystkiego, co jest w tym człowieku,
wraz z tym jego nienagannym garniturem i całkowitym brakiem ludzkich uczuć.
Może – ale tylko może – mu też zazdroszczę.
Zazdroszczę,
jak to jest nie czuć zupełnie nic. Nic a nic.
Chcę
tego.
Mam
rozszerzone źrenice, a gdy omiatam go wzrokiem, widzę, że jego postać jest
zniekształcona. Nawet jako rozmyta plama wygląda nienagannie. Nigdy go nie
zobaczycie w innym stroju niż garnitur. Jego twarz pokrywa co najwyżej
jednodniowy zarost. Włosy ma przystrzyżone po bokach i dłuższe na górze.
Paznokcie u dłoni ma przycięte, wypielęgnowane i wypolerowane. Jest zupełnym
przeciwieństwem tych wszystkich wad, z których sama się składam.
Zza
okularów o czarnych oprawkach patrzą na mnie chłopięce, brązowe oczy. Otaczają
je grube, ciemne rzęsy, za którymi często próbuje się ukryć. Bo wie, że oczy go
zdradzają. Te oczy burzą jego zimną fasadę swoją głęboką niewinnością. Są
chwile – takie jak ta – gdy potrafi być niemal życzliwy. Omiata wzrokiem moje
ciało, a jego oczy natychmiast ciemnieją. Nigdy nie widzę w nich głodu. Jedynie
szaleństwo.
Och,
uwielbiam to szaleństwo. Bo szaleństwo jest lepsze od nicości. Szaleństwo
oznacza, że jest zupełnie odporny na uczucia. Szaleństwo oznacza, że nie czuje
apatii, gdy na mnie patrzy.
Pieprzony
dupek.
–
Cześć, Ronanie. – Mój głos ocieka słodką trucizną i mam nadzieję, że ją słyszy.
– Ciebie też miło widzieć. Moja mama ma się świetnie, dziękuję, że o to pytasz.
Umiera, ale wiesz, takie jest życie. Och, jakbyś się zastanawiał, to u Em też jest
cudownie.
Mruga,
patrząc na mnie, i przez krótki moment wydaje mi się, że mam halucynacje. Bo
mogłabym przysiąc, że w tych brązowych tęczówkach pojawił się cień poczucia
winy. Jednak momentalnie jego wzrok lodowacieje, a ja czuję nagłą potrzebę,
żeby otulić się ramionami.
Nie
wiem, dlaczego jestem dla niego taką suka. Zirytował mnie i chcę zirytować
również jego. To przez te tabletki zachowuję się jak wariatka, jednak mam do
wyboru to albo paść z wycieńczenia. Mam ochotę się z kimś pokłócić i padło
właśnie na niego. Jednak on w ogóle nie odpowiada. Nigdy nie odpowiada.
Poprawia
kołnierzyk i zerka w kierunku drzwi, szukając w myślach drogi ucieczki. Widzę w
jego oczach, że liczy dzielące go od drzwi kroki. Zawsze tak robi. Wydaje mu
się, że tego nie zauważyłam. Ale zauważam. Mam te liczby w głowie i liczę wraz
z nim.
Sprawiam,
że czuje się niekomfortowo. Nietrudno odgadnąć dlaczego. Jestem pewna, że
często myśli o tym, jak się mnie pozbyć, bo tylko w taki sposób może się ode
mnie uwolnić. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że żałuje tego, co wydarzyło się
dwa lata temu. Aby wybić mi tę myśl z głowy, odprawia mnie, wyciągając z
kieszeni telefon.
Jeden
z klientów strzela palcami i w ten sposób wyrywa mnie z zadumy. W chwili, gdy
odchodzę od Ronana, on wstaje i wychodzi.
***
Oczy mi się same
zamykają, gdy wpadam do mieszkania w Dorchester. Nazywam je domem.
Za
bardzo nie ma tu czego oglądać. Całe życie mieszkam tu z matką, która pracowała,
abyśmy miały dach nad głową. Co prawda przeciekający, ale zawsze dach. Znajdują
się tu dwie sypialnie, salon, kuchnia, wszystko z najbardziej podstawowymi meblami.
Nigdy
nie miałyśmy fajnych rzeczy. Po śmierci ojca, mama wydawała pieniądze przede
wszystkim na to, żebyśmy z Emily były nakarmione, ubrane i zdrowe. Ale w
mieszkaniu zawsze było czysto i schludnie. Czułam się tu jak w domu.
Teraz
na meblach zbiera się warstwa kurzu, a w powietrzu unosi zapach stęchlizny,
którego nie mogę się pozbyć bez względu na to, ile bym tu wietrzyła. Moje
robocze ciuchy walają się po całym mieszkaniu, a wśród nich opakowania po
przeróżnych lekach, a także sprzęt medyczny, którego mama potrzebuje.
Emily
obecnie przebywa w Kalifornii – na stypendium Uniwersytetu Kalifornijskiego w
San Diego – więc spora część jej rzeczy stąd zniknęła. Bez tych różowych
dziewczyńskich dupereli wszystko jest wyblakłe i szare. To jest to samo miejsce,
w którym zawsze mieszkałam, lecz gdy teraz na nie patrzę, wcale nie czuję się
jak w domu.
Człapię
do kuchni i zastaję siedzącą przy stole Amy przeglądającą czasopismo.
Gdy
mama rozchorowała się jeszcze bardziej, musiałam zatrudnić pielęgniarkę, aby
przychodziła, gdy nie mogę być w domu. Amy jest odpowiednią osobą do tej pracy
– urocza, uprzejma i zawsze świetnie sobie radzi. To dzięki niej mamie jest teraz
tak wygodnie, jak to tylko możliwe. Dodatkowo za jej sprawą mam jedzenie, więc
tak naprawdę żyję dzięki niej.
–
Jak się czuje? – pytam.
–
W sumie to dopiero co się obudziła – odpowiada Amy. – Jest świadoma, jeśli
chcesz się z nią zobaczyć.
Stawiam
zakupy na blacie kuchennego stołu i z entuzjazmem postanawiam wykorzystać okazję.
Chwile jak ta nie pojawiają się zbyt często, więc chwytam je, gdy tylko mogę.
–
Dziękuję, kochana.
–
Nie ma problemu – odpowiada. – Nie zostanę na noc. Kolacja jest w lodówce.
–
Dobrze, jedź bezpiecznie. Do zobaczenia jutro.
Amy
prześlizguje się przez drzwi, a ja zarzucam na siebie bluzę, po czym ruszam do
pokoju mamy. Nie chcę, żeby poczuła zapach perfum i alkoholu. Wie, w jaki
sposób zarabiam na życie, ale to nie oznacza, że muszę się przed nią z tym
obnosić. Staram się tego nie robić.
Moja
mama pokładała we mnie wielkie nadzieje. Gdy byłam małą dziewczynką,
pieszczotliwie nazywała mnie Kalkulatorkiem. Ciężko pracowałam w szkole i co
roku byłam na liście najlepszych uczniów. Jednak matematyka zawsze była dla
mnie najtrudniejszym przedmiotem. Zawaliłam tak wiele prac domowych, że
nauczycielka w końcu wymusiła na mamie, żeby załatwiła mi korepetytorkę. Z jej
pomocą okryłam, że matematyka wcale nie jest taka zła. W sumie to byłam w
stanie wykonywać obliczenia, jakimi mnie zasypywała, dopóki nie były one
zapisane na papierze. Niedługo potem byłam w stanie zajmować się rachunkami
różniczkowymi i równaniami na poziomie uniwersyteckim.
Dla
wszystkich, z wyjątkiem mojej mamy, był to szok. Nie byłam w stanie wyjaśnić,
jak wykonuję te wszystkie obliczenia, kiedy mnie o to pytali. To była jedna z
tych dziwacznych rzeczy, które przychodziły mi naturalnie. Mama była
przekonana, że wyjadę z miasta, więc możecie sobie wyobrazić jej rozczarowanie,
gdy zaniedbałam swój talent i zaczęłam pracę w klubie ze striptizem.
Jednak
tego nie żałuję, bo w ten sposób mogę być z nią w ostatnich miesiącach jej
życia. I to nie matematyka mi to umożliwiła, a taniec. Tylko dzięki temu mogę teraz
spojrzeć matce w oczy, wierząc, że postępuję słusznie. Bo gdyby nie taniec, nie
mogłaby być tutaj, we własnym domu. Nie byłabym w stanie zaopiekować się nią
tak, jak na to zasługuje. W taki sam sposób, w jaki ona opiekowała się mną
przez całe moje życie.
Mój
wzrok spoczywa na drobnej postaci leżącej na łóżku. Teraz wydaje się dla niej
zdecydowanie za duże. Bez znaczenia, ile razy bym na nią nie patrzyła, za
każdym razem ten widok spada na mnie jak tona cegieł. W moim gardle pojawia się
wywołująca ból gula, a w oczach zaczyna rosnąć ciśnienie. Ruszając w jej
stronę, próbuję nad tym zapanować.
–
Hej, mamo. – Pochylam się i całuję ją w policzek. – Jak się dziś czujesz?
Zaczyna
kaszleć i patrzy na mnie pochmurnie szarymi oczyma. Kiedyś, gdy się śmiała, w
kącikach jej oczu pojawiały się zmarszczki, lecz teraz nie ma w nich ani
krztyny światła. Jest za to ból. Jej usta są suche i popękane, nawet nie
próbuje nimi poruszać. Jest zbyt słaba, żeby mówić. Takie dni zdarzają się
coraz częściej i wiem, co to oznacza.
Nadchodzi
jej czas. Teraz już nic więcej nie można dla niej zrobić, poza uśmierzaniem bólu.
Przez większość dnia traci i odzyskuje przytomność. Kiedy była w stanie mówić, mamrotała
bez ładu i składu.
To
najokropniejsza rzecz, gdy musisz patrzeć, jak odchodzi ktoś, kogo kochasz. Gdy
co noc wracam do domu i widzę ją w tym stanie, czuję się, jakbym czołgała się
po posłaniu z gwoździ. Równie przerażająca zdawała się świadomość, że mama jest
mi wdzięczna. Za to, że jest w swoim znajomym i spokojnym domu. Nie chciałam
jej puścić do hospicjum. Większość tego, co zarabiam, idzie na opłacenie
pielęgniarki i czynszu, jednak warto wydawać na to każdego centa. Przynajmniej
gdy przyjdzie koniec, będę mogła powiedzieć, że umarła tam, gdzie było jej
najwygodniej. Tam, gdzie była najszczęśliwsza.
To
będzie jedyna dobra rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam w życiu. Jedyna rzecz, z
której mogę być dumna. Mama próbowałaby mi wmówić, że jest inaczej, ale nigdy
nie umiała kłamać. Wciąż myśli, że jestem dobrą dziewczyną. Że jestem jej
aniołkiem. Ale się myli.
Kiedyś
byłam dobra. Chodziłam do kościoła, zajmowałam się wolontariatem. W szkole
ciężko pracowałam. Robiłam wszystkie rzeczy, które zdaniem mamy były istotne,
nawet gdy sama czułam, że jest odwrotnie. Całe życie byłam dobra i do czego
mnie to doprowadziło? Do przemądrzałego zasrańca i matki z rakiem. Oto gdzie.
Niedługo
mnie zostawi. Nie chcę, żeby odchodziła. Tyle rzeczy opowiadam jej przez łzy,
bo nie jestem w stanie się powstrzymać. Ściska moją dłoń, a to sprawia, że
przechodzę przez kolejny napad.
–
Nie jestem twoim aniołkiem, mamo – mówię jej. – Bez ciebie jestem nikim. Nie
chcę już nawet próbować. Spójrz na mnie. Spójrz na siebie. To nie jest, kurna,
fair.
Mama
rozumie moje szaleństwo. Mruga, patrząc na mnie, i łza spływa po jej policzku.
Ocieram go i moje oczy robią się szkliste. Wie, skąd właśnie wróciłam.
Nienawidzi tego, że tkwię uwięziona w tym świecie i nie mogę się z niego
wyrwać. Wiem, że się o mnie martwi. Zawsze najbardziej przejmowała się tym, bym
uciekła, zanim ona odejdzie. Jednak obie wiemy, że tak się nie stanie.
Odejście
z Syndykatu MacKenna nie będzie proste. Wiem zbyt dużo. Widziałam zbyt wiele.
Wiem, kto by mnie ścigał, gdybym spróbowała odejść. Nie chcę, żeby to on musiał
mnie zabić. Mogłabym to znieść, gdyby chodziło o kogoś innego. Ale nie on. Nie zdołam
spojrzeć mu w oczy, gdy będę brała ostatni wdech. To byłoby znacznie gorsze niż
sama śmierć. To byłby najbardziej bolesny sposób na odejście z tego świata. Bo
tym razem, po tym wszystkim, co się stało… tym razem wiem, że się nie
powstrzyma.
Na
razie muszę porzucić te myśli i skupić się na tym, co istotne. Raz dziennie
muszę zaopiekować się mamą. Chociaż tyle mogę zrobić.
Idę
do łazienki i robię zimny okład. Lubi to, dzięki niemu czuje się lepiej. To
jedyna przynosząca komfort rzecz, jaką mogę dla niej zrobić. Kładę go na jej czole
i patrzę, jak mi się przygląda. Swojej najstarszej córce. Swojej dumie i
radości.
–
Wiesz co, mamo? – szepczę. – Nie musisz się o mnie martwić. Bo zamierzam odejść
i przeprowadzić się do Kalifornii. Niedaleko Em. Kto wie, może będę mogła jej
pomóc w nauce. Mogłabym jej dawać korepetycje z matematyki czy coś.
Jej
usta nieznacznie drżą i niemal widzę, że uśmiecha się jak kiedyś. Uśmiechem,
który rozświetlał cały pokój. Zawsze była taka piękna, a teraz jest tylko pustą
skorupą.
–
Mówi, że o tej porze roku jest tam ładna pogoda – kontynuuję. – Mam tam
koleżankę z liceum. Sarah, pamiętasz ją, prawda?
Mruga,
lecz oczarowanym wzrokiem wpatruje się w moją twarz. Sarah nadal mieszka w
Dorchester, pracuje w spelunie i ma czwórkę dzieci, ale mama nie musi o tym
wiedzieć. Najgorsze było dla niej martwienie się, co się stanie ze mną i Em. A ja
nie chcę, żeby się martwiła. Chcę. żeby żyła w spokoju. Wciąż czuję się winna
za ten emocjonalny napad, więc ciągnę dalej:
–
Jest aktorką – wyznaję. – Mówi, że może załatwić mi pracę. Oczywiście to nic
nadzwyczajnego. Taka tam dodatkowa robota. Wiesz, jako ktoś siedzący w kawiarni
na dalszym planie czy coś. – Mruga, dając mi w ten sposób znać, żebym mówiła
dalej. – Mam też zamiar znaleźć fajnego, nudnego faceta. Wiesz, jakiegoś
księgowego czy coś. Prawdopodobnie będzie mieć priusa i kiedy nie będzie
przekazywać pieniędzy na cele charytatywne czy coś, będzie biegać maratony w
weekendy.
Wargi
mamy znowu drżą. Albo wie, że wciskam jej kit, albo łyka to jak pelikan. Ciężko
powiedzieć, ale wydaje się szczęśliwa. Postanawiam mówić jej to każdego dnia,
aż odejdzie. I wtedy – i tylko wtedy – pozwolę sobie na rozpacz i zaakceptuję
rzeczywistość.
Szanse
na to, że Irlandczycy pozwolą mi odejść, są niewielkie. Ale muszę spróbować.
Nawet jeśli mi się nie uda. Przynajmniej będę mogła powiedzieć, że próbowałam.
Bo za tym wszystkim – makijażem, szpilkami, brokatem i lakierem do włosów –
dziewczyna ze sceny jest już nikim. Ma dość bycia pionkiem w grze innych. Ma
dość facetów, którzy biorą i używają wszystkiego, czego tylko chcą, bez
ponoszenia żadnych konsekwencji.
Najlepszym
dniem w moim życiu będzie ten, w którym nie będę musiała znów oglądać ich
twarzy.
Komentarze
Prześlij komentarz