[PATRONAT] Prolog Joanna Balicka "Miss Independent"
PROLOG
Rok wcześniej…
Bryson
Jakiś dźwięk wyrwał mnie z zamyślenia. Przez
cały czas wsłuchiwałem się w odgłos silnikowych wirników. Przez okno
zauważyłem, że wylądowaliśmy na prywatnym lotnisku w Queens. Westchnąłem, ze
zmęczenia przecierając twarz dłonią. Omiotłem wzrokiem błyszczące ściany
wyłożone panelami i skórzane fotele w kremowym kolorze. Odrzutowiec był jak
latająca limuzyna – spełniał swoją rolę pod każdym względem.
Wtedy do mnie dotarło,
że to już – znowu tu byłem. Powrót okazał się trudniejszy, niż mogłem się tego
spodziewać. Nie powinno się rozdrapywać starych ran. Blizny najlepiej zostawić
w spokoju. Wspomnienia były jak atrament przypadkiem wylany na puste kartki.
Nieważne jak bardzo chciało się go zetrzeć – nie znikał. Co najwyżej powstawały
dziury, których nie mogłem załatać. Nie po to przecież tyle pracowałem nad
sobą, by teraz rozsypać wszystko jak domek z kart.
To już –
powtórzyłem w głowie – wróciłem.
– Jak minęła podróż, panie
Scott? – spytał mężczyzna, członek załogi, zbliżając się z moją marynarką.
Podniosłem się z
miejsca i rzuciłem mu suche spojrzenie. Wyglądał jak uczeń z pierwszej ławki,
ubrany w schludny mundurek i dopasowany garnitur. Sprawiał wrażenie osoby,
która całe życie czeka na przyjęcie wydawanych rozkazów. Patrzył na mnie
wyczekująco, ale gdy robił to już zbyt długo, poczułem zdenerwowanie. Co niby miałem
mu powiedzieć? Że ich stewardesa właśnie obciągnęła mi kutasa w samolocie za
sześćdziesiąt milionów, podczas gdy ja piłem whisky droższą od jego
miesięcznego wynagrodzenia? Uśmiechnąłem się na tę myśl.
Zauważyłem, że on też
się uśmiecha. Musiał pomyśleć, że złagodniałem wobec niego. Nic bardziej
mylnego. Ludzie muszą wiedzieć, gdzie jest ich miejsce. Gdy ktoś wychodzi przed
szereg i nie trzyma się swoich obowiązków, musi z powrotem zostać włożony
niczym puzzle do układanki. Nienawidziłem tracić kontroli i wszyscy z mojego
otoczenia doskonale o tym wiedzieli.
Wsunąłem marynarkę na
ramiona i zerknąłem na zegarek od Richarda Mille’a. Godzina – tyle trwał lot z
Toronto do Nowego Jorku. Pieprzona godzina.
– Wszystko
przygotowane? – mruknąłem, ignorując jego pytanie. I tak gówno go to obchodzi,
po prostu musi wykonywać swoją pracę.
– Pański konsjerż czeka
już przed samolotem. Limuzyna jest przygotowana, zabierze pana bezpośrednio do
hotelu Four Seasons, tak jak pan prosił – poinformował, wciskając przycisk,
dzięki któremu zwolniła się blokada, a drzwi zostały automatycznie otwarte. –
Życzę panu miłego pobytu, panie Scott – dodał z uprzejmym uśmiechem.
Wyraz jego twarzy
zmienił się w przeciągu sekundy. Zignorowałem go. Miłego pobytu, kurwa mać. Prychnąłem, potrząsając
głową.
Wyjątkowo ponury
poranek w Queens prześmiewczo oddawał moje samopoczucie. Zszedłem po schodach,
opuszczając pokład G650. Wtedy usłyszałem dźwięk migawek i już wiedziałem, co jutro
zobaczę w gazetach. Ochroniarze eskortowali mnie w krótkiej drodze do
podstawionego bentleya. W limuzynie odetchnąłem głęboko i odchyliłem głowę,
opierając ją o zagłówek. Miałem załatwiony cichy, pozbawiony tłumu przylot, nie
licząc ścigających paparazzi, którzy za moje zdjęcie z powrotu do Stanów dostaliby
gruby hajs. Na szczęście moi agenci zadbali nawet o to, by samolot zasłonił
kamerom widok do momentu opuszczenia lotniska.
Prywatność i bezpieczeństwo
można kupić za pieniądze. Właściwie to wszystko można załatwić za ich pomocą.
Wystarczy wiedzieć, ile i komu zapłacić. Mój agent zajmował się wycofywaniem z Internetu
lub gazet każdego artykułu, a czasem nawet całych nakładów, jeśli źle pisano
tam o mojej przeszłości. Po powrocie do Nowego Jorku miałem być czysty jak łza,
pokazany od łagodnej i poszkodowanej strony. Ta historia miała zakończyć się
szczęśliwie. Ktoś złamał mi serce, więc zacząłem brać, pić i jarać na potęgę.
Dochodziło do momentów, w którym piloci musieli zakładać maski tlenowe, bo dym
unosił się jak pierdolona chmura nad Houston. Straciłem kobietę, straciłem
matkę, pogubiłem się, ale powoli wracałem na szczyt. To materiał godny
bestsellerowej książki, za którą można by zgarnąć masę nagród, albo hollywoodzkiego
scenariusza, na podstawie którego powstanie film, a tuż po nim posypie się masa
Oscarów. Gotówka rządzi wszystkim wokół nas. Mając pieniądze, automatycznie
zdobywasz władzę i szacunek.
Nie od dziś wiadomo, że
ludzie są naiwni. Kupują wszystko, co się im wciśnie, bez przetwarzania
informacji w głowie. Nasza cywilizacja jest podatna na manipulacje, a jeszcze
jakby dodać do tego gruby hajs, ludzie przebaczą ci w mgnieniu oka, cały
skandal rozejdzie się zaś po kościach. Mało kto będzie wspominał fakt, że
Bryson Scott, syn potężnego Stevena Scotta, naćpany na potęgę korzystał z usług
brazylijskich prostytutek. Ludzie będą widzieć, że jest wpływowy, no i przecież
ma takie dobre serce. Lada moment nagłówki gazet zaczną krzyczeć, że przelałem
dwadzieścia milionów dolarów na fundację na rzecz głodujących dzieci. Jakie to
miało znaczenie dla kogoś, kto chwilę wcześniej zajadał się wędzonym homarem
błękitnym czy carpaccio z polędwicy wołowej? Znajdą się też tacy, którzy będą
mnie krytykować, widząc z powrotem na szczycie. Zabawne.
Czas spędzony na odwyku
potraktowałem jak swoistą nauczkę. Wyciszyłem się, zmieniłem wszystko wokół
siebie, łącznie z ludźmi, którzy niegdyś mnie otaczali. Powrót do Stanów był
jednak jak wręczenie sobie kluczy do własnej celi więziennej. Pakowałem się w
to samo gówno, które kilka lat temu mnie niemal doszczętnie zniszczyło. Ale
dziś byłem inny – silniejszy, pewniejszy, wkurwiony do granic możliwości i
desperacko głody sukcesu. Jeśli czegoś będę chciał, zdobędę to szybciej, niż
zdążę to wypowiedzieć. Bycie chłodnym skurwysynem to jedna z tych rzeczy, które
pozwalały iść na szczyt. Ludzie wykorzystują dobroć, bo każdy jest chciwy i
egoistyczny. Oprócz mocnych pleców trzeba też mieć twardą dupę. To także ludzie
są motorem tego świata. Światowi liderzy, chroniąc słabszych, sami stają się
silniejsi. Naprzód możesz iść tylko wtedy, gdy zapewnisz sobie stabilną
sytuację.
Nie wyniosłem chęci
powrotu na szczyt z samego pragnienia zwycięstwa, ale z głęboko zakorzenionego poczucia
obowiązku. Nie mogłem tak po prostu odejść, gdy jako jedyny syn Stevena Scotta,
jednego z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych ludzi w Stanach
Zjednoczonych, miałem przejąć po nim zwierzchnictwo nad International Finance
Center.
– Jesteśmy na miejscu,
panie Scott – poinformował Carter, mój konsjerż.
Polubiłem go. Carter
nic nie mówił, nic go nie interesowało, przez całą drogę nawet na mnie nie
spojrzał. Nie zadawał zbędnych pytań, nie udawał, że obchodzi go moja obecność.
Po prostu tu był i prowadził bentleya.
Skinąłem głową na znak,
że rozumiem. W milczeniu opuściliśmy limuzynę, która zatrzymała się na tyłach
Four Seasons i w eskorcie ochroniarzy wszedłem do hotelu. Wejście głównymi
drzwiami byłoby zbyt ryzykowne. Nie chciałem trafić na ludzi z kamerami, a tym
bardziej nie potrzebowałem hucznego powitania. Chciałem w spokoju zająć swój
penthouse, odświeżyć się i zaszyć tam aż do południa. O trzynastej miałem
spotkanie zarządu.
Zbliżyłem magnetyczną
kartę do drzwi. Krótki dźwięk zasygnalizował ich otwarcie. Zanim jednak
wszedłem do środka, spojrzałem na Cartera, który skierował się w stronę wind.
– Zostaniesz w pokoju
obok? – spytałem.
Konsjerż odwrócił
głowę, jakby chciał się upewnić, że mówię do niego. Zmarszczył czoło w
zaskoczeniu i ponownie się rozejrzał.
– Co miałoby być tego
powodem, panie Scott? – spytał zdezorientowany.
Przełknąłem ślinę w
milczeniu. Co miałoby być tego powodem?
Nie chcę być sam.
Mówią, że człowiek jest
w stanie przyzwyczaić się do samotności. A tymczasem to jeden z moich demonów.
Nie byłem w stanie zliczyć, ile ich wszystkich mam. Niszczyła mnie każdego
dnia, przyćmiewając światłość całkowitą ciemnością – a to z kolei było jak
posiłek dla moich koszmarów. Gdzie znajdował się jej limit? Gdzie były granice
samotności? Byłem sam podczas odwyku. Byłem też sam, gdy przeżywałem objawy
abstynencyjne po odstawieniu narkotyków. Mój organizm domagał się ich tak jak
wody, a gdy ich nie dostawałem, wariowałem. Miałem wrażenie, że ktoś mnie dusi,
że ktoś próbuje mnie zabić. A kogo możesz poprosić o pomoc, gdy jesteś całkiem
sam?
– Chcę, żebyś tu
został, na wypadek gdybym cię potrzebował – rzuciłem wypranym z emocji głosem,
jak gdyby nie miało dla mnie żadnego znaczenia, jaką decyzję podejmie.
Carter patrzył na mnie
przez chwilę w zwątpieniu, a po chwili słabo się uśmiechnął.
– Dobrze, panie Scott.
Gdyby mnie pan potrzebował, będę obok – odparł, wskazując głową na drzwi niemal
na drugim końcu holu.
Mimowolnie uśmiechnąłem
się na jego słowa. Świadomość, że nie będę sam, była dla mnie w tej chwili znacznie
ważniejsza niż cokolwiek innego. Pobyt w nowym miejscu, zwłaszcza po moim
powrocie, napawał mnie niepokojem. Westchnąłem, wchodząc do penthouse’u.
Wyglądał jak dom, ale to nie był mój dom. Zdjąłem buty, rozebrałem się i
ruszyłem do łazienki, by wziąć prysznic. Uczucie bycia prześladowanym nie
opuściło mnie nawet tutaj. Milion razy sprawdzałem, czy drzwi na pewno zostały
zamknięte.
Prysznic znajdował się
na środku łazienki, a jego ściany wykonano z przezroczystego szkła. Panel
dotykowy miał mnóstwo opcji do wyboru – regulacja temperatury, ciśnienia wody, masaże,
bicze wodne, dozownik z mydłem, szamponem, zapachami, olejkami czy innymi
pierdołami. Po wejściu na matę poczułem bijące od niej ciepło. Ustawiłem
odpowiednie parametry i gdy woda z deszczownicy spłynęła na moje ciało,
odchyliłem głowę w tył z błogim westchnieniem.
Moje nerwy były w
strzępach, musiałem przynajmniej spróbować je ukoić, pozwalając sobie na
chwilowe otępienie, wyłączenie wszelkich zmysłów, poza dotykiem. Stałem tam w
bezruchu z dobre dziesięć minut, zanim zacząłem się myć. Wcisnąłem przycisk na
panelu, gdy opłukałem się z piany. Odgarnąłem włosy w tył w stylu Davida
Beckhama i oparłem obie dłonie na szklanej ścianie. Poczułem dreszcze na
wspomnienie o prysznicu z nią. Równie szybko, jak przyszła mi na myśl,
potrząsnąłem głową i pozbyłem się natręctwa. Nienawiść do niej to jedyne
czyste uczucie, jakie znam.
Wypełniłem łazienkę
parą po rozchyleniu przezroczystych drzwi. Osuszyłem ciało i włosy ręcznikiem,
założyłem bokserki i poszedłem do sypialni. Położyłem się na wielkim łożu i
odetchnąłem, prawdopodobnie po raz setny tego dnia. Zanim podłączyłem telefon
do hotelowej ładowarki, ustawiłem w nim alarm.
Za każdym razem, gdy
zamykałem oczy, umysł ukazywał mi sceny niczym fotografie. Sen był zawsze taki
sam – pełen niepokoju, przepełniony wspomnieniami. Mój ojciec potrząsał mną za
ramiona, jakbym nie był dzieckiem, a szmacianą pacynką. Nie wiem, ile miałem
lat. Osiem? Dziewięć? W radiu właśnie grali piosenkę Fugees Killing Me Softly. Tata był wściekły, a ja nawet nie wiedziałem
dlaczego. Nie rozumiałem źródła jego gniewu. Mama krzyczała, by przestał, aż
wreszcie wkroczyła do akcji. Odepchnęła go, co spowodowało, że upadłem na sofę.
Nie wiedziałem, co się dzieje. Byłem zbyt zszokowany, by płakać, zbyt
przerażony, by krzyczeć. Poczułem, jak mama przyciąga mnie mocno do siebie i
przeprasza za to, co właśnie się wydarzyło, choć to właściwie nie była jej
wina. Mama zawsze przepraszała. Przepraszała za wszystko, co robił ojciec.
Starała się wytłumaczyć mi, że tata jest zapracowany i zdenerwował się, gdy
zbyt mocno uderzyłem piłką o podłogę. Zabrał mi ją i wyrzucił przez okno, a
później wydarzyło się to, co się wydarzyło. Tata był człowiekiem sukcesu,
dlatego wpadał w furię, gdy coś nie szło po jego myśli. Poniżał moją matkę, ale
ona jakby się tego domagała. Kochała go. Ja też go kochałem. Jako dziecko
wiedziałem o rzeczach, o których dzieci nie powinny wiedzieć.
Jeszcze większy gniew
ogarnął go wtedy, gdy w cotygodniowym sprawozdaniu szkolnym mieliśmy opisać
nasz weekend. Napisałem, że mój tata był na mnie zły i bardzo się zdenerwował,
ale mama poprawiła mi humor. Zawsze podtrzymywała mnie na duchu, zabierała do
kina. A wtedy powiedziała, że pójdziemy kupić nową piłkę. Mogłem wybrać taką,
jaką tylko chciałem – wybrałem zwykłą, do gry w nogę. Nie odstawała od innych.
Tak samo jak ja nie lubiłem odstawać od innych. Mieliśmy więcej pieniędzy, a to
sprawiało, że niektóre dzieci uważały mnie za rozpieszczonego bachora.
Przestałem przynosić do szkoły zabawki, a po drodze do niej zamieniałem
schludny sweterek na luźną bluzę od starszego kuzyna. Kiedy tata wyjął
sprawozdanie z mojej książki, wściekł się i zmusił do ponownego napisania pracy.
Puenta była bardzo prosta – nie mów
nikomu, co się dzieje w domu. Potem musiałem zabrać to do szkoły i
wyrecytować wyidealizowany obraz mojego życia przed całą klasą. Sztuką było
zrobić to dobrze.
Po przebudzeniu czułem
się bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem. Wyłączyłem alarm w telefonie ze świadomością,
że zostało mi jeszcze kilka minut, by poleżeć. Wpatrywałem się w sufit,
mrugając oczami. Nie marnowałem czasu na myślenie o tym, co dziś założę, co
zjem, co mam do załatwienia – tym zajmowali się moi ludzie. Ja jak obłąkany
gapiłem się w sufit i modliłem, by ten dzień skończył się szybciej, niż się
zaczął.
Podparłem się na
łokciach, a potem usiadłem. Jedenasta trzydzieści – półtorej godziny do
spotkania. Wstałem z łóżka i wszedłem do garderoby. Okazało się, że czekał tam
już na mnie przygotowany komplet – biała koszula, garnitur od Balmaina, czarne
i błyszczące lakierowane buty, granatowy krawat od Hermèsa, srebrne spinki do
mankietów i, cholera, nawet skarpetki stylista dobrał mi pod kolor. Gdy byłem
już ubrany, przejrzałem się w lustrze z mimowolnym uśmiechem. Przypominałem
swojego ojca, gdy robił te wszystkie rzeczy, podczas których nie miał czasu być
człowiekiem.
– Dzień dobry, panie Scott
– usłyszałem, wchodząc do kuchni. Niewysoki mężczyzna w hotelowym uniformie
stał z rękoma schowanymi z tyłu i patrzył na mnie z uśmiechem. – Przyniosłem
panu śniadanie: espresso oraz naleśnik ze szkockim homarem, rosyjskim kawiorem
i truflą Huile Verge z sosem holenderskim, przygotowanym przez naszego szefa
kuchni z najserdeczniejszymi pozdrowieniami – recytował z pamięci niczym
wierszyk na dzień matki, za który zaraz miałaby się rozlać fala braw.
Wykrzywiłem usta,
wsuwając dłonie do kieszeni spodni, i spojrzałem na talerz, a potem na
hotelowego.
– A normalnych tostów
nie było? – rzuciłem od niechcenia.
Mężczyzna wyprostował
się na baczność, twarz mu pobladła.
– Och, zaraz mogę
sprowadzić tosty, panie Scott. Jeśli da mi pan chwilę… – odparł, pośpiesznie
wyjmując telefon z kieszeni.
– Spokojnie, przecież
żartuję – odparłem z lekkim rozbawieniem.
Hotelowy zamrugał
oczami, pokiwał głową w milczeniu i powolnym krokiem ruszył w stronę wyjścia.
Był biały jak ściana i nie pomyliłbym się, twierdząc, że za moment zemdleje.
Po śniadaniu odwiedził
mnie fryzjer, który ułożył włosy w quiffa. Umyłem zęby, użyłem ulubionych
perfum i, gotowy do wyjścia, chwyciłem za telefon.
Carter czekał na mnie na
dole w lobby. Tym razem mieliśmy wyjść głównymi drzwiami, by pokazać się
ludziom i zapewnić materiał dla mediów. Plan był prosty: oni dają mi rozgłos, a
ja daję im zarobić za uchwycenie mnie na zdjęciach czy filmach.
– Jest pan gotowy,
panie Scott? – spytał Carter.
Podniosłem na niego
wzrok i nagle zgłupiałem. Cholera. Czy ja byłem gotowy? Musiałem mieć pod
kontrolą wszystko, co mogłoby się wydarzyć. Miałem wyjść, przejść przez tłum i
dotrzeć do limuzyny. Pokiwałem głową w odpowiedzi, wsuwając okulary
przeciwsłoneczne na nos. Wraz z otwarciem drzwi rozległ się masowy dźwięk
kliszy i towarzyszące temu krzyki i pytania, na które nie musiałem – ani też
nie chciałem – odpowiadać. Okulary ochroniły mnie przed fleszami i cieszyłem
się z tego powodu, inaczej przez resztę drogi widziałbym przed oczami białe
plamy. Ochroniarze towarzyszyli mi aż do bentleya, a gdy zająłem miejsce,
wsiedli do czarnych SUV-ów.
Odetchnąłem i rozpiąłem
marynarkę. Carter nic nie mówił i przez to lubiłem go jeszcze bardziej. Wyjąłem
telefon i z gryzącej ciekawości wpisałem swoje nazwisko w internetową
wyszukiwarkę. Skrolując strony, natknąłem się na kilka artykułów. Nie myliłem
się – zdjęcia z lotniska rozlały się niczym fala tsunami na portalach – od
plotkarskich po wiadomości dnia.
The New York Times: Bryson Scott – wielki powrót syna biznesu.
Forbes:
Długo oczekiwany szczyt w International Finance Center – znamy szczegóły!
USA TODAY: To
już dziś! Steven i Bryson Scott gotowi na twarde negocjacje.
Zaśmiałem się
kpiąco pod nosem. Kto wymyśla takie tytuły?
– Jesteśmy na
miejscu, panie Scott – poinformował Carter.
Cholera. To już.
Przez przyciemniane szyby mogłem dostrzec strzelisty drapacz chmur, mierzący
sto dziesięć pięter. Poczułem niepokój zmieszany z ekscytacją. Nic się nie
zmienił. Minęło kilka lat, a wszystko było dokładnie w takim stanie, jak wtedy,
gdy byłem tu po raz ostatni. Chłodne, metalowe i podświetlane białymi ledami
litery układały się w napis: International Finance Center. Front został zbudowany
w całości z tafli szkła, a na dachu zainstalowano panele słoneczne, dzięki
czemu budynek IFC był w całości zasilany energią odnawialną.
Cholera… – przełknąłem
ślinę – to już.
Może jednak nie byłem
gotowy? Presja związana z powrotem okazała się cięższa niż sam przyjazd do
Nowego Jorku. Zacisnąłem szczękę, chowając na chwilę twarz w dłoniach. Przechodziłeś
przez gorsze rzeczy, Scott. Wejście do IFC w porównaniu z tym wszystkim
było jak przejście przez ulicę… tyle że w niestrzeżonym miejscu i przy
natężonym ruchu. Kurwa, im dłużej tu siedziałem, tym mniej chciałem wyjść.
Carter wciąż milczał.
Byłem mu za to cholernie wdzięczny.
– Dla kogo pracujesz,
Carter? – spytałem wreszcie.
Chciałem uwolnić umysł
od natłoku myśli. Być może rozmowa z nim sprawiłaby, że poczułbym się lepiej.
Mężczyzna spojrzał na mnie w przednim lusterku z nutą niepewności wymalowaną w
oczach.
– Dla Royal’s Travel
Enterprise – odparł rzeczowo. Nie kręcił, nie zwodził mnie, od razu odpowiadał
na pytania.
– Już tam nie pracujesz
– rzuciłem, zsuwając okulary z nosa i ściskając jego czubek.
Carter odwrócił się do
mnie i uniósł brwi w zaskoczeniu.
– Jak to? – sapnął ze
zmartwieniem w oczach.
– Proste, zostajesz
zwolniony – mruknąłem, wzruszając przy tym ramieniem. Gdy tak na mnie patrzył,
zmarszczyłem czoło. – Powiedziałem coś nie tak? – niemal warknąłem.
– Nie, absolutnie,
panie Scott – westchnął, potrząsając przy tym głową i oblizując nerwowo usta. –
Zrobiłem coś niewłaściwego? Jeśli tak, to przepraszam, nie chciałem w żaden
sposób pana urazić, panie Scott – dodał po chwili ciszy.
– Carter… – zacząłem,
opierając dłoń na jego ramieniu i poklepując. – Zostajesz zwolniony, bo od dziś
pracujesz dla mnie – skwitowałem z nikłym uśmiechem.
Mężczyzna patrzył na
mnie jak na głupca, a jego oczy błysnęły tak, jakby znalazł na ulicy milion
dolarów w gotówce. Pokiwał głową z uznaniem i odwzajemnił mój uśmiech.
– Cóż, bardzo dziękuję,
jest mi…
– Nie przyzwyczajaj się
– wtrąciłem, biorąc po chwili głęboki wdech, i wysiadłem z bentleya, a zaraz za
mną z czarnych mercedesów wyłonili się ochroniarze, którzy eskortowali mnie aż
do wejścia. Z całej czwórki tylko jeden wszedł ze mną do budynku korporacji.
Nic się nie zmieniło,
może poza recepcjonistką, która skrywała się za marmurową wyspą. Od razu
uderzyła mnie jasność. Przez sufit szerokiego lobby przebiegały szklane panele,
które oświetlały korytarz naturalnym światłem. Na lewo było przejście do
firmowej kawiarni i restauracji, natomiast po prawej stronie znajdowało się
wejście do prywatnego ogrodu, gdzie pracownicy mogli przewietrzyć umysł. W
milczeniu ruszyliśmy w stronę wind vis-a-vis wejścia. Podczas wznoszenia się mieliśmy
idealny widok na panoramę miasta.
Wysiedliśmy na
cholernie dobrze mi znanym dziewięćdziesiątym piętrze. Westchnąłem na widok
rozciągającego się korytarza z ułożonymi w szeregach szklanymi biurami.
Perłowoczarne drzwi na samym końcu zawsze wzbudzały we mnie miliony silnych
emocji. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem, była Alice, asystentka mojej…
przekląłem w myślach na wspomnienie o niej. Kobieta zastygła w pół
kroku, wpatrując się we mnie w milczeniu. O mały włos nie wypuściła z rąk tableta.
Zamknęła go w skórzanym etui i z szerokim uśmiechem ruszyła w moją stronę.
– Panie Scott… –
sapnęła, jak gdyby próbowała coś powiedzieć, ale nic nie przyszło jej na język,
więc przyciągnęła mnie do przyjacielskiego uścisku. – Jak dobrze pana widzieć –
dodała ściszonym głosem.
Uśmiechnąłem się na jej
słowa, odwzajemniając przytulenie. To takie miłe – wiedzieć, że ktoś na ciebie
czekał; że ktoś chciał cię zobaczyć.
– Mój ojciec już tu
jest? – spytałem, nie chcąc wdawać się w ckliwą dyskusję.
Alice pokiwała głową,
kiedy się odsunęła. Przetarła wilgotne ze wzruszenia policzki i cicho się
zaśmiała.
– Tak, od kilku dni jest
podminowany, postawił całą korporację na nogi, bo bardzo się przejął pańskim
powrotem – odparła, przekrzywiając przy tym głowę z szerokim uśmiechem.
Przytaknąłem, w myślach,
przewracając oczami. Jasne, że się przejął. Przygotowuje się do odejścia na
emeryturę. Przez cały czas u jego boku nabierałem doświadczenia w zarządzaniu
firmą. Zanim odszedłem, miałem nawet swoje miejsce w zarządzie jako jeden z dyrektorów.
Wspierałem go także wtedy, gdy umarła mama. Nie był sobą, nie funkcjonował
prawidłowo, właściwie praktycznie nie istniał.
– Jest w audytorium. –
Wskazała na salę konferencyjną, która znajdowała się po prawej stronie.
Poklepała mnie po torsie i mrugnęła z uśmiechem. – Powodzenia.
Kiwnąłem głową i
odetchnąłem, zanim ruszyłem we wskazanym kierunku. Mój ochroniarz został na
korytarzu, kiedy nacisnąłem klamkę masywnych przyciemnianych drzwi. Ze środka
można było zobaczyć, co działo się na zewnątrz, natomiast z zewnątrz nie można
było dostrzec nic. Wszyscy odwrócili głowy na mój widok, wszyscy poza nim.
Ojciec jako ostatni
obrócił się przodem do mnie, a jego chłodne zielone oczy natychmiast mnie
sparaliżowały. Wyglądał jak przestarzała wersja mnie. Podobne rysy twarzy, z
tym że jego już pomarszczone. Niegdyś czarne włosy przechodziły w popielaty
szary. Podkreślająca jego kości policzkowe, świeżo tknięta brzytwą broda
łączyła się z wąsami. Nie czyniła z niego dziadka, a dojrzałego mężczyznę w
sile wieku. Wciąż był tym potężnym facetem – dokładnie takim, jakim go
zapamiętałem.
Uśmiechnął się, przez
co prawie go nie rozpoznałem. Przełknąłem ślinę i kiwnąłem mu głową.
– Ojcze…
– Bryson, synu… – Odetchnął,
jak gdyby doznał ulgi na mój widok, i podszedł bliżej.
Przyciągnął mnie do
uścisku i poklepał po plecach. Powstrzymałem się przed przywołaniem w pamięci
chwil, kiedy zadawał mi uderzenia w ramach odbywanych kar. Złapał moją twarz w
dłonie i z niewypowiedzianą dumą pocałował mnie w czoło. Kurwa, kto to był? Mój
ojciec? Gdybym nie ujrzał wiecznego gniewu wymalowanego w jego oczach,
pomyślałbym, że go podmienili. Ojciec nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Nie
marnował też czasu na zbędne czułości. Nie był jednym z tych rodziców, którzy
zabierali dziecko na plac zabaw, nie zbudował mi domku na drzewie, ani też nie
bawił się ze mną samochodzikami. On miał od tego ludzi, którzy wykonywali za
niego wszystkie ojcowskie obowiązki. Stąd pamiętam Worrena, Benjamina, Roberta…
ale mojego ojca gdzieś w tym wszystkim zabrakło. Przeważnie widziałem go w
weekendy, o ile nie wyjeżdżał w delegacje. Częściej przebywał poza domem,
podróżując od miejsca do miejsca, albo przesiadywał w murach IFC. Był surowy,
zdyscyplinowany i porywczy. Zawsze słyszałem od niego, jak to miał ciężko w
życiu, jak okropne było jego dzieciństwo, no i jak wiele musiał poświęcić, by
być tu, gdzie jest, wypominając mi przy tym wielokrotnie, że powinienem się
cieszyć ze swojego łatwego startu. Widmo korporacji prześladowało nas od
pokoleń. Jego dziadek był weteranem wojennym, jego ojciec dzięki zachowanemu
majątkowi założył IFC, a on sam przejęcie zwierzchnictwa traktował jak
koronację. Obnosił się ze swoją dumą niczym orderem, bo dzięki niemu holding
finansowy rozwinął się do międzynarodowej sieci. Nie wliczając kryzysu
finansowego z 2007 roku, prosperował naprawdę świetnie. Ojciec
był cholernie inteligentny, ale jego porywczość krzywdziła najbliższych niczym
huragan równający wszystko z ziemią. Jego zielone oczy nigdy się nie
uśmiechały. Ale dziś… dziś było inaczej.
– Witamy ponownie,
panie Scott – powiedział pan White, otwierając ramiona, i z szerokim uśmiechem
przyciągnął mnie do męskiego uścisku. – Niech no ci się przyjrzę – dodał,
klepiąc mnie po twarzy i śmiejąc się. – No, prawdziwy mężczyzna – skwitował
rozbawiony. Złapał mnie za dłonie i mocno je ścisnął, a następnie poklepał po
barku. – Będziesz potęgą – mówił, wtykając palec w mój tors. – Wszyscy na
świecie będą wiedzieli, kim jest Bryson Scott. Na dźwięk tego nazwiska będą
drżeć jak przed sądem ostatecznym. – Przez cały ten czas nie spuszczał
spojrzenia z moich oczu, jakby przewidywał mój los. – Jesteś przyszłością
International Finance Center, chłopcze. To trochę jak z żoną, jesteś z nią na
dobre i na złe. Czasem będzie cię wkurwiać, będziesz miał jej dość, ale gdy
spojrzysz na inne, pomyślisz sobie… cholera, pieprzony szczęściarz ze mnie – dokończył
kpiąco i poklepał mnie po plecach.
– Przestań mu zatruwać
umysł, White. Chłopak ma się skupić na interesie, a nie na kobietach. – Surowy
głos ojca natychmiast przywołał mnie do porządku. I jak na razie tylko mnie.
– Znajdzie czas na
wszystko, Steven – westchnął White i przewrócił oczami, a potem znowu na mnie
spojrzał. – Twój staruszek ma nierówno pod sufitem, nie słuchaj go – szepnął,
obejmując mnie ramieniem niczym syna, którego nigdy nie miał.
Nie słuchać go? Ojciec
był, jaki był, ale niesłuchanie go to głupota. Nie znałem nikogo bardziej
zdeterminowanego niż on. Dostawał to, co chciał, gdzie chciał, kiedy chciał i
jak chciał. Gdyby zażyczył sobie wielbłąda prosto z Emiratów Arabskich,
załatwiliby mu to jeszcze tego samego dnia. Jego obecność roznosiła się donośnym
echem, chociaż nic nie mówił. Właściwie nie musiał wypowiadać ani słowa, by być
najgłośniejszą osobą w pomieszczeniu.
– A co z Collins
Enterprises? – spytałem mężczyznę, marszcząc brwi na wspomnienie o jednym z
naszych głównych konkurentów na rynku ekonomicznym. – Harvey nadal jest rekinem
biznesu?
– Rekiny mają mózg w
kształcie macicy, Brysonie, z niego jest co najwyżej pizda – rzucił poirytowany
na samo przytoczenie jego nazwiska, a po chwili uśmiechnął się tak, jakby to
nie miało miejsca. – Splajtowali. – Wzruszył ramieniem z rozbawieniem.
Cholera. Zdominowaliśmy
ich.
– Żartujesz? – Mogłem
się jedynie domyślać, jak bardzo miałem rozszerzone oczy z zaskoczenia.
– Twój staruszek ich
wykupił – przyznał White z rozbawieniem. – Żebyś widział minę Harveya, gdy
Steven podpisał dokumenty! – Jego śmiech odbił się echem w audytorium. Kiwał
głową sam do siebie, jakby powiedział przekomiczny żart. – A Steven? Cholera,
jeszcze nigdy nie widziałem go tak uśmiechniętego. Cieszył się bardziej niż w
dniu, kiedy się urodziłeś. – Wyszczerzył zęby, patrząc na mojego ojca.
Starszy Scott patrzył
na White’a jak na idiotę. Właściwie to prawie na wszystkich tak patrzył.
Westchnął i z dezaprobatą pokręcił głową. Przywołał mnie ruchem dłoni.
– Brysonie, to jest
zarząd IFC – powiedział ojciec, gdy podszedłem bliżej.
Przywołał grupę osób,
które stanęły przed nami w szeregu. Sami faceci i jedna kobieta. Kobieta? Z
zaskoczeniem spojrzałem na ojca, a następnie na rudowłosą kobiecinę. Mój ojciec
był seksistą i nie krył się z tym. Dla niego kobiety były słabe, głupie i
przynosiły same szkody. Tak zapamiętał swoją matkę, której osoba trwale
odcisnęła piętno w jego psychice.
– Będzie jeszcze szansa
się poznać, jutro o dziewiętnastej jest firmowa kolacja w Masa – poinformował,
jak zwykle układając mi życie. Stłumiłem chęć przewrócenia oczami. Ojciec
wykonał ręką ruch, który wszyscy jednoznacznie zrozumieli. Gdy zostaliśmy sami,
odetchnął ciężko i potrząsnął głową. – Jesteś na to gotowy? Gotowy na to
wszystko? – spytał.
– Nigdy nie byłem
bardziej – odparłem, podnosząc wzrok. – Zmieniłem się, wszystko się zmieniło –
przyznałem i przesunąłem językiem po wnętrzu ust, jakbym próbował pozbyć się
uczucia irytacji.
Wątpił we mnie. Czułem,
że moje słowa nie do końca go przekonały.
– Myślę, że dojrzałeś
do niektórych decyzji. Musiałeś dorosnąć szybciej niż twoi durni znajomi i
cieszę się, że nie skończyłeś jak oni – mruknął surowym tonem i wykrzywił
zniesmaczony usta. – Stworzyliśmy tę firmę od podstaw, pracowaliśmy nad tym od
pokoleń i teraz to wszystko spocznie na twoich barkach – dodał, kładąc dłonie
na moich ramionach, podczas gdy jego oczy skanowały moją twarz. – Zapytam cię
jeszcze raz, jesteś na to gotowy?
– Nie zawiodę cię,
ojcze – zapewniłem, na co on prychnął i potrząsnął głową.
– Nie. Wierzę, że nie –
przyznał, odsuwając się o krok. – Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Chłód jego oczu niemal przybił
mnie do ściany. Nieważne ile lat by minęło, jak silny bym nie był, ojciec był
jedyną osobą, która była zdolna mnie zdominować. Z reguły ukrywałem swoje
emocje niczym wrażliwe dane wywiadowcze, których wyciek mógłby doprowadzić do
katastrofy na miarę Snowdena. Z reguły tak właśnie było, ale mój ojciec czytał
mnie jak otwartą księgę – od deski do deski.
– Zmieniłem się –
podkreśliłem to tak wyraźnie, jakbym mówił do trzylatka. – Nie jestem tym samym
facetem, co kilka lat temu. Zmieniłem się. Zmieniłem, kurwa, co chcesz ode mnie
usłyszeć? – wycedziłem, wyrzucając dłonie w powietrze. – Co mam ci powiedzieć?
Nie, nie rozpierdolę firmy, nie roztrwonię kasy i jeśli o to ci chodzi
najbardziej, nie wrócę do narkotyków i nie zakocham się, pasuje ci? –
warknąłem, chowając dłonie w kieszeniach, i potrząsnąłem głową. – Chcesz mi
układać życie? W porządku. Tylko jeśli coś mówię, zapamiętaj, że nie rzucam
słów na wiatr, okej? – Uniosłem wyzywająco brwi, doszukując się czegokolwiek w wyrazie
jego twarzy.
Ale nie dostrzegłem
niczego poza uśmiechem, w którym rozciągnęły się jego usta. Napięcie między
nami było prawie namacalne. Steven nie miał łatwego charakteru. Mierząc się z
nim wzrokiem, miałem ochotę go spoliczkować za sam fakt, że we mnie zwątpił po
wszystkim, co przeszedłem. Zamiast tego wyszedłem mu naprzeciw. Ten jeden raz
nie pozwoliłem mu się psychiczne zdominować. Miał wybuchowy temperament jak C-4
i gdyby chciał, rozniósłby wszystko wokół nas. Jeszcze kilka lat temu
milczałbym i poczekał, aż burza minie, ale teraz, gdy stałem z nim twarzą w
twarz, czułem się silniejszy i bardziej zdeterminowany.
Ojciec pokiwał głową z
uśmiechem i wytknął palec w moją stronę.
– I na taką odpowiedź
czekałem – powiedział, a kąciki jego ust nie opadły nawet na milimetr. – Ile
złego musiało się wydarzyć, żebyś wyrobił swój charakter. To jest korporacja,
synu, a nie plac zabaw. Tutaj każda decyzja ma kurewsko ważne znaczenie. Tu, na
Wall Street, decyzje podejmuje się w maksimum sześć sekund. Wybierasz opcję A –
twoja firma utonie w długach. Wybierasz opcję B – i może tym razem ci się uda.
Ale na tym nie koniec. Proces cały czas trwa – mówił, podbródkiem pokazując na
drzwi. – Dla tamtych ludzi jesteś ważniejszy niż ich własna matka. Wskoczą za
tobą w ogień, będą robić wszystko, by pomóc ci wejść na szczyt, o ile dobrze
ich poprowadzisz – mruknął, a jego wzrok przeniósł się w stronę okien. – A
tamci ludzie? Brysonie, dla nich będziesz cholernym wybawicielem. Ludzie będą
przychodzić do ciebie z pytaniami oraz oczekiwać odpowiedzi i niezależnie od
tego, co im odpowiesz, będą cię kochać za to, że w ogóle zechcesz im pomóc.
Ludzie są twoją inwestycją. Jak masz ich za sobą, jesteś w stanie zdziałać
więcej, niż możesz sobie wyobrazić. To ludzie są siłą, rozumiesz? – Jego wzrok
padł na mnie, a oczy znów były chłodne i pozbawione wyrazu. – A ty masz to, co
liderowi jest potrzebne – zimną logikę, pozbawioną ludzkich czynników, a
jednocześnie potrafisz stać się cholernie dobroduszny i właśnie dlatego wszyscy
będą cię uwielbiać i ufać ci. Będziesz dla nich pieprzonym bohaterem –
skwitował wreszcie, klaszcząc przy tym w dłonie i upewniając, czy aby na pewno
go słucham.
Manipulacja – to była
jego broń. Był mistrzem manipulacji. Niestety, świat działał w taki sposób, że
każdy miał swojego lidera. Bycie liderem to nie tylko posiadanie swojego stołka
i długopisu z wygrawerowanym nazwiskiem. To przejęcie kontroli, gdy ludzie cię
potrzebują. Naprawiasz to, co spieprzyli, dając im jednocześnie wiarę w lepsze
jutro. Obsesyjna pogoń za pieniędzmi jest oznaką słabych ludzi. Nie musisz
nikomu udowadniać, że masz władzę, ludzie sami wyczują, że dominujesz. Byłem
gotowy, by stawić czoła wszelkim decyzjom, które zostanę zmuszony podjąć. Byłem
zerojedynkowy, bezkompromisowy i głodny sukcesu.
Nazywam się Bryson
Scott i jestem prezesem International Finance Center.
Komentarze
Prześlij komentarz