[PATRONAT] Rozdział trzeci Monika Nerc "Dziedzic podziemia"
Catriona
Jakimś
cudem udało mi się przetrwać tydzień w nowej pracy i mój szef jeszcze mnie nie
wyrzucił. Wreszcie przyszedł czas na weekend i na spędzenie czasu wolnego w
ciekawszy sposób niż na spełnianiu wszelkich zachcianek pana Rucińskiego.
Uśmiech wypływa na moją twarz, gdy wjeżdżam na parking przy
warsztacie. To właśnie tutaj spędziłam całe dzieciństwo. Mój ojciec nie miał
syna, więc próbował ze mnie stworzyć jego namiastkę, co ostatecznie mu nie
wyszło. Kocham samochody z całego serca, niemniej ich naprawa jest dla mnie tak
trudna jak fizyka kwantowa.
Kieruję się do wielkich drzwi garażowych, które z dziwnego
powodu nadal są otwarte. W soboty mechanicy pracują tylko przez parę godzin i
powinni już dawno temu skończyć swoje zadania. Kiedyś to miejsce było pełne
klientów, a sznurek samochodów czekających na swoją kolej wychodził poza
parking. To była piękna przeszłość, a dzisiaj? W tej chwili widzę w całym
warsztacie jedynie dwa pojazdy. Jeden na podnośniku – mechanik sprawdza jego
układ hamulcowy, a drugi czeka z otwartą maską. Lata świetności tego miejsca
minęły wraz ze śmiercią mojego ojca.
Witam się z pracownikami, po czym idę w stronę schodów
prowadzących do gabinetu matki. To właśnie ona wzięła na swoje barki zarządzanie
firmą, mimo że wiedzy w tej dziedzinie nigdy nie miała. Ojciec trzymał ją z daleka
od prowadzenia biznesu, więc przez większość czasu była tylko cichym
wspólnikiem, lecz wszystko się niespodziewanie zmieniło.
Gabinet jest malutki, ale przytulny. Nadal stoi w nim stare
biurko wykonane z rur znalezionych na wysypisku śmieci oraz wielki fotel pani prezes.
Z tyłu na ścianie znajduje się pokaźny regał z mnóstwem porozwalanych
dokumentów. Ciekawe, w czym dzisiaj będę pomagać. Tydzień temu miałam romantyczną
randkę z fakturami i wolałabym tego nie powtarzać w bliskiej przyszłości. Mój
wzrok skupia się na biurku zawalonym stertą podejrzanych papierów.
Podchodzę do niego niepewnie, po czym chwytam pierwszy z
brzegu list, a następnie zaczynam czytać. Nadawcą jest bank, co już na samym
początku nie brzmi dobrze. Biorę głęboki oddech i skupiam wzrok na kolejnej
linijce: „Szanowna Pani Fijewska, uprzejmie
informujemy, iż do dzisiaj nie otrzymaliśmy zapłaty należności w kwocie…”.
Właśnie wtedy moja matka pojawia się w pomieszczeniu jak ruda furia, wyrywając
mi kartkę. Z jej zielonych oczu strzelają we mnie pioruny, które nie zwiastują
nigdy niczego dobrego. Natychmiast przechodzę na przeciwną stronę biurka, udając,
że mnie tam nie było.
– Złość piękności szkodzi, mamusiu – mówię, wybierając
wygodniejszą pozycję na krześle dla gości. – Kto cię dziś tak zdenerwował?
Znowu Staruszek wpadł na jakiś genialny pomysł? O co chodzi z tym upomnieniem?
– pytam zmartwiona. Mam pozwolenie na zajmowanie się niektórymi dokumentami w
weekendy, ale tych jeszcze nigdy nie widziałam. Czyli w skrócie jestem darmową
siłą roboczą.
– Nic ważnego. Musieli się pomylić – oznajmia. Od razu wiem,
że mnie okłamuje, ponieważ zawsze w takich momentach dotyka ust, co właśnie
przed chwilą nieumyślnie zrobiła. – Zadzwonię do nich później w sprawie wyjaśnienia
tego nieporozumienia. Nie ma się co martwić, kochanie.
– Oczywiście. To, czym mam się dziś zająć, szefowo? Znowu
mnie zamęczysz fakturami? – pytam ją, kręcąc się na krześle. – A może pomogę w
naprawie silnika tamtego samochodu na dole? Dawno nie ubrudziłam się w smarze.
– A co byś powiedziała na pracę w terenie? – dopytuje mama z
delikatnym uśmiechem. Błyskawicznie zatrzymuję krzesło, po czym wpatruję się w
jej twarz szeroko otwartymi oczami.
Już od dawna nie mieliśmy takich klientów. Kiedyś jeden
klient VIP był w stanie utrzymać nas na powierzchni przez cały miesiąc, ale
straciliśmy renomę i wszyscy odeszli do innych miejsc. Jeszcze przez rok od
śmierci ojca udawało nam się znajdować klientów, ale potem było tylko gorzej.
– Nie żartuj tak ze mną, mamo – odpowiadam jej, próbując
opanować zachwyt.
– Sama nie wiem, jak się o nas dowiedział, ale to nie jest w
tej chwili ważne. Musimy go przekonać za wszelką cenę. Nazywa się Grigoriy Orlov.
Jakiś biznesmen. – Na koniec macha ręką, jakby to była teraz zbędna informacja.
– Pan Ziółk… – zaczyna mówić, ale nie pozwalam jej dokończyć słowa.
– Staruszek też ze mną jedzie? – pytam, wstając z ekscytacji,
a na twarzy mojej mamy pojawiają się pierwsze zmarszczki strachu. Jestem pewna,
że w tej chwili żałuje, że musi mnie tam wysłać.
– Tak, pan Ziółkowski ma już adres i czeka na ciebie na dole
– zdradza, biorąc głęboki oddech, po czym niespodziewanie chwyta mnie za rękę.
– To jest ważny klient.
W jej oczach dostrzegam mnóstwo kłębiącej się niepewności. Po
śmierci ojca nie było jej łatwo. Nadal pamiętam, jak nieustannie się uśmiechała
i śmiała tak długo, że nie mogła złapać oddechu. Te czasy minęły, a moja mama
już nigdy nie była taka radosna jak wtedy. Starałam się jej pomóc w tamtych
trudnych chwilach, jednak sama miałam problemy, z którymi nie potrafiłam się
uporać, za to teraz mogła na mnie liczyć. Zbliżam się do niej i mówię:
– Wiem, mamo. Nie zawiodę cię. Zdobędę tego klienta i wyciągnę
od niego ostatnią złotówkę – zapewniam, po czym od razu dostrzegam, jak z jej
twarzy znika napięcie. – Możesz na mnie polegać.
– Moja kochana córeczka. – Przelotnie mnie tuli i całuje w
czoło. Jestem niższa nawet od własnej matki.
– Odezwę się później, szefowo – żegnam się z nią, kierując
się do drzwi. – Nie pracuj za długo, powinnaś wreszcie trochę wypocząć.
Macham do niej na pożegnanie, po czym wychodzę z gabinetu.
Śmierć mojego ojca i jej ukochanego męża bardzo dotkliwie uderzyła w naszą
rodzinę, lecz sobie radzimy. Głowa do góry i idziemy dalej.
Gdy dostrzegam Staruszka obok samochodu firmowego, od razu do
niego krzyczę:
– Móżdżku, co będziemy robić dziś w nocy? – pytam go
zadowolona. Na te słowa natychmiast odwraca się do mnie z wielkim uśmiechem na
twarzy.
– Dokładnie to samo, co robimy każdej, Pinky: opanowywać
świat! – Podnosi rękę w geście zwycięstwa. Śmieję się na cały głos, a reszta
pracowników zwraca głowy ze zdziwienia w naszą stronę. Kiedy byłam mała, często
zostawałam w warsztacie pod opieką Staruszka, męczyłam go przeróżnymi bajkami,
a Pinky i Mózg była naszą ulubioną.
Staruszek jest w firmie od samego początku i jest geniuszem
motoryzacji. Ma słuch, który usłyszy nawet najcichszy zły dźwięk oraz tyłek, który
wyczuje wszystko. Już ostatnio mi wspominał, że myśli o ubezpieczeniu pośladków,
ponieważ są jak skarb narodowy, a może i nawet ważniejsze.
– Dawaj ten adres – mówię, wsiadając za kierownicę.
– Tylko ty mnie nie zabij, dziecko. Jedź powoli i spokojnie.
Jeszcze mi daleko do Jezuska – instruuje mnie, dramatycznie wzdychając.
– Nie jestem przecież aż takim złym kierowcą – odburkuję,
poprawiając pozycję fotela. Słysząc moje tłumaczenie, Staruszek od razu przerywa
wpisywanie adresu i zaczyna się śmiać jak szalony.
– Tyś zapomniała, że ja cię uczył prowadzić? Prawie o zawał
żeś mnie przyprawiła. Wpierw bała się dodać gazu, a potem zapomniała, do czego
służą hamulce. A twoja zmiana biegów? – wylicza, łapiąc się za głowę. – Boże, miej
litości nad moją dobrą duszą! Ja nadal nie rozumie, jak ten samochód to
przetrwał. Tyś go torturowała gorzej niż nas naziści! – Wzdycha, naciskając
przycisk do włączenia nawigacji.
– Jaki nauczyciel, taki uczeń – odpowiadam, piorunując go
wzrokiem. – Zapinaj pasy i bądź cicho albo wykopię za okno – grożę mu,
włączając silnik.
Nie mógł się powstrzymać nawet na minutę i zaczął narzekać na
dzisiejszą źle wychowaną młodzież, ale szybko położył swój fotel, po czym udawał,
że śpi. Staruszek jest szpakowatym mężczyzną z delikatnym zarostem na twarzy,
którego bardzo pilnuje. Nigdy nie jest dłuższy niż centymetr. Jest dla mnie jak
drugi ojciec.
***
Droga
okazuje się dłuższa, niż się spodziewałam. Udało nam się wyjechać z Warszawy bez
męczących korków i nadal jechaliśmy. Mijaliśmy kolejne wsie, a ja nie byłam w
stanie dostrzec końca tej podróży. Gdybym wcześniej wiedziała, że mój dzień
pracy będzie aż taki długi, to chociaż zabrałabym ze sobą jedzenie. I jeszcze
do tego zmarnowaliśmy mnóstwo paliwa, by tutaj dojechać.
Po ciągłym spoglądaniu za szybę na jednakowy widok męczy mnie
złe przeczucie. Czuję, jak moje serce zaczyna coraz szybciej bić, a ja mogę się
skupić wyłącznie na tym rytmie. A co, jeśli jedziemy do jakiegoś odosobnionego
miejsca i ten cały Grigoriy planuje nas zabić? Może to jakaś pułapka? W dzisiejszych
czasach człowiek powinien spodziewać się tego, co najgorsze po drugiej osobie.
Już nikt nie robi niczego z dobroci serca. Staram się opanować szalejące serce,
więc desperacko zerkam na nawigację i wybałuszam ze zdziwienia oczy, czytając
instrukcję. Za jeden kilometr będziesz na miejscu. Przecież jadę po
drodze w środku gęstego lasu.
– Staruszku – mówię, waląc go w ramię, żeby wreszcie się obudził
i przestał chrapać. – Na pewno nie pomyliłeś adresów?
– O kurczaczki. Może i jestem stary, ale nie głupi – warczy,
próbując znaleźć kartkę z nazwą ulicy. – Może facet lubi swoją prywatność?
Wszystko się zgadza. Przestań mnie tu panikować jak te niewiasty w filmach,
które zawsze mdleją i chłop musi je ratować. Po prostu jedź, dziecko.
– Dojechaliśmy tam, gdzie diabeł mówi dobranoc – szepczę sama
do siebie, bo Staruszek znowu przestał zwracać na mnie uwagę.
Niespodziewanie z lewej strony znikają drzewa, a następnie
ukazuje się wysokie na kilka metrów ogrodzenie. Zwalniam, bacznie obserwując otoczenie.
Przed moimi oczami pojawia się królewska rezydencja, do której prowadzi
rozległa droga od bramy wjazdowej. Sama willa jest olbrzymia i przepiękna. Mogłaby
tu mieszkać trzypokoleniowa rodzina ze służbą, a i tak pewnie mieliby za dużo
przestrzeni. Elewacja w kolorze biało-szarym z takimi detalami jak wykusze,
podcienie i okna z łukami. Te staranne ozdoby tylko dodają uroku temu budynkowi.
Nie jestem w stanie nawet określić więcej szczegółów, ponieważ widok zapiera mi
dech w piersiach. Pierwszą myślą, jaka przychodzi mi do głowy, kiedy patrzę na
to miejsce, jest dwór szlachecki. Chociaż w tamtych czasach nikt nie inwestował
w taką ilość przeszkleń.
I jeszcze dochodzi do tego ta pokaźna działka otaczająca
rezydencję – hektary zielonej trawy. Utrzymanie tego wszystkiego na tak
cudownym poziomie musi być czasochłonne. Moja mama zakochałaby się w tej
okolicy w okresie wiosenno-letnim. Ma rękę do kwiatów oraz jest w stanie
odratować nawet najbardziej umierającą roślinę. Podjeżdżam do bramy wjazdowej,
po czym naciskam na zieloną strzałkę przy panelu.
– Dzień dobry. Nazywam się Catrio… – zaczynam mówić, ale
zanim mam szansę dokończyć, brama magicznie się otwiera. – Będziemy obsługiwać
jakiegoś obleśnego typa. Jestem pewna. – Wzdycham niezadowolona, ruszając do
przodu.
Pierwszy raz w swoim życiu Staruszek zaniemówił i po prostu wpatruje
się zachwycony w to miejsce. Podjeżdżam bliżej wejścia, dostrzegając, że Pan
Orlov ma nawet fontannę. Kto normalny ma fontannę przed domem? Aż się boję tego,
co ujrzę w środku. Omijam ją, a następnie parkuję po prawej stronie, ponieważ przeciwna
jest zajęta przez inne samochody: cztery granatowe volvo.
Czuję się zagubiona jak księżniczki w bajkach. Jest jeden
plus tej sytuacji: właściciel tego miejsca musi spać na pieniądzach. Będę mogła
powymyślać jakieś drogie akcesoria do samochodu, a dla niego to będzie jak
wydanie kilku złotych na chleb. Wychodzę na zewnątrz, po czym z fascynacją przyglądam
się okolicy. Cisza i spokój. Zamykam na moment oczy, napawając się tą chwilą. W
moje nozdrza uderza zapach świeżego powietrza, a do uszu docierają śpiewy ptaków
wraz z delikatnym szelestem otaczających mnie drzew. Może jednak nikt nas tutaj
nie zabije. Otwieram ponownie powieki, a następnie skupiam się całkowicie na
zadaniu.
– Chodź, Staruszku. Trzeba wziąć się wreszcie do roboty –
zarządzam, kierując się do rezydencji.
Przed wejściem znajduje się ganek z kolumnami podtrzymującymi
dach. Drzwi główne są nadmiernie wysokie i szerokie, jakby miały pomieścić
wielkoluda, a ściana obok nich jest cała przeszklona. Moja dłoń z wahaniem zbliża
się do drzwi, by do nich zapukać, gdy nagle jakiś mężczyzna je przede mną otwiera.
– Witam państwa – mówi oschle, a na jego twarzy nie ukazuje
się nawet delikatny uśmiech. Mój zachwyt wyparowuje na Antarktydę, po czym
robię pierwszy krok do środka. – Proszę się rozgościć, zaraz przyjdę z panem
Orlovem.
Zanim mam szansę odpowiedzieć, znika tak szybko, jak się
pojawił, zostawiając nas na środku dwupoziomowego salonu z diamentowymi
żyrandolami. Te kryształy aż błagają, by na nie popatrzeć.
– Boże najdroższy – szepczę zdumiona, przyglądając się
każdemu detalowi tego pomieszczenia.
– Trzeba było się lepiej ubrać – odpowiada mi Staruszek,
wpychając koszulę w spodnie. – Byś się wstydziła!
Kręcę głową niezadowolona, ale niestety muszę się z nim
zgodzić. Nie popisałam się dzisiaj strojem, jednak sądziłam, że spędzę upojne
godziny z fakturami, a nie z klientem z wyższej sfery. Przed wyjazdem założyłam
różowe adidasy, czarne legginsy i do tego szarą bluzkę, a na to narzuciłam
kurtkę z kapturem w kolorze moro. Żeby pasować do tej przestrzeni, musiałabym
pożyczyć coś z szafy Niny. Nie nadawałam się do takich luksusowych miejsc.
– Nie wiedziałam, że przyjedziemy – mówię, po czym zaczynam
machać rękami jak oparzona, próbując znaleźć słowa do określenia tego luksusu –
do willi jakiegoś miliardera – dodaję o wiele ciszej, by nikt nas nie usłyszał.
Dopiero w tej chwili dostrzegam, że nie jesteśmy w salonie
sami. Dwóch mężczyzn w garniturach podpiera ścianę, gapiąc się na nas jak na
zwierzęta w zoo. Do czyjej rezydencji właśnie przyjechałam? Powinnam najpierw
sprawdzić klienta, a zamiast tego pojechałam bezmyślnie pod podany adres. Do
tego jeszcze ze Staruszkiem jako moją ochroną, co nie poprawia moich szans na
przeżycie, jeśli właściciel tego przybytku jest sadystycznym mordercą.
– Może to dom któregoś z polityków? – gdyba Staruszek, który
już rozsiadł się na kanapie. – Oby tylko to nie był premier, bo tego typka to
ja nie znoszę. Tylko umie kasę zabierać dobrym obywatelom takim jak ja.
– A tobie nie za wygodnie? – rzucam, zbliżając się w jego
stronę. – Jesteśmy w pracy, a nie na wakacjach.
– Stary jestem. Zobaczymy, jak ty będziesz zachowywać się w
moim wieku, gdy w kręgosłupie będzie ci ciągle strzykać. Młodość szybko mija, a
potem już nic ci nie zostanie oprócz bólu w kościach. Nawet alkohol inaczej
smakuje – warczy, wpatrując się w wystrój wnętrza. – Idą! – oznajmia znienacka,
próbując wstać z kanapy.
Bez pośpiechu odwracam się w stronę schodów, nakładając na
twarz najmilszy uśmiech, na jaki mnie stać, lecz jak tylko dostrzegam mojego
klienta, serce natychmiast mi staje. Nie mogę poruszyć nawet palcem u ręki.
Czas znowu dla mnie zwalnia i nie jestem w stanie skupić się
na niczym innym niż na kroczącym w moją stronę mężczyźnie. Jestem zamknięta w
celi szarości, która z każdą sekundą pochłania mnie coraz bardziej. Z każdym
jego ruchem dostrzegam, jak jego mięśnie grają pod ubraniem. Garnitur opina
jego ciało niczym druga skóra, natomiast niebieskie dodatki podkreślają kolor
jego oczu. Ciemne jak noc włosy są ułożone do góry, a boki ma ogolone na zero. Staram
się odwrócić wzrok, lecz jego oczy przyciągają mnie do siebie jak magnes. Moje
spojrzenie znowu zatrzymuje się na parę sekund na bliznach na jego twarzy.
Gdyby nie one, mógłby zostać uznany za przystojnego mężczyznę, ale teraz
przypomina bardziej potwora. Błyskawicznie przełykam ślinę, próbując
powstrzymać wzbierający we mnie strach.
W klubie nie zwróciłam uwagi, że nad prawą brwią koło blizny
ma wytatuowany rząd cyfr. Moje wyobrażenie bogatego biznesmena ani trochę nie
pasuje do człowieka, który właśnie zbliża się w moją stronę. Dopiero gdy na
jego twarz wypływa uśmiech drapieżnika przygotowującego się do ataku, wyrywam
się z oszołomienia. Są już za blisko, żebym mogła wytłumaczyć zaistniałą
sytuację Staruszkowi, więc łapię go po prostu za rękę, by wreszcie zwrócił na
mnie uwagę.
– Kod żółty, dziadku – rzucam najciszej, jak tylko potrafię.
Staruszek wpatruje się we mnie przez dłuższą chwilę, jakbym mówiła po chińsku.
– Kod żółty – powtarzam ostrzej.
– To znaczy to samo co czerwony? – pyta zdezorientowany.
Czas na tłumaczenia już mi się skończył, ponieważ zbliżający
się mężczyzna znajduje się za blisko. Biorę głęboki oddech, po czym staram się
zachować minimum profesjonalizmu. Czemu moim klientem musiał się okazać ten sam
nieznajomy, którego klejnoty rodowe prawie zmiażdżyłam w klubie, spadając ze
sceny? Bogowie na górze i na dole pogrywają sobie w tym tygodniu z moim życiem.
– Szefie, to są państwo z tego warsztatu – informuje
mężczyzna, idący obok niego.
Dopiero w tej chwili zwracam na niego uwagę. Wygląda jak
prawdziwy drwal: postawny, długa broda, niewidoczne usta oraz fryzura zaczesana
do tyłu. Nawet spod jego bardzo nisko zapiętej koszuli widać kręcone, brązowe
włosy.
– Nazywam się Catriona Fijewska, a to jest mój współpracownik,
pan Ziółkowski – przedstawiam się, podając rękę panu Orlovowi, po czym mówię
dalej, starając się zachowywać normalnie. Przecież w klubie było tak ciemno, że
pewnie mnie nawet nie pozna. – Jesteśmy zaszczyceni… – Zamiast uścisnąć mi
dłoń, przyciąga ją w swoją stronę, a potem składa na niej pojedynczy pocałunek,
wpatrując się głęboko w moje oczy. Od tego prostego gestu natychmiast zaczynają
mi mięknąć kolana. To zły znak.
– Też miło mi cię widzieć jeszcze raz, kiska –
szepcze, wciąż trzymając wargi przy mojej ręce. Jego oddech drażni moją skórę,
a ten ochrypły głos działa na mnie w niewiarygodny sposób. Odchrząkuję, po czym
skupiam wzrok na drzwiach za nim. Tak będzie bezpieczniej. Są naprawdę
fascynujące, a od tego namalowanego na nich czerwonego wzoru w stylu rosyjskim
aż nie chce się oderwać spojrzenia.
– Więc, jak zaczęłam mówić, jesteśmy zaszczyceni, że wybrał pan
nasz warsztat. Jak możemy pomóc? – pytam, lecz niespodziewanie zauważam jakiś
ruch i mój wzrok wraca automatycznie do pana Orlova, który właśnie rozwiązuje krawat
szybkimi ruchami.
– Zapraszam do garażu – rozkazuje nam pewny siebie, a
następnie idzie w stronę tych dwóch przerażających facetów. Nagle Staruszek
łapie mnie za ramię, ciągnąc do tyłu, by nikt nie usłyszał naszej rozmowy.
– Ty go już znasz? – docieka zaciekawiony.
– Niestety – odpowiadam mu cicho, po czym dodaję zażenowana:
– I nie zrobiłam dobrego pierwszego wrażenia. Lepiej, żebym dzisiaj zachowała dystans,
więc światła jupiterów są skupione na tobie.
Podążam grzecznie za mężczyznami, starając się wymyślić
sposób, żeby chociaż w minimalny sposób uratować sytuację. Najlepiej będzie,
jeśli skupię się na samochodzie i zapomnę o ostatniej wpadce. Gdy tylko przypomnę
sobie o tym, jak blisko jego męskości była moja dłoń, na policzki wypływa mi krwista
czerwień.
Przechodzimy wreszcie do kolejnego pomieszczenia, które
okazuje się olbrzymim garażem. Pan Drwal łaskawie włącza światło, a następnie dostrzegam
auta warte fortunę. Na pierwszym miejscu stoi najnowsze ferrari 812, które jest
warte ze trzy miliony. Moje serce aż zaczyna boleć, kiedy pomyślę, że taka bestia
została zamknięta w garażu… i jeszcze ten żółty kolor karoserii dodający
drapieżności. Idziemy dalej, a po chwili dostrzegam lamborghini aventador w
pięknym szafirze, na którego widok mam ochotę przytulić się do maski tego
samochodu i nigdy jej nie puścić. Na samym końcu widzę masakrę na kołach – jest
to maserati quattroporte, pięciodrzwiowy sedan, który został zdewastowany. Poznaję
tę maszynę tylko po specyficznym znaczku trójzębu oraz pozostałościach po jej
liniach.
– Jezu najdroższy – szepczę załamana, zatrzymując się
centralnie przed autem.
Przód jest całkowicie zniszczony, jakby wyszedł z maszynki do
mielenia mięsa. Kierowca musiał uderzyć w coś z bardzo dużą prędkością. Bok
jest również porysowany oraz powgniatany. Zaskakuje mnie fakt, że wszystkie
szyby są rozwalone; nawet te, które powinny pozostać nienaruszone po takim
uderzeniu.
– Jest pan pewien, że chce go pan naprawić? – pytam.
Staruszek już zdążył otworzyć maskę, a teraz wpatruje się do środka,
intensywnie myśląc nad kolejnymi etapami. Na moje oko pojazd nadaje się tylko
do kasacji i nie ma sensu rozmyślać nad niczym.
– Mam sentyment do tego samochodu – odpowiada mi pan Orlov, a
ja ponownie zerkam w jego stronę.
Opiera się o drugie auto, uważnie mi się przyglądając. Zdążył
już rozpiąć kilka górnych guzików koszuli oraz zdjąć marynarkę, którą zarzucił
sobie na ramię. Dostrzegam, że na szyi ma napis wytatuowany w cyrylicy, po czym
od razu wracam wzrokiem do samochodu. Nie jest to jedyny tatuaż na ciele
mężczyzny, ale szybko się ganię w myślach, bo przecież to nie jest
profesjonalne zachowanie z mojej strony.
– Synek, jak ci to powiedzieć… mogło być gorzej – zaczyna
tłumaczyć Staruszek, a ja szybko do niego podchodzę, wybałuszając ze zdziwienia
oczy. – Musimy go na początku rozebrać i dopiero wtedy coś więcej ci powiem.
Mówiąc to, wchodzi do środka i odpala silnik, który mruczy
tak pięknie, że na moją twarz mimowolnie wypływa uśmiech. Takie maszyny
zasługują na lepsze traktowanie. Nadal nie jestem w stanie zrozumieć, jakim
cudem to auto ruszyło.
– Na pewno jest coś nie tak z zawieszeniem – szepczę sama do
siebie, kopiąc koło przy kierowcy.
Zaglądam do wewnątrz, gdzie Staruszek właśnie wciska jak
szalony przyciski na monitorze. Natychmiast skupiam się na czerwono-brązowych
śladach na jasnej tapicerce. Moje serce aż krwawi, kiedy patrzę na tę tragedię.
Wnętrze wygląda, jakby w środku wybuchła bomba. Nie jestem pewna, czy nawet
mycie chemiczne pomoże na te plamy.
– Staruszku, przecież silnik przesunął się w prawo od impetu.
Jakim cudem on odpalił? – pytam, kucając przy współpracowniku.
– Przecież żem powiedział, że nie jest aż tak źle – odpowiada
mi zdenerwowany moimi pytaniami i, odpychając mnie na bok, wraca do
przyglądania się sytuacji pod maską.
– Panie Orlov – mówię, powoli wstając z kucek. – Jesteśmy w stanie
naprawić maserati, ale to nie będzie mała suma. Liczba zer na rachunku może
pana niemiło zaskoczyć.
Wiem, że powinnam go przekonywać do inwestycji w nasz
warsztat, niemniej ten samochód jest zdewastowany. Najlepiej byłoby go oddać na
części i kupić sobie coś nowego. Wpychanie w niego jeszcze większej ilości
pieniędzy jest bezsensowne.
– Nie lepiej zainwestować w tuning ferrari? – pytam. Ta maszyna
to spełnienie moich najskrytszych marzeń, chociaż moje serce zawsze będzie
należeć do mercedesów. – Samochód będzie nie do poznania. Dodatkowa siła.
Możemy również zainwestować w zmianę tapicerki wraz z dodaniem
personalizowanych szczegółów – wyjaśniam, przez cały czas czując na sobie
baczne spojrzenie.
Jeszcze nigdy nie peszył mnie tak czyjś wzrok. Moje dłonie
się pocą, a uwagę staram się skupić na wszystkim, tylko nie na mężczyźnie obok.
Bez uprzedzenia zaczyna podchodzić w moją stronę, emanując
wszechogarniającą władzą. Czuję, jak strach wdziera się w moje mięśnie, lecz
nadal pozostaję w tym samym miejscu. Gdy już jest wystarczająco blisko, muszę
zadrzeć głowę, by być w stanie rozmawiać z nim, a nie z jego klatką piersiową.
Nieoczekiwanie poprawia jedno z moich niesfornych pasemek, zakładając mi je za
ucho. Staram się skupić na jego twarzy, jednak moje oczy ciągle wracają do blizn.
– Jeśli dobrze sprawisz się z maserati, to przyjdzie czas na
ferrari – odpowiada ochrypłym głosem, po czym przenosi wzrok na Staruszka. – Ma
być szybszy, wytrzymalszy i ładniejszy. Pragnę zmiany wszystkiego, nawet koloru
tapicerki.
Słyszę, że jego telefon zaczyna dzwonić. Biorę głęboki
oddech, bo wreszcie jego szare oczy nie skupiają się wyłącznie na mnie, i wyswobadzam
się z tego więzienia, jednak niespodziewanie pan Orlov odrzuca połączenie. Znowu
czuję się, jakbyśmy byli w tym garażu sami.
– Jaka jest maksymalna suma, której nie chce pan przekroczyć?
– pytam, robiąc parę kroków w stronę samochodu.
Staruszek jest teraz w swoim świecie. Lata z notatnikiem i
zapisuje spostrzeżenia, jakby od tego zależało jego życie.
Muszę zwiększyć dystans między mną a panem Orlovem.
Dostrzegam drastyczną zmianę w jego postawie, kiedy jest skupiony na telefonie.
Wszystkie mięśnie ma napięte, a dłoń zaciska się na urządzeniu, jakby była
gotowa je zniszczyć. Po chwili jego wzrok wraca w moją stronę: jego oczy
pociemniały i dostrzegam w nich jedynie wzbierający gniew.
– Brak limitu – oznajmia z drapieżnym uśmiechem, a ja czuję,
jak moje serce gubi rytm na parę sekund. Nie będę się z tym sprzeczać.
– Jeśli panu by to nie przeszkadzało, na jutro
zorganizowałabym transport do warsztatu, żebyśmy mogli dokładnie sprawdzić
uszkodzenia – mówię podekscytowana. – Poza tym wyślemy w ciągu tygodnia zarys
kosztorysu i wizualizację wnętrza. Czy ma pan jakieś preferencje, które mogłyby
mi pomóc w projekcie? – pytam. Taki bogacz jak on może mieć jakieś dziwne pomysły.
Na pewno ma obsesję na punkcie włoskich samochodów. Nie zdziwiłabym się, jakby
zaraz zażyczył sobie piłkarskich dodatków.
– Zaskocz mnie, kiska – proponuje tajemniczo, po czym opiera
się o maserati, wkładając dłonie w kieszenie spodni.
– Rozumiem, ale byłoby mi łatwiej, gdyby pan chociaż trochę
mnie nakierował, w jaką stronę mam iść. Bardziej elegancki czy może sportowy
typ? – dopytuję, nie dając mu spokoju. Niestety nie odpowiada mi ani jednym
słowem, za to na jego twarzy pojawia się jeszcze szerszy uśmiech. – Oczywiście,
klient nasz pan, a my uwielbiamy spełniać wszelkie zachcianki – szepczę sama do
siebie, próbując powstrzymać napływ irytacji.
– Ale mam jeden warunek – zaznacza pewny siebie. Czuję, jak bezwstydnie
przygląda się mojemu ciału od samych stóp, a następnie przechodzi bardzo powoli
do moich oczu. – Przedstawisz mi projekt osobiście.
– Słucham? Nie sądzę, żeby to było wymagane. Jestem pewna, że
rozmowa przez telefon wystarczy nam, by dojść do porozumienia, panie Orlov –
odpowiadam pospiesznie, a wyraz jego twarzy zmienia się z uśmiechniętego biznesmena
w gniewnego byka.
– Jeśli sądziłaś, że to było pytanie, to się pomyliłaś. To ja
stawiam warunki naszej współpracy, chyba że nie chcesz, żebym został twoim
klientem. – Podaje mi swoją wizytówkę. Wpatruję się w nią, a następnie z wielką
niechęcią chowam ją do kieszeni w spodniach. Mężczyzna niespodziewanie zbliża
usta do mojego ucha, a potem szepcze ochrypłym głosem: – Nazywam się Grigoriy i
tak będziesz się do mnie zwracać.
– Dobra, już wszystko wiem! – wtrąca się Staruszek, nie zwracając
w ogóle uwagi na to, co się dzieje wokół niego. Natychmiast marszczy brwi, gdy zauważa
Orlova stojącego tak blisko mnie. – Możemy już się zbierać, Pinky.
Te słowa są jak wybawienie dla mojej duszy. Mam ochotę paść
na podłogę, dziękując Bogu za uratowanie od tego mężczyzny. Moja początkowa
ekscytacja ze znalezienia klienta wyparowała i nigdy nie wróci. Muszę wymyślić
sposób, by się jakoś wymigać z tego zadania. Już wolę spędzić całe życie z
fakturami.
– Odezwiemy się do pa… – zaczynam mówić, jednak przerywam,
ponieważ wolę nie popełnić kolejnej gafy. – Do ciebie w przyszłym tygodniu.
Powoli się wycofuję, ale wtedy jego dłoń łapie mnie za kark,
po czym przyciąga do siebie, niszcząc dystans między nami. Jego usta delikatnie
muskają mój policzek, a zapach papierosów połączony z egzotyczną nutą otula
moje ciało. Czuję, jak chłód powoli rozprzestrzenia się z mojej szyi po
kolejnych częściach organizmu. Boję się poruszyć nawet o milimetr w tym dziwnym
uścisku, oczekując na kolejny ruch.
– Dam ci jedną radę, kiska, którą powinnaś sobie wziąć
do serca. Nie każ mi długo czekać, bo nie jestem cierpliwą osobą – szepcze, a
jego uścisk staje się słabszy. – Będę wyczekiwać naszego kolejnego spotkania.
Gdy tylko mnie puszcza, natychmiast biegnę w stronę
otwieranej bramy garażowej. Moje serce bije jak szalone, przy czym boję się
spojrzeć do tyłu, ponieważ wiem, że znów wpadnę w odmęty szarości jego oczu. Co
się ze mną dzieje? Idę obok Staruszka, który pieje na temat nowej roboty, a ja
tylko przytakuję zdezorientowana. Nie mogę przestać myśleć o tym, jak w ciągu
paru sekund Grigoriy sprawił, że się poczułam. Od ciepła rozchodzącego się po
moim ciele, po lęk przenikający kości zagłuszający wszelkie przyjemne odczucia.
Szaleństwo.
– Już wiem! – wrzeszczy niespodziewanie Staruszek. – Kod
żółty to „przejmij kontrolę” – wyjaśnia zadowolony z siebie, a po chwili dodaje:
– Och.
– Lepiej późno niż wcale – odpowiadam, śmiejąc się smutno pod
nosem. Wymyśliliśmy te kody na różnego rodzaju sytuacje. Kod czerwony znaczy,
że uciekamy, gdzie pieprz rośnie, i jeszcze nigdy go nie użyłam, lecz mam
przeczucie, że szybko to się może zmienić.
Gdy dotykam klamki samochodu firmowego, czuję irracjonalny
przymus, aby spojrzeć w stronę garażu. I to jest największy błąd, jaki
popełniam tego dnia. Grigoriy podpiera ścianę, wpatrując się we mnie tak
intensywnie, że wyczuwam, jak iskierki ognia zaczynają ogrzewać od wewnątrz moje
ciało. Oczy pana Orlova pociemniały i wygląda jak zwierzę szykujące się do
ataku na mnie. Na nowo przypominam sobie jego oddech, pachnący papierosami,
przy moich ustach.
– Oj, wsiadasz, czy jeszcze będziesz się tak lampić? Jak to
ta młodzież dziś to nazywa? Pieprzyć się wzrokiem? – pyta mnie zirytowany
Staruszek. Ten komentarz pomaga mi wrócić do rzeczywistości. Jest jak kubeł
zimnej wody, wylany na moją głowę. Uruchamiam samochód i już nie spoglądam za
siebie.
Komentarze
Prześlij komentarz