[PATRONAT] Rozdział drugi Anna Szafrańska "Lilianna"




Rozdział 2


And Heaven knows Im not helpless, yeah
But what can I do?
I cant see the use in me crying
If Im not even tryna make the change I wanna see.

John Legend, Preach


W poniedziałek zaprowadziłam Oskarka do przedszkola, umyślnie unikając kontaktu wzrokowego z nauczycielką. Nie chciałam z początkiem nowego miesiąca zaliczyć moralizującej rozmowy z panią Martą bądź inną nauczycielką, która uważała, że problemy mojej rodziny są do poukładania. Nie mieliśmy żadnych problemów, po prostu… to ja swoim gadaniem i zachowaniem wyprowadzałam Maćka z równowagi. To ze mną było coś nie tak. Ale nie chciałam, by ktokolwiek się o tym dowiedział, bo istniała możliwość, że zgłosi to opiece albo innym służbom. Nie mogłam do tego dopuścić. Maciek miał rację, nie poradziłabym sobie bez niego.
W agencji odebrałam kartkę ze zleceniem oraz klucze. Ucieszyłam się, gdy przeczytałam adres zamieszczony u góry strony. To już trzeci miesiąc, odkąd sprzątam tam trzy razy w tygodniu. Schowałam wszystko do torebki i ruszyłam w stronę Sołacza. Oczywiście mogłam wsiąść w tramwaj, jednak głupotą było marnowanie sześciu złotych na bilet w obie strony, a od ulicy Mazowieckiej dzielił mnie raptem kwadrans spacerkiem.
Gdy dotarłam do willi, która została zbudowana przed drugą wojną światową, moje serce zadrgało z podekscytowania. Pokochałam ten dom. Był stary, ale dobrze zachowany i widać było, że właściciel dbał o swój majątek. Willa miała dwa poziomy. Na parterze znajdowały się salon, kuchnia z przestronną jadalnią oraz gabinet i łazienka dla gości, natomiast na piętrze cztery sypialnie i jedna wspólna duża łazienka. Była też piwnica, ale do niej schodziłam najrzadziej. Znajdowały się tam liczne drzwi, jednak mnie miały interesować tylko te na końcu wąskiego korytarza, gdzie umiejscowiona była pralnia. I mimo że dom miał prawie sto lat, jego wnętrze odnowiono i unowocześniono – od alarmu przez panel kontrolny, który sterował wszystkimi roletami, bramą i furtką. Był też ekologiczny kominek elektryczny, a nawet robot, który aktywował się w wyznaczonych porach, by prześlizgnąć się cichaczem po podłodze i zebrać mikroskopijny brud. Nie wiedziałam, jak nazywa się ta technologia. Mój rodzinny dom był raczej tradycyjny, z podstawowymi sprzętami, nie potrafiłam więc nazwać tych wynalazków ani domyślić się ich funkcji. Samo odgadnięcie, w jaki sposób działa prysznic na piętrze, gdy chciałam opłukać kabinę ze środka czyszczącego, zajęło mi kilkanaście minut. Ale z dnia na dzień szło mi coraz lepiej. I coraz częściej łapałam się na tym, że marzyłam, by kiedyś zamieszkać w takim domu.
– O czym ty śnisz, Lilka – fuknęłam na siebie, ważąc w dłoni klucze. – Nikt nie płaci ci za marzenia.
Weszłam do środka i w progu ściągnęłam przemoczone buty. Wyciągnęłam z torebki znoszone szmacianki, które nie zostawiały smug na podłodze, a płaszcz odwiesiłam na najdalszy z haczyków. Z torebki wyciągnęłam listę rzeczy do zrobienia. Nic nadzwyczajnego. Ten sam tryb co zawsze. Odkurzyć pokoje, umyć łazienki, pozmywać, opróżnić, wstawić… Zaczęłam od założenia fartuszka. Najpierw ogarnęłam kuchnię. Powyrzucałam resztki i włączyłam zmywarkę, umyłam ekspres do kawy i płytę indukcyjną oraz przetarłam blat. Zebrałam do wiaderka środki czystości, sprzątnęłam łazienkę na piętrze, a następnie przeszłam do salonu, gdzie zaczęłam ścierać kurze. Uwielbiałam sprzątać ten pokój z jednego powodu. Stało tam pianino, którego lakierowane drewno przyciągało mój wzrok. I to był mój moment. Moja chwila.
Bez zastanowienia usiadłam na stołku i podniosłam pokrywę. Opuszkami palców przesunęłam z czcią po klawiszach, rozkoszując się ich śliską fakturą. Magnetyczne przyciąganie sprawiło, że moje palce same drgnęły. Czułam tę mrowiącą elektryczność i pozwoliłam stopie oprzeć się o pedał. Zaczęłam grać. Pokój wypełniły łagodne dźwięki, które harmonijnie spływały spod czubków moich palców za każdym razem, gdy nacisnęłam odpowiednie klawisze. Poddałam się temu obezwładniającemu uczuciu. Nie wiem, kiedy zamknęłam oczy. Po raz pierwszy od tygodnia czułam ten magiczny spokój. Moje myśli przestały szaleć, a problemy zniknęły. Bo grałam. I tylko to się liczyło. Czułam, jak kołyszę się w takt piosenki, jakby między mną a pianinem nastąpiło trudne do wytłumaczenia zespolenie. To ja byłam melodią. Pieśnią, którą wyrażałam swoje emocje. Swój ból i zwątpienie. Swoją nadzieję na lepsze jutro…
Zbliżając się do końca, uchyliłam powieki i… krzyknęłam przeraźliwie, a moja dłoń przesunęła się po klawiszach, wydobywając drażniącą kakofonię dźwięków.
– Ej, spokojnie! – wykrzyknęła kobieta, unosząc ręce. Zachichotała nerwowo, gdy zerwałam się ze stołka, prawie się o niego przewracając. – To raczej ja powinnam tak wrzasnąć!
Lodowate palce zacisnęłam na brzegu fartuszka i czekałam, aż właścicielka pianina i tego domu wywali mnie na zbity pysk. Ona jednak ruszyła w moją stronę i, nadal śmiejąc się pod nosem, odgarnęła długie blond włosy z twarzy.
– Dziewczyno, ale masz płuca! – Zamrugała, pochylając się, by ściągnąć na siebie mój wzrok, który poddańczo wbiłam w podłogę. – Wszystko gra? Pobladłaś.
– P-przepraszam! Nie wiedziałam, że pani będzie!
– Wyluzuj…
– Ja… naprawdę przepraszam! Obiecuję, to już nigdy więcej się nie powtórzy!
W końcu machnęła ręką, a do mnie dotarło, że chyba nie ma zamiaru mnie zwolnić. Co nie zmieniło faktu, że właśnie zostałam przyłapana na gorącym uczynku. To było pewne, mogłam się pożegnać z premią. Zadrżałam na samą myśl i jeszcze bardziej przerażona wbiłam wzrok we własne stopy.
– Daj spokój, to tylko pianino – rzuciła, bagatelizując problem. – Już dawno nie słyszałam, jak ktoś na nim gra. To był piękny utwór. Jaki jest jego tytuł?
– To… River Flows Is You. Yiruma. To koreański kompozytor.
Nieśmiało odrobinę uniosłam wzrok, a blondynka pokiwała głową. Na jej usta wkradł się delikatny uśmiech, co zupełnie rozproszyło moje czarne myśli.
– To było takie… piękne. Lekkie. Trochę melancholijne. I pełne nadziei.
– Jeszcze raz przepraszam. To, co zrobiłam, było niewybaczalne…
– Daj już spokój. Naprawdę – ucięła, wciskając ręce do kieszeni i głową wskazując kuchnię, a ja ruszyłam za nią w milczeniu. – Moja wina, powinnam uprzedzić agencję, że dzisiaj wyjątkowo będę w domu. Normalnie się to nie zdarza, ale musiałam wziąć kilka dni urlopu, bo już świrowałam od nadmiaru stresu. A do niedawna uważałam, że to moje drugie imię. Ponoć grozi mi karōshi. Znaczy się śmierć z przepracowania – dodała, potrząsając głową i śmiejąc się z własnych słów. Słysząc, że jej nie zawtórowałam, odwróciła głowę, zerkając na mnie przez ramię. – To był żart.
Próbowałam roześmiać się na zawołanie, ale w tym momencie byłam tak wystraszona, że nie potrafiłam wykrzesać z siebie nic prócz nerwowego chichotu. W milczeniu obserwowałam, jak kobieta wyciąga z szafy dwa kubki i kładzie je na blacie, by nalać do nich kawy z ekspresu, który nastawiłam, zanim poszłam sprzątać.
– Zrobisz sobie przerwę?
– J-jaaa? – wydukałam, popisując się elokwencją.
– A jest tu z nami ktoś jeszcze? Nie krępuj się i siadaj. Przyda nam się chwila oddechu. – Przeszła do jadalni, gdzie postawiła kubki na stole. Cofnęła się jeszcze do lodówki po śmietankę do kawy i zamarła, mrugając szybko, gdy zauważyła, że nadal czaję się w drzwiach. – No co tak stoisz? Ściągnij ten fartuch i chodź! Poza tym muszę ci się odwdzięczyć za ten gulasz!
Zszokowana przysiadłam na skraju krzesła naprzeciw właścicielki, która osłodziła kawę dwiema łyżeczkami cukru i dolała śmietanki aż po brzeg kubka.
– Smakował pani?
– Kobieto, ja nie wiem, co ty sobie myślisz. – Sapnęła z podziwem, kręcąc głową. – Masz taki talent i zamiast otworzyć jakąś knajpkę, to sprzątasz domy. To był prawie najlepszy gulasz, jaki jadłam w życiu! Prawie, bo do tej pory myślałam, że nic nie przyćmi kuchni mojej babci, ale uwierz mi, niewiele ci brakuje.
Mimowolnie moje wargi wygięły się w lekkim uśmiechu.
– Bardzo się cieszę – odpowiedziałam cicho, czując, że powoli zanika uczucie ciążenia w żołądku. – I przepraszam, że tak się porządziłam. Po prostu… zobaczyłam rozmrożone mięso na blacie, a nie chciałam, żeby się zepsuło.
– Jasna sprawa! Absolutnie nie mam ci za złe! Swoją drogą, uratowałaś mi tym życie, bo gdy wróciłam z piątkowego bankietu, to myślałam, że żołądek przykleił mi się do kręgosłupa. Już w taksówce odpaliłam aplikację ze śmieciowym jedzeniem. Szkoda, że nie mogłaś zobaczyć mojej miny, gdy od progu poczułam ten boski zapach! A jak zajrzałam do garnka…!
Zrobiło mi się ciepło na sercu, bo dawno nikt nie chwalił mojej kuchni.
Gotowanie nie należało do moich obowiązków i to był pierwszy raz, gdy przyrządziłam jedzenie zupełnie o to nieproszona. I nie kłamałam, mówiąc, że zrobiłam to, bo było mi żal marnować jedzenie. Sama już nie pamiętam, kiedy ostatnio było nas stać na taki kawał wybornej wołowiny.
I do tego wszystkiego doszło coś jeszcze. Ucieszyłam się, poczułam się potrzebna, a ktoś był wdzięczny za obiad, który ugotowałam. I nazwał go przepysznym… Maciek już dawno tak nie mówił. Bez większego zaangażowania zjadał wszystko z talerza, po czym kładł się spać albo wychodził. Przestał zwracać uwagę na to, co gotuję, bo i tak nie było nas stać na lepszy kawałek mięsa albo przyprawy. Nie mówiąc już o warzywach. Zawsze wybierałam takie z promocji, które okres świeżości miały już dawno za sobą i po prawdzie nadawały się już tylko do wyrzucenia. Dlatego gotowanie dla właścicielki domu, korzystając z dobrodziejstw jej spiżarni i lodówki, było dla mnie fascynującą odmianą. Miała tyle ziół i przypraw, że części nawet nie potrafiłam nazwać. Nie odważyłam się zabrać przygotowanego posiłku do domu, bo nawet jeśli chciałam, by mój synek mógł spróbować takiego jedzenia, to jednak nie należało ono do mnie. I tak ta pani wiele już dla mnie zrobiła. Zbyt wiele.
– Chciałam podziękować – odezwałam się, odważnie podnosząc na nią oczy. – Za premię.
– Drobiazg. Jeszcze nikt tak dobrze nie zadbał o ten dom, więc to raczej ja powinnam ci dziękować. – Potakiwała głową na potwierdzenie własnych słów, a na koniec wzruszyła nonszalancko ramionami. – To tylko pieniądze. Jeśli je mam, to czemu nie miałabym docenić twojej pracy. Mam nadzieję, że ci się przydały.
Speszona uciekłam wzrokiem w bok, a do ust przycisnęłam kubek, parząc sobie język gorącą, gorzką kawą.
– T-tak. Dziękuję.
Bałam się, że właścicielka przejrzy moje kłamstwo, ale przecież nie mogłam jej powiedzieć, że pieniądze odebrał mi Maciek i przeznaczył na to, co zawsze. Na automaty.
Odstawiając kubek na blat, zerknęłam na nią z przestrachem, zauważając, że przeszywa mnie na wskroś swoimi lodowatymi oczami. Siła tego spojrzenia była tak silna, że czułam się tak, jakby ta kobieta włamywała się do mojego mózgu. Jej pełne, czerwone, acz nieumalowane usta rozchyliły się, gdy brała szybki wdech.
Odgarnęłam włosy z twarzy, pospiesznie wkładając je za ucho.
Ona wiedziała. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób, ale przejrzała mnie… Poznałam to spojrzenie. Litość i współczucie. Nie dało się go pomylić z niczym innym. Zbyt często je widziałam, by teraz się nie zorientować. Ale nim zdążyłam wymyślić, w jaki sposób wykręcić się od dalszego przesiadywania przy jednym stole z blondwłosą pięknością, właścicielka domu rozproszyła moją uwagę, pochylając się nisko nad blatem.
– Na imię mi Malwina. Malwina Collins – dodała, wyciągając rękę przed siebie. Gapiłam się na nią jak rażona piorunem. Ona się ze mną witała? Jednak pani Malwina błędnie zinterpretowała moje zdziwienie, bo przewróciła oczami, krzywiąc usta w grymasie. – Tak, wiem, obce nazwisko. Mój tata jest Irlandczykiem.
– Lilka. To jest Lilianna Nowakowska – odparłam natychmiast, nie chcąc zostać uznana za niegrzeczną.
Usłużnie uścisnęłam rękę pani Malwiny koniuszkami palców. Nie mogłam nie dostrzec szoku na jej twarzy, gdy moja szorstka skóra otarła się o jej wypielęgnowaną dłoń. Moje krótko obcięte paznokcie był cienkie jak papier, przez co często się łamały, natomiast pani Malwiny były długie, miały kształt migdałów i pomalowane były krwistoczerwonym lakierem. Kobieta stanowiła moje całkowite przeciwieństwo.
Pani Malwina była wysoką kobietą z nogami aż do nieba i obłędnie idealną figurą, z krągłościami w odpowiednich miejscach. Jej długie blond włosy układały się w miękkie pukle i spływały kaskadą po same łopatki. Gołym okiem było widać, że nie zrobiła dziś makijażu i to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że pani Malwina była naturalnie piękna. Jej opalona cera przyjemnie kontrastowała z lazurowymi oczami otoczonymi długimi czarnymi rzęsami, a karminowe, idealnie wykrojone usta co jakiś czas zmysłowo zwilżała czubkiem języka. Robiła to zupełnie nieświadomie, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że cała emanowała seksapilem i była ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny. Różnica między nami była wręcz uderzająca.
Równe brwi pani Malwiny uniosły się wysoko, dlatego czym prędzej zamknęłam usta i puściłam jej dłoń. Jeszcze tego brakowało, by uznała mnie za niepoczytalną.
– A ile masz lat? Bo nie dałabym ci więcej niż dwadzieścia.
– Niedługo skończę dwadzieścia dwa – odparłam, przygryzając wnętrze policzka i domyślając się, w jaki sposób zareaguje.
– Bujasz!
– Mówię poważnie. Urodziny obchodzę pierwszego maja.
– Seeerio?! – parsknęła i odrzuciła głowę, śmiejąc się wniebogłosy. Pani Malwina była tak bezpośrednia i swobodna, że czułam się odrobinę przytłoczona jej emocjami. – Przepraszam, ale to naprawdę zabawne! Ja urodziłam się drugiego maja! I niedługo skończę trzydzieści lat. Zmiana kodu, trójka z przodu. – Przewróciła oczami, uśmiechając się krzywo. – Ale zobacz, taki przypadek! To prawie jakbyśmy były siostrami!
Faktycznie, taka zbieżność była wręcz nadzwyczajna, ale żeby tak od razu, prosto z mostu stwierdzić, że jesteśmy jak siostry? To chyba za dużo powiedziane. Co najwyżej mogłabym odgrywać rolę Kopciuszka w tej pantomimie zwanej życiem. Schowałam dłonie pod stół. Znowu zaczęłam się denerwować.
– Za dużo gadam, co? – rzekła kobieta, podpierając brodę dłonią. – Ale widzisz, tak już mam. Jak czuję się dobrze w czyimś towarzystwie, to nie zastanawiam się, co mówię i jak się zachowuję. A nieczęsto to mi się zdarza. Na przykład w pracy otaczają mnie sami imbecyle, przez co poznali mnie wyłącznie od złej strony.
Wyraźnie zmarkotniała i schowała się za kubkiem, starając się ukryć irytację. Byłam ciekawa, czym się zajmowała, skoro reagowała tak nerwowo na samo wspomnienie ludzi, z którymi pracowała.
Wyłamując palce, wychyliłam się do przodu, przez moment gryząc się w język, bo tak naprawdę nie wiedziałam, jak ubrać myśli w słowa. Już dawno nie pozwoliłam sobie na tego typu pogawędkę.
– Mogłabym panią zapytać…
– Malwina – przerwała od razu, cmokając głośno. – Nie pani, błagam. I jak będziesz to ignorować, to się obrażę – dodała, mrugając przyjaźnie, co wyraźnie kontrastowało z jej groźbą.
Uśmiechnęłam się nerwowo, mimowolnie zaciskając powieki, i zabrałam z twarzy kosmyk włosów, który założyłam za ucho.
– A gdzie pracujesz? – spytałam odważniej.
– Jestem naczelną LooKa, magazynu z wyższej półki dla kobiet z wyższej półki. Taka głupia dewiza wydawnictwa – wyjaśniła markotnie, przewracając zadziornie oczami.
– I masz dopiero dwadzieścia dziewięć lat? Musisz być bardzo mądra.
– Skończyłam podwójne studia, od cholery kursów i podyplomówek. Po prostu poznali się na moim talencie do wciskania babom bzdur na temat diety, wyglądu, mody – uściśliła, mrugając porozumiewawczo.
Byłam pod ogromnym wrażeniem.
Pani Malwina… Malwina była nie tylko piękna, ale też wykształcona, mądra i zaradna. Dorobiła się imponującego CV, a mknąc po szczeblach kariery w prestiżowym magazynie, pozostała bezpośrednia i chyba jej nie obchodziło, kto pochodził z jakiego środowiska. Świadczyło o tym chociażby to, że siedziała ze mną przy jednym stole, kiedy tak naprawdę powinnam zejść jej z oczu i odkurzyć pokoje na piętrze. Byłam nikim, a ona poświęcała mi swój czas i jeszcze zaprosiła na kawę… To było dla mnie takie dziwne. Pierwszy raz, odkąd pracuję jako sprzątaczka, właściciel zaprosił mnie do jednego stołu i dziękował za obowiązkowość oraz nagradzał premią.
– A ty? Co robisz w życiu?
Skonsternowana uniosłam głowę i dopiero po chwili dotarł do mnie sens słów. Malwina już nie uśmiechała się tak beztrosko, jak miało to miejsce jeszcze chwilę temu. I znowu patrzyła na mnie w ten sposób, który zmroził mnie do szpiku kości. Oblizując ukradkiem usta, zamrugałam, starając się patrzeć wszędzie, byle nie na nią.
– Mam pracę. U pani, ale też w innych domach.
– A uczuciowo? Masz kogoś?
– Tak. Synka i narzeczonego.
– Synka?! Wow, to się uwinęłaś! – wykrzyknęła, robiąc wielkie oczy. – Ile synek ma lat?
– W listopadzie skończył trzy latka – odparłam i chyba się uśmiechnęłam, ale nie mogłam nad tym zapanować. Za każdym razem, gdy myślałam o Oskarku, czułam ciepło rozchodzące się od serca na całe ciało. Ciesząc się, że Malwina przeniosła zainteresowanie na mojego synka, odważnie uniosłam głowę. – Jest bardzo podobny do mnie. Ma rude włosy i zielone oczy. Jest trochę nieśmiały. I uwielbia czytać książeczki.
– I masz narzeczonego, tak? Może jestem wścibska, ale nie widzę pierścionka.
Uderzenie serca później schowałam ręce pod stołem, zaciskając lodowate palce na prawej dłoni.
Nie myśl o tym. Nie myśl…
– Zgubiłam go.
– Wiesz, że mam świetną dziennikarską intuicję?
– Chy-chyba muszę się zabrać do pracy… – pisnęłam, czując, jak panika zaciska palce na moim gardle.
Zerwałam się błyskawicznie, ale potknęłam się o własne stopy i runęłabym razem z krzesłem na podłogę, gdyby nie refleks Malwiny. Niestety złapała mnie za prawy nadgarstek, a wtedy podwinął się rękaw mojego szarego swetra. Wyrwałam się, naciągając mankiet aż po same nadgarstki, jednak nie mogłam zignorować sapnięcia Malwiny, która dostrzegła ślady na mojej skórze.
Zacisnęłam powieki, starając się opanować oddech. Musiałam uciec, nim zacznie coś podejrzewać…
– Lilka. Powiesz, jak będziesz chciała. Nie będę cię do niczego zmuszać.
Usłyszałam jej spokojny głos, w którym czaiła się nuta wściekłości. Była na mnie zła? Bo jej się wyrwałam? Kątem oka zerknęłam na kobietę, która wycofała się w stronę gabinetu. Co chciała zrobić? Wezwać policję? Zawiadomić opiekę? A jeśli teraz wszystko stracę? Gorączkowe myśli pochłonęły mnie całkowicie i nawet nie zauważyłam, gdy Malwina wróciła, ściskając coś w rękach. I to nie był telefon, ale karteczka i jakiś wąski przedmiot przypominający dezodorant.
Zrobiła powolny krok w moją stronę, a ja cofnęłam się automatycznie. Zacisnęła usta, jednak nie skomentowała głośno mojej płochliwości.
– Wiesz, co zwróciło moją uwagę? Kulisz się i unikasz kontaktu wzrokowego. Usiadłaś na wprost mnie, jak na jakiejś rozmowie kwalifikacyjnej, a przez większość czasu patrzyłaś tępo w stół. Gdy zaczęłaś mówić o synku, to twoje oczy stały się takie… żywe. Radosne. Natomiast kiedy spytałam o pierścionek i narzeczonego…
Zagryzłam wargi niemal do krwi, by nie pisnąć ani słówka. Nie mogłam powstrzymać zdradzieckich łez, które, mimo że tak usilnie się starałam, i tak pojawiły się w kącikach moich oczu.
– Jeśli to chwilowe trudności, to okej, każdy związek je przechodzi. Ale jeśli wmawiasz sobie od kilku miesięcy, że to się zmieni… Daj mi znać. Albo przyjdź. Adres znasz.
I wtedy na swojej dłoni znowu poczułam kojący dotyk i ciężar zimnego kawałka aluminium. Malwina wcisnęła mi coś do ręki. Wizytówkę. I gaz pieprzowy.
Podniosłam na nią oczy, zapominając, że pewnie mienią się od wstrzymywanych łez.
– Dlaczego? – sapnęłam niewyraźnie przez zaciśnięte gardło.
– Sama nie wiem. Nigdy nikogo nie obdarzam zaufaniem od pierwszego spotkania, a z drugiej strony mam niebywałego nosa do ludzi. I to się sprawdza.
Nakryła moją rękę tak, aby palce zacisnęły się na gazie. Mojej broni, której miałam użyć w razie konieczności. W samoobronie. Nie rozumiałam… Dlaczego mi to dawała? Przecież nic takiego się nie działo. To ja byłam winna, to wszystko było moją winą…
Moje bolesne tłumaczenie przerwał rozważny głos Malwiny.
– Użyj tego, jeśli sprawy zajdą za daleko.
Nie mogłam jej tego obiecać, a jednak gdzieś w odmętach umysłu pojawiło się namacalne widmo nadziei. Coś, czego odmawiałam sobie od kilku lat. Bo obiecaliśmy sobie z Maćkiem być razem na dobre i na złe. Kochaliśmy się. Może przez ten czas nasze marzenia i plany straciły na wartości, gdy widmo nędzy zajrzało nam w oczy, ale w końcu nadal byliśmy razem. Nie potrafiłabym od niego odejść, nawet jeśli Maciek od czasu do czasu musiał mi przypomnieć, komu obiecałam być wierna i kogo miałam kochać całym sercem. Obiecałam.
Bałam się być odważna. Nie potrafiłam już walczyć. Nie umiałam.
To dlaczego zaciskałam palce na pojemniku z gazem, jakby miał to być mój oręż? Dlaczego, trzymając go w rękach, czułam się… bezpieczna? Tak nie powinno być…
Nie byłabym zdolna użyć go przeciwko Maćkowi, nawet jeśli jeszcze raz popchnąłby mnie na ścianę albo sprawił ból w ten lub inny sposób.
Nie byłam odważna. Ani zastraszana.
Nie byłam…



Komentarze

Popularne posty