[PATRONAT] Rozdział drugi J.J. McAvoy "American Savages"
W rzeczy samej jestem królem, bo
wiem, jak rządzić samym sobą.
~Pietro Aretino
LIAM
DZIEŃ 11
Przesunąłem
po nich wzrokiem, byli skuleni i próbowali mi zasłonić widok na swoje dłonie.
Nienawidziłem znajdować się w takich sytuacjach.
Rzucili kolejną paczuszkę keczupu na
środek i cała trójka osadzonych wpatrzyła się we mnie.
– Blefujesz – stwierdził Chris,
niski, czarny mężczyzna z blizną szpecącą mu twarz, marszcząc brwi.
– Ja nie blefuję, nawet za pięć
milionów – odpowiedziałem i zwróciłem wzrok z powrotem na karty, które
trzymałem w dłoni.
– Kurwa, brachu, ja odpadam –
stwierdził Justin, kochanek Chrisa, i rzucił karty na środek stołu. Nie
ujawnili swojego romansu, ale ja znałem prawdę.
– Ja odpadłem już jakiś czas temu –
mruknął najstarszy z mężczyzn, Matty, i opróżnił rękę.
Jeden po drugim rzucali karty, aż
został tylko papla i ja.
Spojrzał mi w oczy, doszukując się
jakichkolwiek oznak słabości, zrobił grymas i w końcu rzucił karty. Uśmiech jak
u Grincha pojawił się na mojej twarzy, kiedy pokazałem im zawartość mojej ręki.
– Ty draniu! Wyruchałeś nas! –
warknął Chris, zrywając się z miejsca.
– Myślę, że właściwe określenie to blefowanie – wyjaśniłem, zgarniając
wszystkie paczuszki keczupu.
Matty spojrzał gniewnie, zakładając
ręce na piersi.
– A co się stało z nie blefowaniem
nawet za pięć milionów?
– Zasada numer osiem: pieniądze to
pieniądze. Jeśli nie możesz ich zarobić, weź je sobie – odpowiedziałem, tasując
już karty. – I lepiej, żebym do jutra dostał swoją forsę.
Chris splunął na bok. Udał się na
drugi koniec stołówki i zaczął rozmawiać z paroma facetami, mam nadzieję, że o
moich pieniądzach. Chris należał do ulicznej ekipy, która najpewniej
sprzedawała moje narkotyki ludziom ze swojego sąsiedztwa po wyższej cenie. To
jedna z wad korzystania z pośredników. Kiedy kupowali towar od nas, przestawał
być naszą sprawą i mogli sprzedawać go, po ile chcieli. Nie miałem nic
przeciwko. Wkurzało mnie tylko, jeśli próbowali dokładać do niego swoje gówno,
jakby byli jakimiś cholernymi naukowcami. Idioci nie zdawali sobie sprawy, że
jeśli ktoś przedawkuje, stracimy klientów i zysk. Wszystko, co zabierało mi
kasę z kieszeni, musiało zostać załatwione.
– Dostaniesz swoją forsę, Callahan –
prychnął Chris, kiedy wrócił. Usiadł, ale nie tknął kart.
Rozejrzałem się i zauważyłem, że
O’Connor czeka przy ostatnim stole po lewej; naprzeciwko niego siedział Łyżka.
– Dobrze wiedzieć, że ludzie w
więzieniu dotrzymują słowa.
– Co, myślisz, że jesteś lepszy od
nas? – Matty syknął przez poczerniałe zęby.
– Nie chcesz wiedzieć, co myślę –
stwierdziłem i wstałem. – Już wystarczająco nagiąłem swoje szczęście jak na
jeden dzień, dzięki za grę.
– I jak mam niby, kurwa, odzyskać
swój hajs?! – wrzasnął Chris.
– Nie odzyskasz – odparłem.
Już miałem odejść, kiedy złapał mnie
za ramię. Spojrzałem na jego palce i zacisnąłem szczękę.
– Chris – wymamrotał pod nosem
Justin.
Cała stołówka zamarła. Nikt nie
śmiał nawet oddychać. O’Connor i Łyżka wstali, wszyscy byli gotowi na kolejny
dzień pełen przemocy.
– Jeśli chcesz zachować rękę,
powinieneś mnie puścić – powiedziałem po prostu.
Otworzył szeroko oczy i zrobił to, o
co poprosiłem.
– Panie Callahan, ja…
– Callahan, masz widzenie. Callahan,
masz widzenie – oznajmił znajomy głos przez interkom.
Zostawiłem tego głupca i ruszyłem w
stronę drzwi. Zauważyłem, że O’Connor kiwnął na dwóch mężczyzn, którzy po
prostu podeszli do stołu i zajęli moje miejsce. Mogłem go oszczędzić, odpuścić
całą sytuację, jednak znajdujemy się w akwarium z rekinami. Jeśli nie potrafisz
pływać, toniesz. Jak zadrzesz z alfą, zostaniesz zjedzony.
Kiedy wyszedłem, Pionek Pierwszy i
Pionek Drugi już czekali z kajdankami w rękach. Skuli mnie, jakbym był jakimś
pieprzonym Hannibalem Lecterem. Przywykłem do chodzenia do pokoju odwiedzin. Za
każdym razem czułem się tak, jakby prowadzono mnie na śmierć. Ze względu na
matkę starałem się myśleć o jednym, dobrym momencie, jednym jasnym punkcie w
tym piekle, żeby poprawić jej samopoczucie. Mogłem znieść zamknięcie, ale to
jej wzrok za każdym razem, gdy przychodziła, naprawdę mnie wykańczał. Prawie
nie chciałem jej widywać.
Dotarłem do szyby, ale to nie ona
tam na mnie czekała i poczułem, że aż wzdycham z ulgą.
– Wyglądasz jak gówno.
– Ciebie też miło widzieć, tato –
powiedziałem do słuchawki. Minę miał chłodną, bez emocji. Omiótł mnie
spojrzeniem, zanim pokręcił głową.
– Od dnia twoich narodzin
wiedziałem, po prostu wiedziałem, że wcześnie wpędzisz mnie do grobu. Zawsze
byłeś tym, który po prostu musiał przekraczać granice…
– Tatku, jestem w więzieniu,
naprawdę muszę słuchać wykładu? – Uśmiechnąłem się pod nosem, a on uniósł kącik
ust.
Jego wzrok spoczął na kajdankach na
moich nadgarstkach.
– Chociaż wyglądasz jak gówno, to i
tak całkiem nieźle jak na więzienne standardy.
– Uznam to za komplement. Czy to
twój sposób na pytanie, czy wszystko u mnie w porządku?
Nie odpowiedział, ale wiedziałem, że
tak właśnie było. Martwił się tak samo jak mama, po prostu tego nie okazywał.
– Masz plan. – To nie było pytanie.
Przytaknąłem.
– Mam.
Czekał.
– Liam…
– Zasada numer dziewięć: sekret jest
sekretem wtedy, kiedy zna go tylko jedna osoba. Uwierz mi, tato, wszystko w
porządku.
– U ciebie może tak, ale nie u
reszty rodziny.
– Naprawię to.
– Zaufałbym ci, gdybyś ty ufał
sobie. Wygląda to tak, jakbyś strzelał na chybił trafił, bez żadnego planu.
Tracimy interesy. Wyglądamy na słabych. Ty wylądowałeś w więzieniu, Liam…
– Możesz przestać mówić mi, gdzie,
kurwa, jestem?! – warknąłem i pociągnąłem za kajdanki. – Dobrze, kurwa, wiem,
gdzie się znajduję, do cholery. Wiem, że tracimy interesy, pracuję nad tym.
Kogo to obchodzi, czy wyglądamy na
słabych? Nie nas. A jeśli ktokolwiek tak myśli teraz, to za kilka dni znowu
będzie całować mi stopy.
– Co, jeśli ona nie wróci, Liam? –
zapytał.
Wstałem gotowy rozłączyć się, nie
chciałem zaczynać tego tematu.
– Liam, proszę, usiądź – powiedział.
Ale miałem dość. Odwróciłem się od
niego i spojrzałem w stronę strażników.
– Ethan ma infekcję ucha – wyjaśnił
w końcu ojciec.
Poczułem się, jakby ktoś wrzucił
mnie do basenu z lodem. Spojrzałem mu w twarz i próbowałem wymyślić, co mu
powiedzieć.
– Ethan ma infekcję ucha, właśnie
dlatego nie ma tu twojej matki. Była przy nim przez całą noc, próbując go uśpić
– dodał.
– Dzwoniliście do jego lekarza?
Wszystko z nim dobrze? Jakie dostaje leki? Czy to stało się dopiero teraz? Mama
była tu wczoraj i nic nie mówiła…
– Wszystko z nim w porządku, Liam,
oddychaj. Dzieci miewają infekcje uszu. Ciężko się to ogląda, ale nic mu nie
będzie. Biedny chłopiec pewnie teraz płacze, bo przy tych wszystkich członkach
rodziny nie ma ani chwili spokoju.
„Oddychaj”, powiedział, jakby to
było takie proste.
Oparłem głowę na dłoniach i starałem
się uspokoić swoje cholerne serce. Ale nie miałem nad nim kontroli. Chciałem go
zobaczyć. Odczuwałem naglącą, bolesną potrzebę, żeby zobaczyć jego twarz. Nie
miałem jednak ochoty rzucać przekleństwami ani starać się zachować twarz, bo to
bolało. Bolała wiedza, że nie mogę być przy nim. Bolało przeświadczenie, że
może mnie nie poznać. A najbardziej bolała myśl, że go zawiodłem; nie
ochroniłem jego matki i zawiodłem go.
– Liam…
– Wszystko w porządku – wykrztusiłem
i usiadłem nieco prościej. – Dopóki jest z nim wszystko dobrze, ze mną też. A z
nim jest dobrze, prawda?
Uśmiechnął się smutno i przytaknął.
– Synu, gdyby z nim było coś nie
tak, nie marnowałbym czasu z tobą. Jest szczęśliwy, zdrowy i ma twoje oczy.
Dokładnie taki sam odcień zieleni.
Przez chwilę milczałem i
przytaknąłem.
– Callahan, czas minął – powiedział
strażnik za mną.
Spojrzałem na ojca, a on obdarzył
mnie takim wzrokiem jak wtedy, gdy byłem dzieckiem. Jakby próbował przeczytać
skomplikowaną książkę w nieznanym języku.
– Ona wróci – szepnąłem. – Możesz
nazwać mnie szalonym i głupim albo uznać, że mam urojenia. Ale ja ją znam.
Wbrew rozsądkowi nadal ją kocham i muszę wierzyć, że wróci.
Pionek Pierwszy i Pionek Drugi
podeszli do mnie i poprowadzili przez znajome korytarze. Nie chciałem rozmawiać
z nikim innym, nie chciałem nic robić. Za każdym razem, kiedy widywałem
rodzinę, czułem się tak, jakby odrywał się kolejny fragment mojej duszy.
Callahanowie nie są stworzeni do siedzenia w zamknięciu, złe rzeczy się dzieją,
kiedy próbujesz trzymać potwora w klatce.
– Otworzyć celę D2344.
Kiedy drzwi się otworzyły, na górnej
pryczy dostrzegłem jakiegoś nastolatka o brązowej skórze i czarnych oczach. Był
wysoki i szczupły, nie miał więcej niż osiemnaście lat, lecz przede wszystkim
był przerażony… Czułem, jak strach promieniuje z niego falami.
– Poznaj swojego współlokatora,
Callahan. Avery Barrow. – Strażnicy uśmiechnęli się ironicznie.
Wszedłem do środka, a cela się
zamknęła. Włożyłem dłonie do otworu, a oni zdjęli kajdanki, po czym się
odwróciłem.
Co
za idioci.
– Hej, nie zamierzam wchodzić ci w
drogę. Ja tylko…
– Zamknij się – powiedziałem i oparłem
się o kraty. – Rusz się z tego łóżka, a to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobisz
w życiu.
Chłopak nic się nie odezwał, a ja
nie zamknąłem oczu. To sprawka naczelniczki, zapłaci mi za to.
DZIEŃ 14
Chyba sobie, kurwa, jaja robicie?
Wszyscy osadzeni leżeli twarzami do
podłogi, a ratownicy medyczni otaczali kretyna, który dostał zapaści na samym
środku stołówki. Jeszcze nawet nie dostałem lunchu, a ten skurwiel zabierał mi
czas.
Najpewniej przedawkował towar, który
zamówił. I tak nie przeżyje, więc po co się przejmować i robić dramaty?
– Czy on nie żyje? – szepnął Avery,
oczy miał szeroko otwarte. Jak na gościa, którego podejrzewają o wpakowanie
kulki ojczymowi w głowę, jest bardziej zielony niż wszystkie wzgórza Irlandii.
– Tak – powiedziałem, kiedy wreszcie
zabrali ciało.
– Na co się gapią?! – wrzasnął gruby
strażnik. – Siadać na dupach i zabierać się do żarcia.
Nikt się nie ruszył, a kilku
spojrzało na mnie.
Ruszyłem do przodu, a echo moich
kroków poniosło się po sali. Dopiero kiedy zająłem miejsce, wszyscy wrócili do
swojej normalności. Znowu się uśmiechnąłem. Matty i Avery również podeszli i
usiedli obok. Jakaś część mnie żałowała, że nie mogę chociaż usiąść z moimi
ludźmi. Ale na tę chwilę byłem w potrzasku.
– Jest tak, jakbyś był tu królem. –
Avery pochylił się nad stołem, kiedy jadłem praktycznie zamrożony groszek.
– Bo właśnie nim jest, dzieciaku –
prychnął Matty. – Twój współlokator to ten
Liam Szalony Kapelusznik Callahan.
– Szalony Kapelusznik? – zapytał,
wpatrując się we mnie. – Co zrobiłeś? Jesteś jak Jeffrey Dahmer albo Ted Bundy?
Zwalczyłem ochotę wywrócenia oczami.
– Jak to, kurwa, możliwe, że nie
wiesz, kim jest ten człowiek? Nie masz telewizora, chłopcze? – Matty rzucił
bułką w jego głowę, ale złapałem ją, zanim doleciała do celu i odgryzłem kęs.
– Dzięki – wymamrotał do mnie, po
czym popatrzył na Matty’ego. – Mój ojczym uważał, że telewizja jest źródłem
grzechu.
– Nigdy nie czytałeś gazety? Nie
wychodziłeś nigdzie? Co on, kurwa, robił? Trzymał cię w klatce? – zażartował
Matty.
– Coś w tym stylu, nie trzeba
łańcucha, żeby być zamkniętym – odparł, zabierając się za jedzenie. – Ale to
już nie ma znaczenia. Rozwaliłem mu łeb.
Pokręciłem głową. Próbował ukryć
strach, ale zamiast tego zachowywał się jak kretyn.
– Jeśli nie chcesz skończyć z igłą w
ramieniu, lepiej nie gadaj takich bzdur – powiedział Matty, grzebiąc w
tłuczonych ziemniakach.
– Jakbym kiedykolwiek miał proces…
Facet, którego mi dali, powiedział, że trochę tu sobie poczekam. Ty dostałeś
szybki termin rozprawy, kto jest twoim prawnikiem? – zapytał mnie.
Miałem wrażenie, że zaraz zacznie
robić notatki albo coś. Bez słowa wstałem od stołu i odszedłem.
Moim śladem podążyło kilku
strażników. Nic nie powiedzieli, po prostu szli za mną po schodach. Nasze cele
znajdowały się tuż nad stołówką, to jedno z niewielu miejsc, do których
mogliśmy chodzić bez kajdanek.
– Stój! – warknął Pionek Pierwszy i
stanął przede mną. Pozostali zatrzymali się na schodach, kilka stopni za mną.
– Co robicie? – Patrzyłem, jak wyrzucają
wszystko z mojej celi.
– Rewizja celi. Odkąd tu jesteś,
nastąpił przypływ narkotyków. Naczelniczce się to nie podoba.
Naczelniczka
może pocałować mnie w dupę.
– I sądzisz, że te narkotyki są
schowane gdzie? W moim materacu?
Nie odpowiedział, tylko stał z
założonymi rękami, kiedy pozostali strażnicy wszystko przeszukiwali. Z każdą
rozerwaną i rzuconą rzeczą przemożna ochota rozwalenia im głów o ścianę rosła
do tego stopnia, że zacisnąłem dłonie w pięści. Jeszcze siedem dni. Jeszcze
siedem…
– Jesteś wkurzony, Callahan?
Wyglądasz, jakbyś przechodził ciężkie chwile – stwierdził Pionek Pierwszy.
Pieprzyć to wszystko. Jestem
cholernym Callahanem.
Odwróciłem się i przechyliłem przez
barierkę, wpatrując się we wszystkich tych mężczyzn, którzy tylko czekali na
rozkaz. O’Connor spojrzał na mnie.
– Callahan, mówię do ciebie.
– Przez wzgląd na twoją rodzinę mam
nadzieję, że masz wyjątkowo dobrą polisę na życie. – Kiwnąłem głową, nie
spuszczając wzroku z O’Connora.
Ludzie na schodach ruszyli na
strażników, złapali ich za szyje i przycisnęli do podłogi. Nad nami wybuchł
chaos, który przyciągnął każdego strażnika i pracownika obsługi w okolicy.
Syreny rozbrzmiały jak orkiestra symfoniczna, będąc niczym muzyka dla moich
uszu.
– Sezon został otwarty, przyjaciele,
wypuśćcie swoje wewnętrzne bestie – oznajmiłem łagodnie.
Przeszedłem nad strażnikiem,
złapałem prześcieradło, rozdarłem i przycisnąłem je do nosa i ust. Zacząłem
odliczać od pięciu i jak się spodziewałem, kiedy doszedłem do jednego,
eksplodowały puszki z gazem, który rozszedł się wkoło niczym mgła.
– Wszyscy na ziemię. Wszyscy na
ziemię, i to już!
Ciekawe,
co teraz powie naczelniczka.
DZIEŃ 17
151.
152.
153.
– Jak się miewasz?! – wrzasnęła, uderzając dłonią w drzwi.
154.
Zignorowałem ją i zrobiłem kolejną
pompkę.
– Callahan, mówię do ciebie! –
warknęła stara, dobra pani naczelnik.
– Przykro mi, pani naczelnik, ale
izolatka wpłynęła na mój słuch – powiedziałem i wstałem, żeby się przeciągnąć.
– Jak się dzisiaj miewasz?
– Jesteś tutaj od trzech dni.
Żadnych odwiedzin. Żadnych kontaktów. Nic, a jednak rodziny sześciu moich ludzi
znalazły się na celowniku. Sześć. Dwie każdego dnia. Jak ty to robisz?
Wiem, że to ty! – zawyła i ponownie uderzyła dłonią w drzwi.
– Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem.
– Wytarłem twarz koszulką. – Kiedy jestem w więzieniu, to moja wina. Kiedy nie
jestem w więzieniu, to wciąż moja wina? A może to jednak nie ja. Może to
policja Chicago. Może to ty, za to, że mnie wkurzasz. Ale tak czy inaczej, to
tylko hipoteza…
Przełknęła powoli.
– Więc taką bestią jesteś?
– Jestem po prostu człowiekiem w
klatce.
– I oczekujesz, że uwierzę, że
jesteś niewinny?
Nie odpowiedziałem jej, naprawdę
miałem w dupie, czy mi wierzy, czy nie.
– Jesteś chory.
– Proszę mi wierzyć, dr Alden,
jeszcze nawet nie zabrałem się do roboty. – Podszedłem do drzwi i prawie się
zaśmiałem, kiedy zrobiła krok w tył. – Powiedziałem ci, żebyś przeczytała akta,
to w końcu twój zakład.
– Jeszcze trzy dni i będę miała cię
z głowy. – Nozdrza jej zadrgały.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
– Czyli według twojej hipotezy
jeszcze sześć rodzin? Zanim stąd wyjdę, żaden strażnik nie będzie chciał dłużej
pracować w tej dziurze. O ile już tak nie jest. A jak poszło poszukiwanie
narkotyków?
– Ty chory skurczybyku, zapłacisz za
to! – syknęła.
Ta rozmowa już zaczęła mnie nudzić i
jestem pewien, że wywnioskowała to po tonie mojego głosu.
– Trzęsę się ze strachu. Ta cela to
najgorsze, co możesz mi zrobić, nawet jeśli każesz mi głodować. Wyobraź sobie,
co mogłoby się stać, gdybym zaczął o tym myśleć.
Otworzyła usta, ale nic z nich nie
wypłynęło.
Stałem tak blisko okna, że dotykałem
go czubkiem nosa.
– Chcesz, żeby to się skończyło?
Zaakceptuj, że nie jestem twoim więźniem. Ty jesteś moim. Im szybciej to
zrozumiesz, tym mniej pogrzebów cię czeka.
Opuściła głowę, zrobiła kolejny krok
w tył i odwróciła się.
– Zabierzcie go do brata w pokoju
odwiedzin. Najpierw tam, potem do jego celi – powiedziała i odeszła tak szybko,
jak mogły ponieść ją te maleńkie nóżki.
– B-b-bardzo p-proszę r-r-ręce,
panie C-C-Callahan – wyjąkał strażnik. Był blady jak ściana i wyglądał, jakby
zaraz miał się zeszczać.
Odwróciłem się i pozwoliłem, żeby
mnie skuł.
– Nie za ciasno? – zapytał.
Pokręciłem głową.
– Nie. W porządku.
– Cela 16012! – zawołał strażnik,
kiedy drzwi się otworzyły.
Złam
kilku, a wszyscy inni podążą za nimi.
Kiedy wszedłem, nikt nie patrzył mi
w oczy. Rozstąpili się przede mną, jakbym był Mojżeszem. Po drugiej bijatyce
myśleli, że ich problem się skończy, jeśli zamkną mnie w ciemnej celi i nie
obejrzą się za siebie. Niestety dla nich miałem to zaplanowane. W więzieniu
można narobić ograniczoną ilość zamieszania, zanim wszystkich nas odizolują.
Jednak na zewnątrz… Na zewnątrz wszystko jest możliwe. O’Connor musiał jedynie
przekazywać nazwisko co kilka dni.
Gdy podszedłem do szyby, Declan
tylko pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek.
– Jak się czuje Ethan? – Tylko o tym
potrafiłem myśleć.
– W porządku. Infekcja minęła i mógł
w spokoju powrócić do składania toksycznych bomb w swojej pieluszce – wyjaśnił
i poczułem się nieco lżej. – A tak przy okazji, ale ja cię, kurwa, nienawidzę,
człowieku.
– Twoją bladą gębę też miło widzieć
– wymamrotałem do słuchawki.
– Tylko ty mogłeś trenować i
zarabiać, siedząc w więzieniu. Sprawdziłem stan konta i przez chwilę nie
wierzyłem własnym oczom. Więc powtarzam, ale ja cię, kurwa, nienawidzę,
człowieku. – Usiadł na brzegu krzesła i uśmiechnął się szeroko. Włosy miał
nieco krótsze i ciemniejsze, ale nadal wyglądał jak ten sam stary Declan.
– A co innego mam robić?
Wzruszył ramionami.
– Cóż, cieszę się, że nie wrócisz do
domu schorowany i w depresji. Wydaje się, że świat wariuje bez twoich rządów.
– Jak rodzinny interes? – Z moim
szczęściem on i Neal prawdopodobnie spalili wszystko do gołej ziemi.
– Dość stabilnie.
– A co to, kurwa, znaczy?
– To, że stąpamy po cienkim lodzie.
Jak dotąd wszystko jest w porządku. Ale to może zmienić się w jednej chwili.
Każdy chodzi jak tykająca bomba.
– A ty?
– Ja również. – Zmarszczył brwi i się
zastanowiłem, czy się czasem nie powstrzymywał.
– Ja…
– Panie Callahan, ma pan jeszcze
kilka minut – oznajmił strażnik za mną.
Odwróciłem się do niego i uniosłem
brew, sprawiając, że przestał na mnie patrzeć, a dłonie zaczęły mu lekko drżeć.
– Jezu Chryste, zupełnie, jakbym
znowu znalazł się w szkole średniej. – Declan uśmiechnął się pod nosem, kiedy
spojrzał na strażnika, zanim zwrócił wzrok z powrotem na mnie.
W tym miał rację.
– Dokładnie tak jak w szkole
średniej. Pozbyć się słabych ogniw, złamać lidera i zanim się obejrzysz, twój
stolik jest najpopularniejszy.
– Nigdy nie zapomnę tego pokazu
slajdów, który wyświetliłeś podczas lekcji i ujawniłeś brudne sekrety
wszystkich.
– Dziwię się, że cokolwiek wtedy
widziałeś przez tę fryzurę emo. – Zaśmiałem się zarówno z niego, jak i z
dwunastoletniego siebie. Myślałem w tamtych czasach, że to takie kozackie, ale
to najlepsza zemsta, jaką wymyśliłem, skoro nie mogłem rzeczywiście nikogo
zranić.
– Ach, Boże. – Powędrował dłonią do
twarzy. – Zapomniałem o dwóch latach jako cyklop. Mroczne czasy.
– Mama nie znosiła twoich włosów,
zawsze próbowała odsuwać ci je z twarzy.
– Tak, prawie się spodziewałem, że w
końcu zakradnie się do mojego pokoju i je obetnie.
Ta myśl na pewno przyszła jej do głowy.
– Jak opinia publiczna reaguje na to
wszystko, na mnie? – Westchnąłem, ściskając nasadę nosa. Potrzebowałem wyspać
się porządnie, i to szybko.
– Sondaże CNN podają, że
siedemdziesiąt trzy procent uważa cię za winnego. Z kolei Nancy Grace obstawia
to na osiemdziesiąt osiem procent i wzywa wszystkie twoje byłe dziewczyny, żeby
powiedziały, jakim jesteś kontrolującym dupkiem. Pieprzyć ich wszystkich. Za
grosz szacunku. Przysięgam. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla tego cholernego
miasta…
A przynajmniej po tych wszystkich
dobrych rzeczach.
– Czego się spodziewałeś? To jest
Chicago. Nie możesz nigdy ufać nikomu. To miasto i jego mieszkańcy zjedzą cię
żywcem. Zresztą gdyby tego nie zrobili, to nie byłoby tak samo. – Nawet po tym
całym bałaganie to nadal był mój dom.
– Coś jeszcze się dzieje, Liam.
Dowody. Dowody, które nie powinny istnieć, ciągle w jakiś sposób znajdują drogę
wprost w lepkie ręce policjantów. Na początku, skoro nie znaleziono ciała,
powiedziałbym, że to tylko żałosna próba, ale ktoś im pomaga.
Wyglądał na sfrustrowanego, ale nie
mogłem mu powiedzieć. Jeszcze nie, musiałem wyjść na wolność i pozbyć się
rządowej kontroli telefonów, zanim wskażę na dyrektora FBI.
– Dowody nadal są słabe – tylko tyle
mogłem powiedzieć.
– Cóż, nie pomaga fakt, że Natasha
została znaleziona martwa w rowie. – Jego uśmiech sprawił, że chciałem rozbić
szybę i walnąć go prosto w pysk.
– Nawet zza grobu nadal działa mi na
nerwy. Jest jak niekończący się koszmar. Coraline zawsze mi powtarzała, żebym
trzymał się od niej z daleka.
Coś zabłyszczało w jego oczach na
samo wspomnienie o niej.
– Jak ona się czuje? – zapytałem
powoli.
Uśmiechnął się.
– Dobrze. Przez jakiś czas
przechodziła fazę okropnych peruk. Ale rak zniknął. Teraz jest przewodniczącą
kampanii Uwolnić Liama.
– Kampania Uwolnić Liama? – Prawie
przeraziłem się tym, co to mogło oznaczać.
– Tak, urocze zdjęcia ciebie z
dzieciństwa oraz ciebie i Mel krążą po całym Twitterze, Facebooku i
Instagramie. Wraz z historiami o tym, jakim jesteś wspaniałym człowiekiem.
Osiemdziesiąt osiem procent to nie wszyscy. Moja żona jest dobrym
organizatorem, co jeszcze mogę powiedzieć?
O
ja pierdolę.
– Powiedz jej, że dziękuję, chyba.
– Liam, co do Mel…
– Declan, nie. Ona tam będzie. – Nie
mogłem znieść również jego wątpliwości.
– To już pięć miesięcy. Żadnych
więcej telefonów, żadnych logowań.
– Declan…
– Może chce wrócić do domu, ale nie
może. Albo znowu została porwana. Musisz przygotować się na każdą ewentualność.
Twój proces jest za trzy dni. Nie możesz liczyć na to, że ona tam będzie, a
dobrze wiem, że jeszcze czegoś mi nie mówisz. Daj mi wskazówkę, Liam,
jakąkolwiek. Z czym walczymy?
Szukał odpowiedzi w moich oczach,
ale ja odłożyłem słuchawkę, wstałem i podszedłem do strażników.
Z
czym walczyliśmy? Czego naprawdę chciał Ivan DeRosa? I jak, u diabła, miałem go
zabić?
Na te pytania wpierw sam musiałem
znaleźć odpowiedź.
DZIEŃ 20
Nie
mogłem spać. Nie chciałem spać. Nie w taki dzień. Usiadłem, buty miałem luźno
zawiązane, włosy w takim samym nieładzie jak zawsze. Czekałem. Trzy minuty do
drugiej w nocy.
– Panie Callahan.
– Idź spać, Avery – rzekłem,
wpatrując się w ścianę.
– Czy mogę coś powiedzieć?
– Już to zrobiłeś. – W zasadzie ten
dzieciak nigdy się nie zamykał. Powinienem kazać naczelniczce zabrać go z mojej
celi. Nie byłem pewien, czemu tego nie zrobiłem.
Siedział cicho, a ja po prostu
wywróciłem oczami i ścisnąłem nasadę nosa.
– O co chodzi? – zapytałem.
Usłyszałem, jak przełyka ślinę,
oblizując wargi.
– Masz pięć sekund, Avery.
– Ja tylko… Nie sądzę, żeby pan
zabił swoją żonę. Nie wydaje mi się pan mordercą ani złym człowiekiem. Wiem,
jak wygląda zły człowiek. Nie jest pan miły,
ale nie jest pan też złym człowiekiem. Więc powodzenia, tak sądzę.
Zaśmiałem się. Po prostu się
zaśmiałem. To naprawdę dobre uczucie. W całym życiu nie słyszałem czegoś równie
niedorzecznego.
Przerwałem na chwilę i już
wiedziałem, co mogę zrobić.
– Moi ludzie zajmą się tobą tutaj,
zanim cię wyciągnę. Gdy tylko wyjdę, ruszą powiązania rasowe i będziesz miał
ochotę przyłączenia się do czarnych. Nie rób tego. To twoja jedyna karta
wyjścia z tego piekła. Kiedy tak się stanie, będziesz pracował, aż zostaniesz
kimś wielkim…
Zaśmiał się.
– Nie potrafię grać w kosza ani w
piłkę…
– Tylko przez sport możesz odnieść
sukces? Przestań gadać, zanim mnie wkurwisz i zmienię zdanie. Wyciągniemy cię
stąd. Zapracujesz sobie na to, żeby stać się kimś wartościowym, bo to jedyny
sposób, żebyś odpłacił mi za to. Za dziesięć albo dwadzieścia lat spłacisz
swoje długi. A uwierz mi, przyjdę, żeby je odebrać. Idziesz na to, Avery
Barrow? – zapytałem poważnie.
Usłyszałem, że siada prosto.
– Mówisz serio? Jak, u diabła,
możesz mi pomóc, skoro masz swoje gówno do naprawienia?
– Idziesz na to? – Wywróciłem
oczami, niepewny, czemu w ogóle pomagam temu gnojkowi.
– Taa. Tak. Zrobię wszystko, co w
mojej mocy.
Będzie musiał zrobić coś więcej niż
to, co w jego mocy.
– Callahan. – Strażnik zapukał w
drzwi.
Nareszcie.
Odwróciłem się do niego plecami, a
on umieścił kajdanki na moich nadgarstkach przez drzwi.
– Otworzyć celę D2344! – zawołał
strażnik.
– Chwila, a co z pana książkami? –
zapytał Avery.
Matka przyniosła mi je, żebym nie
zwariował. Niestety wszystkie przeczytałem w pierwszym tygodniu.
– Weź je
sobie. Zacznij się naprawiać – powiedziałem, wychodząc na korytarz.
Wszędzie wokół ludzie zaczęli walić
w drzwi i wrzeszczeć moje nazwisko z dumą. Z każdym moim krokiem krzyki stawały
się coraz głośniejsze.
Wiedzieli, że nie zamierzałem tu
nigdy wracać. Musiałem tylko przetrwać ten proces.
Komentarze
Prześlij komentarz