[PATRONAT] Rozdział trzeci Monika Serafin "Narzeczona na dłużej"
Quinten
Siedziałem w
swoim gabinecie podminowany. Byłem tak zły, że w każdej chwili mogłem zacząć
puszczać parę uszami. Żeby zająć czymś dłonie, coby nie zacząć rzucać
przedmiotami z biurka w ścianę, uderzałem palcami w blat, wystukując bardzo
nierytmiczny i szybki takt. Powodem mojego zdenerwowania była Layla, która
ostatnio znowu zaczęła przebąkiwać coś o tym, że nigdzie jej nie zabierałem. Na
rany Chrystusa, ta kobieta była niemożliwa. Wielokrotnie już mówiłem, że nie
jesteśmy parą i nigdy nią nie będziemy, a w związku z tym nie będę jej zapraszał
na kolacje czy kupował dla niej kwiatów. Nie było takiej siły, która by mnie do
tego zmusiła. Ale oczywiście ona wiedziała lepiej i ubzdurała sobie, że skoro sama
nie dała rady „przemówić mi do rozumu”, to z pewnością uda się to jej ojcu. Tak
oto namówiła starego Harrisona Bacha, by zabrał mnie ze sobą na wypad do klubu,
gdzie w zimowym czasie bogaci dżentelmeni grywają w brydża, rozmawiając o
polityce i kobietach przy cygarze i alkoholu, a wyniosłe damy plotkują o swoich
rywalkach, paląc cygaretki i sącząc martini.
Myślałem, że ją zamorduję. Dzięki Bogu rozmawialiśmy przez telefon, kiedy
mnie o tym informowała, bo inaczej źle by to się dla niej skończyło.
Siedziałem więc w gabinecie, tłukąc palcami w biurko i zastanawiając się,
w jaki sposób wykręcić się od spotkania z Bachem. Mogłem wymyślić jakieś
zebranie albo spotkanie z niezwykle ważnym inwestorem, ale te informacje mógł
bardzo szybko sprawdzić u mojej asystentki.
Ty nie masz asystentki – pomyślałem gorzko, przypominając sobie
wydarzenia sprzed kilku tygodni. Mackenzie odeszła, zostawiając mnie – prawdę
mówiąc – na lodzie. Co z tego, że zrezygnowała z mojej winy? W jednej chwili
miałem asystentkę, w następnej już nie. Przez nią musiałem działać szybko i
dlatego od tamtego momentu zastępowała ją Elizabeth.
Poprosiłem o kawę, mając nadzieję, że dawka kofeiny ukoi moje zszargane
nerwy. Podczas gdy Elizabeth zajmowała się parzeniem, ja wciąż stukałem palcami
w blat, zastanawiając się, co zrobić z Laylą. Lubiłem jej ojca, znałem go i
wiedziałem, że nie poruszy tego tematu tak otwarcie, nie chcąc być
nietaktownym, ale byłem więcej jak pewien, że będzie chciał o niej rozmawiać.
Layla musiała mu coś nagadać, nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła.
Ciekawiło mnie tylko, co dokładnie mu powiedziała i z jakich głupot będę się
musiał przed nim tłumaczyć.
Chyba nadszedł czas, żeby definitywnie pożegnać się z panną Bach –
pomyślałem, przenosząc wzrok na sufit. Przyjrzałem się idealnie białej
powierzchni, myśląc nad sposobem pozbycia się Layli z mojego życia. Bo zwykłe
„nie” mogło w tym wypadku nie zadziałać. Nie po tylu razach, kiedy uparcie do
niej wracałem.
– Wejdź – powiedziałem, usłyszawszy pukanie. Po chwili drzwi otworzył
Tierry, przytrzymując je dla Elizabeth niosącej w dłoniach tacę. Zauważyłem, że
stały na niej dwie filiżanki, więc zapewne Tierry wyprosił u sekretarki swoją
ulubioną kawę.
– Dziękuję. – Kobieta uśmiechnęła się, wchodząc do środka. Położyła tacę
na stoliku, postawiła na nim jedną filiżankę i cukierniczkę, po czym drugą
przyniosła mi do biurka. – Pół na pół z mlekiem. Jak pan prosił.
Kiwnąłem głową, przez chwilę ją obserwując. Miała na sobie dopasowaną
spódnicę w kolorze wiśni, kończącą się przed kolanem, i białą bluzkę z
kołnierzykiem. Na jej szyi błysnął jakiś łańcuszek, kiedy odwróciła głowę.
Elizabeth Jenkins była ładną kobietą o smukłej sylwetce. Blond włosy
związywała fikuśnie z tyłu lub z boku głowy, eksponując szyję. Zawsze wyglądała
dobrze, elegancko, ale modnie, w czym była kompletnym przeciwieństwem
Mackenzie.
– Jesteś aniołem, Elizabeth – oświadczył Tierry, posyłając jej zawadiacki
uśmiech. Oblała się rumieńcem, a ja wywróciłem oczami.
Wziąłem łyk i skrzywiłem się lekko. Nie tylko wygląd różnił te dwie
kobiety, sposób przygotowywania kawy również. To trochę dziwne, bo byłem
pewien, że w naszej kuchni znajdował się ekspres i wystarczyło nastawić
odpowiedni program, a jednak… Mackenzie przynosiła mi smaczniejszą kawę.
Kiedy drzwi za blondynką się zamknęły, Tierry usiadł na kanapie, wsypał
trochę cukru do filiżanki, po czym odchylił się i rozpostarł ramiona na
oparciu, zakładając nogę na nogę. Jego mina zmieniła się momentalnie z zachwyconej
w obojętną.
– No to kiedy ją zatrudnisz? – zapytał.
Spojrzałem na niego, ściągając brwi.
– Kogo? Gdzie?
– Elizabeth Jenkins. Tutaj.
Zapanowała cisza, podczas której Tierry patrzył na mnie wyczekująco, a ja
na niego, jakby był idiotą. Kompletnie nie wiedziałem, o co mu chodziło. O ile
mnie pamięć nie myliła – a wiedziałem, że nie – to Elizabeth Jenkins była
pracownicą Warrick Industries od jakichś trzech czy czterech lat. Dlaczego więc
miałbym ją zatrudniać?
– Wybacz, przyjacielu, ale chyba nie rozumiem, o czym mówisz. Przecież
Elizabeth pracuje u nas od dawna.
– Właśnie, przyjacielu, u nas – zironizował Tierry. Upił łyk kawy,
mlasnął cicho i odstawił filiżankę z cichym brzdękiem na szklany stolik. –
Zdaje mi się jednak, przyjacielu, że zapomniałeś, iż zatrudniliśmy Elizabeth
jako sekretarkę w sekretariacie Warrick Industries. Tymczasem ona od trzech
tygodni robi za twoją prywatną asystentkę, parząc ci kawę i piorąc garnitury, jednocześnie
wciąż obsługując sekretariat. Dwie roboty, jedno wynagrodzenie.
Poruszyłem się na krześle, bo nagle zrobiło mi się niewygodnie pod
oskarżycielskim spojrzeniem Tierry’ego. Wiedziałem, że miał rację, Elizabeth
nadal była zatrudniona jako sekretarka, co było niesprawiedliwe. Nawet nie
poruszyłem z nią tematu awansu ani podwyżki. Zrobiło mi się z tego powodu
głupio, ale z drugiej strony ona też o nic nie zapytała. A przecież mogła się
dopominać o swoje, prawda?
– Q, ona nie wróci – oznajmił nagle Tierry.
Przeniosłem na niego zaskoczony wzrok.
– O czym ty teraz mówisz, bo gubię się w twoim toku myślenia?
– O Wilson – odpowiedział najzwyczajniej w świecie. Jak gdyby mówił coś
oczywistego. Prychnąłem, na co przewrócił oczami. – Nie udawaj, Q. Trzymasz to
miejsce dla niej.
– Nie mam zielonego pojęcia, skąd wziąłeś ten urojony pomysł, ale chyba coś
ci się pomieszało. Mackenzie Wilson sama postanowiła odejść i szanuję jej
decyzję.
Chwyciłem długopis i udałem, że mam ważne dokumenty do podpisania, żeby
nie musieć na niego patrzeć. Nie mogłem znieść tego oskarżycielskiego
spojrzenia i prawdy, która się w nim kryła. Może faktycznie czekałem, aż Mac
ochłonie i zrozumie swój błąd. Nie moja wina, była dobrą asystentką. I na pewno
przyjąłbym ją z powrotem, gdyby przyszła tu prosić o pomoc. Bo robiła lepszą kawę.
Bo raporty zawsze zostawiała po prawej stronie biurka, a nie po lewej, jak
Elizabeth. Bo była…
Była Mackenzie Wilson.
Tierry poruszył się i wstał, a ja wciąż uparcie patrzyłem na kartki,
udając, że z uwagą je czytam. Po chwili zobaczyłem nad sobą cień; mężczyzna
oparł się dłońmi o blat i nie mogłem go dłużej ignorować. Podniosłem głowę,
spoglądając w jego pełne zrozumienia oczy. Poczułem się jeszcze bardziej
nieswojo, ale nie odsunąłem się ani nie spuściłem wzroku, zbyt zaaferowany tym,
co chciał powiedzieć.
– Porozmawiaj z nią.
Cisza, która zapadła po jego słowach, była bardzo wymowna.
– Nie mamy o czym rozmawiać.
– Myślę, że znalazłoby się kilka tematów – stwierdził, wzruszając
ramionami. – O, na przykład mógłbyś ją przeprosić za to, że zachowałeś się jak
palant!
– Nie przeginaj… – mruknąłem, spoglądając na niego spode łba. Miał rację,
oczywiście, że ją miał. Ale nie zamierzałem pozwalać się obrażać. W dodatku jego
słowa, tak cholernie prawdziwe, były jak kołek w sercu, który powoli, stopniowo
zagłębiał się coraz bardziej i bardziej.
– A co ci szkodzi? Najgorszy scenariusz, jaki może się rozegrać, to ten, że
nie przyjmie twoich przeprosin – stwierdził, odpychając się lekko od biurka, by
stanąć prosto. – W co akurat wierzę tak samo mocno jak w świętego Mikołaja. Bo
ta laska poszłaby za tobą w ogień…
– Tierry – przerwałem mu – nie nakręcaj się. Próbowałem z nią
porozmawiać, pojechałem do niej i drzwi otworzyła mi jej siostrzenica.
Dziesięcioletnie dziecko, T, rozumiesz? Nie zamierzam więcej prosić o
audiencję, Wilson nie jest królową. A ja mam robotę do wykonana. Jakby chciała
się ze mną spotkać, już dawno by zadzwoniła.
– I co? Dalej będziesz udawał, że nic się nie stało, że masz ją w nosie i
będziesz spotykał się z Laylą? Wiesz co? Nie lubię jej, ale teraz to mi jej
nawet szkoda. Bawisz się nią jak lalką, zamiast wziąć się w garść i naprawić
relacje z kobietą, która faktycznie cię obchodzi.
Spojrzałem na niego groźnie, dając jasny sygnał, że zaczyna przeginać. Za
dużo sobie pozwalał. Jakim prawem w ogóle się w to wtrącał? Nie prosiłem o
rady. Nie pytałem o zdanie.
Kiedy przez dłuższą chwilę się nie odzywałem, wzniósł ręce i wydał z
siebie coś na kształt zniecierpliwionego westchnienia.
– Dlaczego wy jesteście tacy uparci?! – warknął, opuszczając bezradnie
dłonie.
– Wy? – Ściągnąłem brwi. – Rozmawiałeś z nią?
Miałem nadzieję, że w moim głosie nie przebiła nadzieja, którą obudził.
Mimowolnie napiąłem wszystkie mięśnie, oczekując odpowiedzi. Choć upierałem
się, że między mną i Mackenzie nic nie ma, że nic już dla mnie nie znaczy,
łaknąłem informacji na jej temat. Pragnąłem dowiedzieć się, że była w takiej
samej rozsypce jak ja, nawet jeśli próbowała udawać, że wszystko w porządku. Tak
jak ja udawałem.
– Oczywiście, że nie. Tak mi się powiedziało – burknął. – Niby jak
miałbym z nią rozmawiać? Pójść do niej i zapytać, co tam? Przecież nawet się za
bardzo nie znamy.
Tak szybko, jak się pojawiła, tak szybko zgasła. Nadzieja na to, by
czegoś się dowiedzieć. Od razu zganiłem siebie w myślach za podobne odczucia.
Co mnie obchodziło, jak czuła się Mackenzie? Przecież wyraziłem się jasno; nic
nas nie łączyło, rozeszliśmy się i nie miałem już ani słowa do powiedzenia na
ten temat. Powinienem więc przestać o niej myśleć i zająć się swoimi sprawami.
A tak się akurat złożyło, że miałem sporo do obmyślenia, bo Layla nie potrafiła
zrozumieć prostej rzeczy!
– Jeśli chcesz znać moje zdanie, to gdybyś nie był taki uparty, byłbyś
teraz w szczęśliwym związku z normalną kobietą – oznajmił Tierry.
– Nikt cię nie pytał o zdanie – stwierdziłem oschle. – A teraz, gdybyś
mógł…
Wskazałem mu drzwi.
Uniósł brwi, poruszył żuchwą, ale nie skomentował mojej wypowiedzi.
Zamiast tego odwrócił się i wyszedł w milczeniu, lekko trzaskając drzwiami.
Westchnąłem, czując się nagle bardzo zmęczony. Cała ta sprawa z Mackenzie
i Laylą wyjątkowo mnie wymęczyła. Rzuciłem w bezsilności długopisem w stos
kartek, który rozsypał się po całym biurku, i ukryłem twarz w dłoniach.
Jakim cudem moje życie w ciągu dwóch miesięcy tak bardzo się popaprało?
Mackenzie
Obudziłam się
około południa, ale nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Jade nocowała u
Vanessy i razem miały iść do szkoły, więc nie musiałam się zwlekać z łóżka,
żeby się nią zająć. Ostatnim razem, gdy została z moją przyjaciółką, wróciwszy
z pracy zastałam ją w kuchni. Przygotowywała śniadanie dla siebie i Julii, choć
tej drugiej nigdzie nie widziałam. Znalazłam ją dopiero w moim pokoju,
rozwaloną na łóżku. Chrapała jak zawodowiec, a na stoliku stała do połowy
opróżniona butelka wina. Nie byłam zła, chciało mi się z niej śmiać.
Wstałam, układając w głowie plan działania. Musiałam trochę posprzątać,
zrobić pranie, przygotować jakiś obiad. Zaczęłam od podstawowej rzeczy: ubrania
się. Potem poszło z górki. Nim się obejrzałam, zegarek wskazywał trzecią, a do
drzwi ktoś zapukał. Zdziwiłam się, bo Jade nie powinno być jeszcze przez
kolejne dwadzieścia minut, a kiedy otworzyłam, zamarłam.
– Dzień dobry, panno Wilson.
Kobieta po drugiej stronie ubrana była w brązowy płaszcz. Na nosie miała
kwadratowe okulary, a włosy związała z tyłu w kok. Wyglądała jak bibliotekarka,
ale teczka, którą trzymała w dłoniach, i plakietka na ubraniu, która wystawała
spod płaszcza, przeczyły tym przypuszczeniom. Poza tym nie pierwszy raz
widziałam tę kobietę, spotkałyśmy się już. Najwięcej rozmawiałyśmy zaraz po
wypadku Caroline.
Oto stała przede mną Melissa Neal, pracownica opieki społecznej.
– Dzień dobry – powiedziałam, przesuwając się. – Proszę wejść.
Serce podskoczyło mi do gardła. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego do
mnie przyszła, mimo że nie odwiedzała mnie już jakiś czas. Wiedziałam, że miała
prawo to robić: adoptowałam Jade i byłam samotnym rodzicem, ale myślałam, że
takie niezapowiedziane wizyty miałam już z głowy. Od razu starałam się też
przypomnieć sobie, czy przypadkiem nie dałam sąsiadom powodów do naskarżenia na
mnie opiece społecznej. Jednak nic takiego nie przyszło mi do głowy. Chyba
że Julia coś odwaliła – pomyślałam ze zgrozą i oblał mnie zimny pot.
Kobieta przeszła przez próg i rozejrzała się, nawet nie próbując się z
tym kryć. Zrobiło mi się głupio, bo na podłodze w przedpokoju stał kosz z
brudnymi ubraniami, czekającymi na to, bym się nimi zajęła. Nie wyglądało to
estetycznie.
– Proszę do kuchni, właśnie gotuję obiad – wymamrotałam, zapraszając
Melissę gestem. Kiwnęła głową i weszła przede mną. – Czemu zawdzięczam tę
wizytę?
– Chciałam się tylko upewnić, że wszystko u was w porządku – oznajmiła. –
Nie masz się czego obawiać. To rutynowa kontrola.
Jakoś nie uspokoiły mnie jej słowa.
Zabrałam ze stołu brudny talerz i kubek po herbacie, które zostały tam po
moim bardzo późnym śniadaniu, a następnie wstawiłam je do zlewu. Właśnie w tym
momencie do kuchni wszedł Miętus. Powoli, majestatycznym krokiem przemierzał
pomieszczenie, obserwując Melissę z wyższością. Podszedł do swojej miski i
zajął się piciem wody.
– Och, macie kota – zawołała i zanotowała coś w dokumentach, które wyjęła
z teczki. Bardzo korciło mnie, żeby zapytać, co tam nabazgroliła. Wiedziałam
jednak, że mi tego nie powie. Dyskretnie spróbowałam więc zajrzeć do jej
notatek, ale miała tak drobne pismo, że nawet patrząc wprost miałabym problem,
żeby cokolwiek odczytać. – Od dawna?
– Miesiąc czy dwa – odparłam.
– Jest pod opieką weterynarza? Został odrobaczony i zaszczepiony?
– Tak, oczywiście.
Melissa wciąż pisała, a mnie skręcało w środku. Czego chciała? Wcześniej
też przychodziła niezapowiedziana. Podobno miało to zapobiec ewentualnym
przygotowaniom dzieci i rodziców na wizytę: opieka społeczna wpadała znienacka
do mieszkania i nagle się okazywało, że dziecko było zaniedbywane.
– Wzięłyście go ze schroniska?
– Z ulicy – wyjaśniłam, niemal od razu żałując tych słów. Powinnam była
skłamać.
Melissa spojrzała na mnie, ale jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
Zanotowała coś w dokumentach i wstała od stołu.
– Czy mogę zobaczyć pokój Jade?
Kiwnęłam głową, wyłączyłam gaz pod garnkiem i zaprowadziłam ją do małego,
ale przytulnego pokoiku. Jade miała tam wszystko, czego potrzebowała: białe
mebelki, na które składało się łóżko, biurko z lampką i obrotowym krzesłem,
nieduży regał na książki i inne duperele oraz szafa na ubrania. Pościel z
księżniczkami Disneya była idealnie zasłana i aż zapłakałam wewnętrznie z
radości. Jade zasłużyła na ogromną czekoladę. Albo nawet dwie. A niech stracę,
dostanie co zechce.
Melissa przeszła po pokoju, rozejrzała się, zajrzała do szafy i
sprawdziła, czy lampka na biurku świeci. Obserwowałam ją uważnie, cały czas
stresując się tą wizytą.
– Wygląda na to, że jest w porządku – oświadczyła, znowu coś notując. –
Jade jest teraz w szkole?
Spojrzałam na zegarek.
– Powinna przyjechać za jakieś dziesięć minut.
– Jeździ do szkoły autobusem? – spytała. Kiwnęłam głową. – Sama?
Miałam ochotę walnąć się w łeb.
– Odprowadzam ją i wychodzę na przystanek.
– Rozumiem. – Po raz kolejny zapisała coś w dokumentach. Bardzo chciałam
wyrwać jej te kartki i przeczytać wszystko, co napisała. Zapełniła całą stronę!
Lilipucim pismem! – To tyle na dzisiaj. Będę się już zbierać.
– Nie chce pani poczekać na Jade?
– Nie. Wiem już wszystko – odpowiedziała z uśmiechem, który nie wydał mi
się wredny ani sztuczny. Przeszłyśmy do przedpokoju, a wtedy Melissa wskazała
palcem kosz z ubraniami. – Na twoim miejscu nie prałabym czerwonej bluzki z
tymi białymi spodniami.
Jeszcze raz się uśmiechnęła i wyszła, a ja spojrzałam na kosz i ledwo
świadomie wyjęłam bluzkę. Nawet nie wiedziałam, jak się tam znalazła, ale mało
mnie to w tym momencie obchodziło. Weszłam do kuchni, wciąż trzymając materiał
w dłoniach, i usiadłam przy stole. Cały czas zastanawiałam się, czy krył się
jakiś powód za tą kontrolą. Panikowałam, jakby to była pierwsza wizyta opieki
społecznej w moim domu. I kiedy kilkanaście minut później Jade weszła do mieszkania,
dalej siedziałam w tym samym miejscu.
– Coś się stało? Nie wyszłaś po mnie na przystanek – powiedziała,
przyglądając mi się. – Ciociu, jesteś jakaś blada…
Ocknęłam się, gdy dotknęła ręką mojego czoła, i westchnęłam.
– Wszystko dobrze, Jade. Miałam ciężką noc.
– Co na obiad? – zmieniła temat, przyjmując moje wyjaśnienie, po czym
zajrzała do garnka, w którym znajdowała się zupa jarzynowa. Na nic innego nie
miałam pomysłu i też nic więcej nie chciało mi się gotować. A po wizycie
Melissy straciłam ochotę nawet na jedzenie.
Próbowałam myśleć o tym wszystkim pozytywnie. „Rutynowa wizyta” – mówiła
Melissa, więc skoro rutynowa, to nie miałam się czego bać. Przecież w domu było
w miarę czysto, a Jade nie działa się krzywda. Miała własny pokój, według zalecenia
sądu. Za dużo o tym myślisz – wyrzucałam sobie. Wrzuć na luz, zjedz
obiad. To rutynowa wizyta. Jesteś dobrym opiekunem. Próbując podnieść się
na duchu, uśmiechnęłam się do Jade. Odpowiedziała mi tym samym i nagle wszystko
przestało mieć znaczenie.
Komentarze
Prześlij komentarz