[PATRONAT] Rozdział Trzeci "Walcząc z cieniami" Aly Martinez
Ash
– POMOCY!
PROSZĘ! – KRZYKNĘŁAM, niemal taranując dobrze ubranego mężczyznę. Na gołych
stopach czułam chłód betonu, a podarty sweter nie chronił mnie przed lodowatym
wiatrem, który hulał po mieście.
– Wow! – krzyknął, chwytając za moje ramiona, żeby mnie uspokoić.
– Proszę. Musi mi pan pomóc. Mój ojciec… On… – przerwałam, a do oczu
napłynęły mi łzy. – Muszę zadzwonić do mamy. Nie ma pojęcia, gdzie jestem. –
Złapałam go za nadgarstek i owinęłam sobie jego rękę wokół ramienia, chowając
twarz w jego płaszcz.
– Chwilę. – Zrobił ogromny krok w tył, przerywając ten mimowolny uścisk.
– O co, do cholery, chodzi? – Zmarszczył czoło i przyglądał się mojej twarzy,
szukając odpowiedzi, których nigdy nie mogłabym mu udzielić.
– O mój Boże! – szepnęłam, wyglądając zza jego ramienia. – Idzie tu.
Szybko, niech pan mnie schowa!
Używając jego płaszcza, przyciągnęłam go do siebie. Jego ręce wisiały
bezwładnie wzdłuż ciała. Był widocznie zdezorientowany. A ja nie. Miałam tylko
jeden cel.
– Proszę, niech mi pan pomoże. Nie mogę znowu tego zrobić – załkałam.
Napięte ciało mężczyzny od razu się rozluźniło.
– Okej, okej. Uspokój się.
Zerknął na przepełniony ludźmi chodnik, po czym poprowadził mnie do
zaułka znajdującego się między dwoma budynkami.
– Lepiej? – zapytał.
Jeszcze nie.
Uniosłam głowę spoczywającą dotychczas na jego klatce piersiowej.
– Przepraszam. – Wepchnęłam dłonie do kieszeni swetra.
– Jak masz na imię?
– Danielle – odpowiedziałam, a następnie zaczęłam nerwowo przygryzać
dolną wargę.
– Okej, Danielle. Ile masz lat?
– Siedemnaście. – Powiedziałabym, że mniej, ale miałam metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i biustonosz w rozmiarze siedemdziesiąt E. Już nikt
by się na to nie nabrał.
– Kurde. – Głośno przełknął ślinę.
Stanęłam na placach i wyjrzałam zza jego ramienia, a jego wzrok
powędrował za moim.
– Kogo szukasz?
Odchrząknęłam.
– Nikogo nie szukam. Czy
mogłabym, ee… Mogłabym pożyczyć od pana telefon, żeby móc zadzwonić do mamy?
– Tak. Pewnie. – Zaczął poklepywać kieszenie swoich eleganckich spodni. – Kurczę, musiałem zostawić go
w samochodzie.
– O Boże. – Znowu zaczęłam płakać.
– Nie. Nic się nie stało. Zaparkowałem niedaleko, z przodu budynku.
Możemy po niego pójść. – Uśmiechnął się, więc musiałam odwrócić wzrok.
– Nie mogę tam znowu wyjść. Zobaczy mnie. Nie wie pan, co mi zrobi, jeśli
mnie znajdzie. Po prostu chcę wrócić do domu. – Zaczęłam szczękać zębami.
Zdjął swój płaszcz, po czym zarzucił mi go na ramiona.
– Pewnie jest ci zimno.
– Dziękuję – powiedziałam cicho, delikatnie się uśmiechając.
– Słuchaj, pójdę po telefon. Ty zostań tutaj przez kilka minut.
Skinąwszy głową, oparłam się o ceglany mur budynku.
– Zaraz wracam. – Wycofując się, patrzył mi w oczy. Mój Miłosierny Samarytanin ostrożnie spojrzał na dwie
strony chodnika, po czym wyszedł z zaułka.
– Na pewno – wymamrotałam, zbliżając się powoli do rogu, by móc
obserwować, jak się oddala.
Kiedy odszedł, zaczęłam działać.
Gdy tylko zdjęłam z siebie jego płaszcz, zaczęłam grzebać w kieszeniach
swetra. Wyciągnęłam kluczyki od samochodu, które z łatwością mu zwinęłam.
Szybko przeciągnęłam po nich rękawem, by usunąć lub przynajmniej rozmazać
wszystkie odciski palców, a następnie upuściłam je na ziemię, obok jego
płaszcza.
Wydawał się miły. Przynajmniej tyle mogłam dla niego zrobić.
Czułam cholernie silne poczucie winy, lecz nawet nie obejrzałam się za
siebie; ruszyłam szybko w przeciwnym kierunku. Biegłam zygzakiem kilkoma
bocznymi ulicami, po czym w końcu się zatrzymałam, wyciągnęłam jego telefon i
wpisałam numer ojca.
Po rozbrzmieniu jednego dzwonka, warknął:
– Gdzie ty jesteś?
– Róg Price i Czternastej. – Rozłączyłam się.
Minęło kilka minut, zanim sedan ojca wtoczył się i zatrzymał przede mną.
– Co ci tak długo, do cholery, zajęło? Jest spora szansa, że odmroziłam
sobie kilka palców u stóp – oznajmiłam gniewnie, wchodząc do samochodu i
wsuwając na stopy klapki z podobizną Oskara Zrzędy, które tam na mnie czekały.
– Przypomnij mi raz jeszcze, dlaczego musiałam wyjść na bosaka?
– Według najnowszych badań mężczyźni chętniej pomagają kobietom, które są
bose. Masz. – Podał mi duży, plastikowy kubek pełen wody.
Znałam procedurę. Wrzuciłam swojego nowo zdobytego iPhone’a do środka. W
ciągu kilku sekund ekran zrobił się czarny.
Płakałam nieco za każdym razem, kiedy musieliśmy niehumanitarnie uśpić
tak piękną bestię. Mogłabym dać temu telefonowi wspaniały dom w swojej tylnej
kieszeni spodni. Bardzo by się cieszył przy wysyłaniu moich tweetów. Mogłam
niemal wyobrazić sobie jego zachwyt, gdy pomagałby mi w tworzeniu memów z
kotami. Niestety dla mnie i błyszczącego malca, telefony komórkowe można było
namierzyć. Więc niezależnie od tego, jak wiele z nich udawało mi się podwędzić,
wszystkie czekał ten sam los.
– Ash, nie patrz tak na mnie! Wkrótce załatwimy ci nową komórkę –
skłamał.
Codziennie słyszałam tę i wiele innych obietnic. Same kłamstwa. Nigdy nie
miałam dostać nowego telefonu, nie po tym, jak oddał mój swojej pięknej, nowej
żonie. Tej szmacie.
– Proszę. Chcesz ten? – Zakręcił w palcach tanim, przeznaczonym do
jednorazowego użytku telefonem z klapką.
Przewróciłam oczami.
– To wspaniała oferta, ale z niej nie skorzystam – odparłam
sarkastycznie, a on zachichotał.
– Dobra. Co jeszcze masz dla mnie? – zapytał, zacierając ręce.
Zaczęłam grzebać w kieszeniach swojego swetra.
– Zegarek.
Podniósł go, żeby mu się przyjrzeć.
– No weź, Ash. To podróbka!
– Ojej. Przepraszam, ojczulku. Może sam powinieneś mataczyć? Czy są
jakieś badania informujące o tym, jak mężczyźni reagują na facetów z włosami
zaczesanymi na część głowy z łysiną? Powinniśmy spróbować. – Uśmiechnęłam się
krzywo.
– Nie waż się mówić do mnie takim tonem. Chyba że chcesz przeprowadzić się do Minneapolis. – Uniósł brew.
– Co? Nie! – krzyknęłam. – Powiedziałeś, że możemy zostać w Tennessee.
– To przestań mi truć dupę. Tu nie jest tanio. Jeśli chcesz tu zostać,
musisz przynosić mi coś lepszego niż podróbki rolexów. I nawet nie udawaj, że
tego nie zauważyłaś, kiedy obrałaś tego kolesia za cel.
Zacisnęłam zęby.
Och, zauważyłam. Właśnie dlatego go wybrałam. Nie byłam złą osobą.
Pewnie, byłam złodziejką, ale brałam tylko to, czego potrzebowałam, żeby
udobruchać ojca. Nienawidziłam okradać ludzi, szczególnie tych miłych, którzy,
jak się zdawało, naprawdę się o mnie martwili. Na zewnątrz był okropny ziąb, a
ten nieznajomy okrył mnie swoim płaszczem. W przeciwieństwie do mojego ojca,
który zabrał mi buty i wypchnął z samochodu dwie przecznice dalej.
Nie chciałam okradać ludzi, jednakże byłam gotowa zrobić wszystko, byle
tylko nie musieć się znowu przeprowadzać.
Piętnaście lat. Dwadzieścia dwa domy. Cóż, dom może być nadużyciem tego słowa. Pewnie, mieszkaliśmy w domach.
Ładnych. Dużych. Ale mieszkaliśmy też
w przyczepach, mieszkaniach i, więcej niż raz, w naszym samochodzie.
Oszukiwanie ludzi nie zapewniało stałego dochodu.
Sięgając do kieszeni, wyjęłam z niej resztę rzeczy mężczyzny.
– Proszę.
– Dobra dziewczynka! – Wyrwał mi z rąk portfel oraz wizytownik. – Gdzie
są jego kluczyki od samochodu?
– Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami, z zakłopotaniem wyglądając przez
okno.
– Cholera, Ash! – wybuchnął.
– Był miły! Zabrałam mu portfel! Nie miałby jak zapłacić za taksówkę!
– Tak? Biedaczyna. Może napisz do niego list z przeprosinami?
Nie najgorszy pomysł, ale byłam całkiem pewna, że ojciec miał coś
zupełnie innego na myśli.
– Kiedy wylądujesz w pierdlu! –
dokończył. – Były na nich twoje odciski palców. Jak cię złapią raz, to będą
mogli cię wrobić w każdego innego
dupka, którego obrobiłaś!
– Nie! Wytarłam je.
– Cóż, dla twojego dobra, mam nadzieję, że zrobiłaś to dokładnie! Skończ
z zostawianiem tych pieprzonych kluczyków! – Uderzył otwartą dłonią w
kierownicę.
– To niegrzeczne. I tak nic z nimi nie robimy. Po prostu wyrzucamy je do
śmieci.
– Teraz posłuchasz mnie bardzo uważnie. – Gdy tylko wyjechaliśmy z
miasta, zjechał na pobocze. – Twoim zadaniem jest zabieranie wszystkiego, co
mają w kieszeniach. I tyle. Jeśli twoje dłonie czegoś dotkną, to wraca to z
nami do domu. Rozumiesz?
Przewróciłam oczami.
A on swoje zwęził.
– Wiesz co? Może Minneapolis byłoby dla ciebie dobrą odmianą.
Tymi słowami zwrócił moją uwagę.
– Nie!
– Zaczynasz robić się nieuważna, Ash. – Zrobił wdech przez zęby, siorbiąc
przy tym. Od tego dźwięku zrobiło mi się niedobrze. – Odmiana jest dokładnie
tym, czego ci trzeba. – Ruszył znowu w drogę, cholernie opanowany.
Jednak ja byłam wściekła.
– Dobra! Zacznę brać kluczyki!
– Nie. Za bardzo przyzwyczaiłaś
się do mieszkania tutaj. Każdego łatwo tu obrobić. Potrzebujesz wyzwań, jakie
oferuje większe miasto.
– Tato! Nie. Przysiągłeś, że
zostaniemy tu cały rok. A minęły dopiero trzy miesiące!
– Nie mogę tak ryzykować i zostawiać twoje odciski palców w całym tym
cholernym mieście. Poza tym mam robotę w Minnesocie. Mogłaby nas na jakiś czas
ustawić.
– W przyszłym tygodniu zaczyna się szkoła! Obiecałeś, że po świętach będę
mogła się do niej zapisać.
– A wiesz co? Czasami sprawy się spieprzą i nie chcą iść po naszej myśli.
– Sięgnąwszy w moją stronę, otworzył schowek, wyciągając z niego wykałaczkę i
wtykając ją sobie do ust. Czułam nieodpartą potrzebę wbicia mu jej w oko. –
Szczególnie kiedy wracasz z pięcioma stówami oraz pieprzonym etui na wizytówki.
Nie wiedział, że miły facet, którego dopiero co obrobiłam, miał w swoim
portfelu, oprócz pięciuset dolarów, także kartę ubezpieczenia społecznego. Nie wiedział też tego, że
wyjęłam ją niepostrzeżenie, kiedy sprawdzał zegarek. Prawdopodobnie dzięki mnie
ten biedny palant nie zmarnuje trzech lat swojego życia, próbując odzyskać
swoją tożsamość po tym, jak mój ojciec skończyłby jej używać. Ale… był miły.
– Dupek – wymamrotałam pod nosem. Chociaż ani trochę nie byłam cicho.
– Po prostu daj sobie z tym spokój, Ash. Zmieniłem zdanie. Nie sądzę,
żeby szkoła do ciebie pasowała. Poza tym co ty, do cholery, wiesz na temat
algebry?
– Nic! – krzyknęłam. – Nic nie wiem na temat algebry, angielskiego ani
historii, a ciebie to nie obchodzi. To cholerny cud, że potrafię chociaż czytać
i pisać.
– Och, daj, kurde, spokój. Ciągle siedzisz z nosem w jakiejś książce.
Poza tym zdobyłem dla ciebie komputer, żebyś mogła zacząć lekcje online.
Przestań dramatyzować. – Wrócił do wyglądania przez okno.
– Nie zdobyłeś dla mnie
komputera. Ukradłam go!
Dziewięćdziesięcioletniemu staruszkowi, któremu kupiły go wnuki, żeby mogły
codziennie rozmawiać z nim na Skypie, ponieważ bardzo za nim tęskniły.
– O czym ty, kurwa, gadasz? – Zaśmiał się. – Miał sześćdziesiąt pięć lat
i pełno kasy. Jego wnuki go nienawidziły.
– Nie wiesz tego! Mogłabym mieć rację. – Skrzyżowałam ręce na piersiach,
ostentacyjnie wydymając usta.
– Nie, nie mogłabyś. A skąd niby, do cholery, miałem klucze do jego domu?
Jego syn, kryminalista, zapłacił mi, żeby mu zwinąć ten komputer. Zanim
udekorowałaś to urządzonko naklejkami ze szczeniaczkami, było w nim sporo
ciekawych informacji.
Nieważne. Wolałam swoją
historię.
Znowu wróciłam do poprzedniego tematu.
– Nie zamierzam się przeprowadzać.
– Debbie w tym momencie pakuje twoje graty.
– Nie – wykrztusiłam.
– Nie stać nas na to, żeby zostać. Gdybyś przyniosła mi coś naprawdę
pożytecznego, moglibyśmy przetrwać jeszcze kilka tygodni, ale wizytówkami nie
zapłaci się za wynajem.
Tennessee było naprawdę do dupy. Nie miałam tu żadnych przyjaciół i
spałam na kanapie w jednopokojowym mieszkaniu, w którym roiło się od mrówek. A
jednak oddałabym kompletnie wszystko, żeby tu zostać. To tutaj ojciec po raz
pierwszy na serio rozważał posłanie mnie do szkoły. Nienawidziłam jego żony, a
ona, całe szczęście, odwzajemniała moje uczucia. Była tak zdesperowana, żeby
się mnie pozbyć, że tak właściwie przekonała starego, że szkoła dobrze by mi
zrobiła. Nie eksperymentowałam ze swoją seksualnością, ani nic, ale gdy w końcu
się zgodził, chciałam ją powalić i zacząć ujeżdżać.
Od kiedy pamiętam, błagałam ojca, żeby pozwolił mi pójść do szkoły. Lecz
zawsze odpowiadał stanowczym „nie”. Przez lata karmił mnie tonami gównianych
wymówek, jednak ja znałam prawdę. Wszystko sprowadzało się do zostawiania za
sobą śladu w postaci dokumentów. Ray Mabie użył już stu różnych tożsamości.
Bardzo rzadko zdarzało się, żeby korzystał z własnej. Jednakże jeśli Ash
Victoria Mabie zapisałaby się do szkoły publicznej, musiałby dostarczyć jakiś dokument.
Boże, zabiłabym, żeby móc pójść do szkoły, gdzie chodzą dzieciaki w moim wieku.
Słyszałam, że nastoletnie dziewczyny to suki, ale z chęcią przekonałabym się o
tym na własnej skórze. Nie mogły być aż takie złe. Cholera, ja byłam całkiem
ekstra. Na pewno znalazłyby się jakieś laski podobne do mnie.
Wzięłam głęboki wdech i wsunęłam rękę do kieszeni, dotykając karty ubezpieczenia społecznego, która, wiedziałam to na pewno, podarowałaby mi więcej
niż tylko kilka dodatkowych tygodni. Zaczęłam ją wyciągać, ale zatrzymałam się,
kiedy przypomniałam sobie delikatny uśmiech mężczyzny. Miłosiernego
Samarytanina, który zaoferował mi – nieznajomej w potrzebie – swój płaszcz. Nie
musiał tego robić. Mógł się odwrócić i ruszyć w przeciwną stronę, tak jak wielu
innych zrobiło tego dnia.
Cholera. Dlaczego musiał być taki
miły?
– Nienawidzę cię – wymamrotałam, opuszczając szybę i wyrzucając kartę ubezpieczenia społecznego na pobocze.
– Co to, do cholery, było? – zapytał ojciec.
– Papierek po gumie. Chcesz? – Podrzuciłam opakowanie gumy do żucia,
które schowałam w dłoni.
Przyjrzał mi się z uwagą.
– Guma, hę?
– Tak – odpowiedziałam, po czym zrobiłam balon, który głośno pękł.
– Nie śmieć – zganił mnie.
Roześmiałam się. Ten mężczyzna wysłał mnie bezbronną na ulicę, ale
przeszkadzał mu papierek po gumie na poboczu. Do diabła z jego córką, ale
lepiej nie ingerować w kruche środowisko.
Pieprzyć takie życie.
Komentarze
Prześlij komentarz