"Swatanie dla początkujących" Maddie Dawson PATRONAT PREMIERA 6 MARZEC
Witajcie, w związku z jutrzejszą premierą mojego pierwszego patronatu od Wydawnictwa Niezwykłego "Swatanie dla początkujących" Maddie Dawson, mam dla Was niespodziankę. Zdecydowałam się na opublikowanie fragmentów pierwszego rozdziału książki, a wszytsko po to, abyście mogli poznać przezabawną i fascynującą postać, jaką jest ciotunia Blix Holliday, która zyskała moją sympatię, mam nadzieję, że Wam także przypadnie do gustu! Wyparujcie kolejnych rozdziałów, bo na pewno je dla Was przygotuję!
1
Prawda jest taka, że nie powinnam była
tu przyjeżdżać. Nie minęła nawet siedemnasta, a już marzę o szybkiej, błogiej
śpiączce. O czymś spektakularnym, z eleganckim zwaleniem się bez życia na
podłogę, z gałami wywalonymi na drugą stronę i drgawkami kończyn włącznie.
Trwa
coroczna, „pobożonarodzeniowa” herbatka u mojej siostrzenicy, wiecie, o co
chodzi, kiedy ludzie muszą nagle zgramolić się po kilku tygodniach zakupów,
imprez oraz kaców, gdyż Wendy Spinnaker wymaga, aby jeszcze raz przywdziali czerwone swetry i portki w kant, zjechali
się gromadnie i stali godzinami w jej salonie, podziwiając drogie dekoracje
świąteczne, wyremontowaną posiadłość, i pili kretyńskie czerwone drinki
podawane na tacy przez jakąś licealistkę w stroju kelnerki.
Na
ile potrafię stwierdzić, w całym tym spędzie chodzi o to, by moja siostrzenica
mogła przypomnieć dobrym obywatelom Fairlane w stanie Wirginia, że jest Bardzo
Ważną Personą, i do tego bogatą – siłą, z którą należy się liczyć. Filantropką.
Przewodniczącą wszelkich możliwych instytucji. Prawdę powiedziawszy, pogubiłam
się już, ilu dokładnie.
Korci
mnie, żeby wstać i zorganizować głosowanie. Kogo nastrój zmarniał doszczętnie w ciągu kilku ostatnich godzin? Ilu z was
chciałoby sformować ze mną taneczny pociąg i wyjechać nim prosto przez drzwi?
Wiem, że znalazłabym kilku zwolenników. A potem siostrzenica zamordowałaby mnie
we śnie.
Mieszkam
daleko i jestem stara jak próchno, więc nawet nie musiałam tu przyjeżdżać –
przez większość minionych lat miałam na tyle oleju w głowie, by unikać tej
hucpy – ale Houndy powiedział, że tym razem muszę się tu pojawić. Powiedział,
że będę żałowała, jeżeli nie spotkam się z rodziną po raz ostatni. Przejmuje
się takimi sprawami, jak żale na łożu śmierci. Wydaje mi się, że wyobraża
sobie, iż koniec życia wygląda jak finał melodramatu: wszystko schludnie
owinięte i przewiązane piękną kokardą, a do tego powszechne przebaczenie
grzechów. W prawdziwym życiu jednak tak nie jest.
– Pojadę. – Ustąpiłam
mu w końcu. – Ale nie przyznam się, że jestem chora.
– Sami
się domyślą, gdy cię zobaczą.
Oczywiście nie domyślili się.
Co
gorsze, w tym roku przyjęcie będzie trwało w nieskończoność, bo syn mojej
siostrzenicy, Noah, właśnie się zaręczył, więc wszyscy czekają, aż przyjedzie
ze swoją narzeczoną z Kalifornii, żeby ta mogła ujrzeć na własne oczy, w jak
zacną socjetę się wżeni.
– To
tylko jakaś trzpiotka, poznana przez niego na konferencji, która wymyśliła, jak
sprytnie wziąć go na haczyk – poinformowała mnie przez telefon
Wendy. – Prawdopodobnie nie ma w głowie ani jednej sprawnie
działającej szarej komórki. Pracuje w przedszkolu, wyobrażasz sobie? O jej
rodzinie też nie ma co wspominać, ojciec pracuje w ubezpieczeniach, a matka, z
tego, co wiem, nie robi nic. Pochodzą z Floh-rydy.
Właśnie tak to wymawia. Floh-ryda.
Dumałam
nad słowem trzpiotka i zachodziłam w
głowę, cóż może ono znaczyć we wszechświecie Wendy. Mnie nazwałaby zapewne
równie lekceważąco. Musicie wiedzieć, że nadal uchodzę za czarną owcę w
rodzinie, tę, na którą trzeba mieć czujne oko. Oburzająca Blix. Nie mogą
znieść, że zabrałam swój spadek i wyjechałam do Brooklynu – który, jak każdy
wie, jest miejscem nie do zaakceptowania, zamieszkanym przez „tych” z Północy.
Rozglądam
się po tym domu, niegdysiejszej siedzibie naszej rodziny, w ciągu całych
pokoleń przekazywanej przez ukochaną córę ukochanej córze (z pominięciem mnie,
naturalnie) i wkładam całą swoją moc w to, żeby blokować fale złej energii
przesączające się przez parkiet. Trzymetrowa sztuczna choinka z lampkami i
szklanymi ozdobami od Christophera Radko próbuje mnie przekonać, że wszyscy
bawią się przednio, ale dziękuję wam bardzo, ja swoje wiem.
Zgnilizna
toczy tę rodzinę u samego rdzenia, nieważne, co próbują wam wmówić ozdoby.
Widzę
rzeczy takimi, jakie są, mój wzrok przenika przez sztuczność i obłudę. Nadal
pamiętam prawdziwą świetność tego miejsca, zanim Wendy Spinnaker postanowiła
wydać tysiące dolarów na lipną renowację fasady.
Renowacja
świetnie streszcza natomiast całą filozofię tej rodziny: zaklajstrować
wszystko, co prawdziwe, i nie zapomnieć o fornirowaniu wierzchu. Wtedy nikt się
nie dowie.
Ale
ja wiem.
***
Podchodzi do mnie lekko zawiany starszy
dżentelmen o nieświeżym oddechu i zaczyna opowiadać o jakichś fuzjach
bankowych, które fuzjuje, i przejęciach, które przejmuje, oraz dodaje, że
według niego moja siostrzenica to jedyna osoba władna sprawić, aby grzanki z
serem smakowały jak stare skarpetki. Już mam się z nim zgodzić, gdy dociera do
mnie, że tak naprawdę te ostatnie słowa wcale nie padły z jego ust. W pokoju
jest za głośno i za gorąco, więc odparowuję dżentelmena za pomocą mojego
umysłu, naturalnie w mig znika.
Ma
się te talenty.
Następnie,
cud nad cuda, kiedy już wszyscy mieliśmy ulec rozpaczy i ciężkiemu piciu, drzwi
wejściowe otwierają się ze hukiem i przyjęcie nagle nabiera energii, jakby ktoś
na powrót podpiął je do prądu i pozwolił uczestnikom wrócić do życia.
Dotarła
para młoda!
– Hej,
wszyscy! Wszyscy! Naturalnie znacie mojego kochanego, genialnego Noaha, a to, a
to jego wspaniała narzeczona, Marnie
MacGraw, już wkrótce wyborna synowa!
Witaj, kochanie! – Klaszcze i woła
Wendy, pędząc do sieni.
Kwartecik
smyczkowy w rogu salonu uderza w Here
Comes the Bride, wszyscy się zlatują, wymieniają z młodymi uściski dłoni i
zasłaniają mi widok. Słyszę, jak Noah, dziedzic rodzinnej zuchwałości, gromkim
głosem opowiada o locie i korkach, podczas gdy jego narzeczoną przekazują sobie
z rąk do rąk i przytulają, jakby była jakimś współwłasnym towarem. Przechylając
głowę w prawo, zauważam, że naprawdę jest śliczna – wysoka, szczupła, rumiana i
złotowłosa, ma na głowie niebieski beret, przekrzywiony z wesołą dziarskością,
którą nieczęsto spotyka się na przyjęciach u Wendy.
A
potem dostrzegam w niej coś jeszcze, w sposobie, w jaki zerka spod swej złotej
grzywki. I nagle – puw! – nasze
spojrzenia się spotykają i przysięgam, że przeskakuje między nami krótki błysk.
Planowałam
wstać z kanapy, ale zamiast tego, zapadłam się w nią głębiej, zamknęłam oczy i
ścisnęłam palce.
Znam ją. O mój Boże, naprawdę mam
wrażenie, że ją znam.
Zebranie
się do kupy zajmuje mi kilka dobrych chwil. Może jednak się mylę. No, bo jak to
możliwe? Ale nie. To prawda. Marnie MacGraw wygląda dokładnie jak ja w czasach
największej chwały, stoi tam, dając odpór nawałnicy południowych wyższych sfer,
a ja widzę je obie, starą i młodą, i czuję, jak moje starcze serce zaczyna
walić, jak dawniej.
Podejdź tu, kochanie, nadaję w jej
stronę komunikat bez słów.
A
więc to dlatego – dlatego – się tu
znalazłam. Wcale nie chodziło o zakończenie długich lat rodzinnych swarów. Nie
chodziło o picie tych idiotycznych drinków ani ostatnie odwiedziny w mojej
kolebce.
Miałam
poznać Marnie MacGraw.
Położyłam
dłoń na brzuchu, dotykając guza, który rośnie tam od zeszłej zimy – twardej,
litej masy, która zabije mnie, zanim nadejdzie lato.
Podejdź tu, Marnie MacGraw. Mam ci tyle do
opowiedzenia.
Jeszcze
nie. Jeszcze nie. Nie podchodzi.
Ach,
tak. Oczywiście. Gdy jesteś przedstawiana uprzejmej południowej socjecie, gdy
jesteś przeznaczona dziedzicowi, masz obowiązki do wykonania. A pod ich
ciężarem Marnie MacGraw robi się rozedrgana, zdenerwowana – a następnie
popełnia koszmarne faux pas, tak
wybornie okropne, że już samo to sprawiłoby, iż miałabym o niej jak najlepsze
mniemanie do końca życia, nawet gdybym nie znała jej wcześniej. Odmawia przyjęcia porcji grzanek Wendy.
Z początku, gdy talerz zmierza w jej kierunku, tylko uprzejmie kręci głową.
Stara się przekonywać, że nie jest głodna, ale to ewidentnie nieprawda, bo
podróżowała z Noahem przez wiele godzin, a mierząca ją laserowym wzrokiem Wendy
wie, że przegapili zarówno śniadanie, jak i obiad, i musieli żyć o serwowanych
w samolocie orzeszkach.
– Dlaczego,
kochanie? Przecież musisz
jeść! Nie masz na tych kosteczkach ani jednej zbędnej kalorii, niech Bóg
ma cię w swojej opiece! Zamykam oczy. Przyjechała tu dopiero kilka minut temu, a
już zasłużyła sobie na śmiercionośne „niech Bóg ma cię w swojej opiece”.
Autorki grafik: Snieznooka, Katherine the book worm, Wera i książki
Gratuluję patronatu, ale wybacz, że nie przeczytam, bo nigdy nie czytam fragmentów,by sobie nie spoilerować :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę zaczytanej nocy!
Eli https://czytamytu.blogspot.com
Dziękuję ślicznie :) moe, keidyś uda ci się ją przeczytac
Usuń