[PATRONAT]Rozdział drugi "Reaper" A.Zavarelli
Ronan
Bądź posłuszny.
Bądź gotowy poświęcić się dla
większego dobra.
Nigdy się nie poddawaj. Zawsze
stawiaj opór.
Nie wahaj się wyeliminować
zagrożenia.
Ćwicz samokontrolę.
Zawsze bądź czysty i schludny.
Bezustannie dąż do wzmocnienia
ciała i umysłu.
Żyj w czystości. Nie pij, nie
pal, nie spożywaj cukru.
Nie zadawaj się z osobami z
zewnątrz.
Nigdy nie kwestionuj rozkazów.
Zawsze dąż do celu, jakim jest
wolny naród.
Bo tak długo, jak Irlandia
pozostanie w łańcuchach, ty również w nich będziesz.
–
Wczuj się – mówi Farrell.
Szkło
wbija mi się w kolana, gdy próbuję raz jeszcze powtórzyć fundamentalne
wartości. Chce mi się pić, mój język jest tak suchy, że przykleja się do
podniebienia. Farrellowi kończy się cierpliwość i jeśli szybko nie zacznę
mówić, kara będzie o wiele gorsza.
Plączą
mi się słowa i w połowie zapominam, przy którym punkcie jestem. Moje powieki są
ciężkie, nie wiem, od ilu dni nie śpię. Zaczynam mieć przywidzenia. Widzę
rzeczy, których nie ma, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Już
nie czuję wyciągniętych nad głowę ramion. Moje nogi chciałyby odpocząć od
ciągłego stania, nawet jeśli miałoby to oznaczać klęczenie na szkle. Podczas
dwuletniego szkolenia zacząłem rozumieć, że życie po prostu zamienia jeden ból
na drugi.
Nigdy
nie zaznam ulgi. Nawet przez krótką chwilę. Ponieważ nie można stać się
agentem, leżąc w łóżku usłanym różami. Właśnie tak powiedział mi Farrell, gdy
zabierali mnie z jedynych czterech ścian, jakie kiedykolwiek znałem. Jeden dom,
cztery łóżka, czterech innych chłopaków. Chłopaków, z którymi nie powinienem
rozmawiać.
Chyba miałem wtedy osiem lat. Farrell
powiedział, że w takim wieku zaczyna się trenować.
Teraz mam już dziesięć lat.
Dziesięć.
Wcale
nie czuję się jak dziesięciolatek.
Farrell
patrzy na mnie ze wstydem, który wypala mnie od środka. Wbijam wzrok w podłogę
i czekam na karę. Rozluźniam ramiona i pochylam głowę na znak poniesionej
porażki. Moje powieki są ciężkie i boję się, że zaraz usnę. Boli mnie każda kość.
Moja skóra piecze. Drżę, wykonując najmniejszy ruch.
Farrell
bez słowa rozpina kajdanki, które utrzymują moje nadgarstki w miejscu. W
rezultacie upadam bezwładnie twarzą na beton. Nie mogę się ruszyć. Policzek
mnie piecze i czuję, że krwawi. Odgłos butów Farrella odbija się echem, gdy mężczyzna
porusza się za moimi plecami.
Podciąga
mi spodnie, które miałem w kostkach, a ja próbuję odskoczyć. Coyne stawia mi
nogę na plecach, napiera na nie i przygwożdża mnie do podłogi. A potem słyszę
bzyczenie paralizatora.
Odnajduję
ciemną plamę na ścianie i wpatruję się w nią, zanim Coyne atakuje podeszwy
moich stóp. Jednak to nie pomaga. Nic nigdy nie pomaga. Jest tylko ból.
Ból.
Ciemność. Ból. Ciemność.
Lubię
ciemność.
Strumień
wody rozbryzguje się na mojej twarzy i przestraszony odzyskuję przytomność.
Farrell stoi nade mną i ponownie wykrzykuje polecenia.
–
Wstawaj!
–
Nie mogę – mówię.
Nie
kłamię.
Farrell
kiwa głową na Coyne’a i obaj podnoszą mnie za ramiona. Jestem teraz nagi. Znowu
mnie rozebrali i wiem, co za chwilę nastąpi. Zaciskają kajdanki na moich
nadgarstkach, przez co mam ręce wyciągnięte nad głową i muszę stać na palcach,
aby utrzymać pion. Oparzenia pieką tak bardzo, że jestem na skraju ponownego
osunięcia się w ciemność. Jednak wiem, że nie mogę tego zrobić.
Wraca
Coyne, trzymając w ręce szlauch. Przez dłuższy czas polewa mnie strumieniem
zimnej wody. Moim ciałem targają dreszcze, jednak próbuję skupić się na złapaniu
w usta choć kilku kropli. Tak bardzo chce mi się pić.
Woda
przestaje lecieć i Coyne zerka na mnie, a potem na Farrella.
–
Mdleje.
Farrell
kiwa głową i wyciąga z kieszeni kolejna tabletkę. Nie lubię tabletek. Wszystko,
tylko nie tabletki. Zaciskam wargi, jednak i tak siłą wpycha mi ją do ust.
Czuję gorzki smak na języku, nie mam innego wyjścia, tylko ją połknąć.
Moje
serce bije zbyt szybko. Czuję, że oczy zaraz wyskoczą mi z oczodołów. Farrell
kręci się za mną i po chwili ponownie zaciska pętlę na mojej szyi. Jestem
przywiązany do ściany za plecami, przez co muszę stać całkowicie prosto.
Policzkuje
mnie i obaj ruszają w kierunku drzwi. Tych, które prowadzą tam, gdzie jeszcze
nigdy nie byłem. Tych, o których myślę, gdy się na mnie nie patrzą.
–
Nie zasypiaj, koleżko – mówi. – Albo już nigdy się nie obudzisz.
***
Rozpinam
guziki garnituru, po czym wieszam marynarkę na wbitym w ścianę haczyku.
Wszystko w tym pokoju jest dokładnie takie, jak mi się podoba. Czyste i dobrze
zorganizowane – miejsce pracy, jakiego potrzebuję. Po wejściu tutaj zawsze
odprawiam swój rytuał. I nawet z rozchodzącym się po moich żyłach dudniącym
oczekiwaniem wiem, że dokładnie spełniam własne standardy.
Każdy
przedmiot w pomieszczeniu ma swoje miejsce. Każdy ruch musi być wykonany
uważnie i z premedytacją.
Zdejmuję
zegarek, a po nim podkoszulkę. Wciskam dwa guziki na pilocie i z głośników
zaczyna sączyć się suita Bacha na wiolonczelę. Zawsze z mocą sześćdziesięciu dwóch
decybeli, to idealna głośność. Nieszczególnie przepadam za muzyką czy innymi
dźwiękami, lecz Bach tak bardzo mi nie przeszkadza. Gdy byłem małym chłopcem, mama
Crowa nauczyła mnie, że muzyka pomaga w koncentracji. I właśnie to robię w tej
chwili.
Wszystko
jest na swoim miejscu. Na tej liście znajduje się również mój obecny gość.
Donovan już leży przywiązany do stalowego stołu, z którego korzystam przy
takich okazjach. Sączące truciznę oczy są zupełnie czarne. Nie jest w stanie
nic mówić, bo ma wetkniętą w usta szmatę. Tak właśnie wolę. Nie mam ochoty go
więcej słyszeć.
–
Domyślam się, że przypuszczasz, że to za zdradę – mówię, sięgając po skrzynkę z
narzędziami, którą następnie otwieram. – Ale wcale tak nie jest. Przynajmniej
nie dla mnie.
Próbuje
wymamrotać jakąś odpowiedź, ale go ignoruję. Kontynuuję rozkładanie narzędzi,
przesuwam palcami po lśniących, metalowych przedmiotach, których dotyk jest znajomy
i kojący. Nie mieliśmy z Donovanem zbyt wielu okazji do rozmowy przez te
wszystkie lata. Chociaż należał do syndykatu, nigdy go nie lubiłem ani mu nie
ufałem.
Zazwyczaj
nie czuję potrzeby, by rozmawiać, nie tak jak inni. Mówię, kiedy jest to
konieczne i to mi wystarcza. Większość gości, którzy trafiają do tego pokoju, w
ogóle nie słyszy mojego głosu. Odzywam się wtedy, gdy muszę wyciągnąć z nich
potrzebne informacje.
Jednak
dzisiejszego wieczoru z Donovanem muszę zrzucić ze swojej piersi pewien ciężar.
Wybieram skalpel i trzymam go przed nim, jakbym zadawał niewypowiedziane
pytanie. Donovan mruga, patrząc na mnie.
–
Masz rację. – Kiwam głową i odwracam się w stronę reszty narzędzi. – To zbyt
proste. Myślę, że obaj wiemy, że nie wypada, żebym skończył z tobą zbyt szybko.
Na
pozór jestem spokojny. Zawsze spokojny. Nie ma powodu, by robić zamieszanie.
Nie pozwolę na to, by zobaczył, jak bardzo na mnie działa. Dzisiejszego
wieczoru Donovan poczuje ciężar mojej długo wzbierającej furii. Dzisiejszego
wieczoru zrobię to, co pragnąłem zrobić, gdy tylko odkryłem, że ten chuj tknął
Sashę.
Krew
cieknie z mojej dłoni. Spuszczam wzrok i widzę, że zaciskając pięść, wbiłem
sobie skalpel w dłoń.
Widok
ciemnego szkarłatu łagodzi mój wewnętrzny ogień. Jednak nie mogę pozwolić, aby
przejął nade mną kontrolę. Bo jeśli tak się stanie, skończę wszystko zbyt
szybko.
A
Donovan nie zasługuje na taką uprzejmość z mojej strony.
Najchętniej
powoli i boleśnie wypatroszyłbym go za bycie gwałcicielem. Jednak nie to
motywuje mnie, aby sprawić, że jego krew pokapie na podłogę. Jest nią osoba, na
której położył łapy. Wiedział, że nie powinien tego robić.
A ona mu pozwoliła.
Nabieram
powietrza w płuca, biorąc wdech, i z przyzwyczajenia liczę, ile kroków dzieli
mnie od drzwi. Dwukrotnie odliczam je wstecz i już jestem spokojny.
Wyciągam
szczypce z walizki, a potem rozwierak dentystyczny z szuflady. Ponieważ pokój
jest niewielki, zbudowany z myślą o funkcjonalności, zaledwie pięć kroków
dzieli mnie od stołu. Liczę je dwukrotnie, rozkładając potrzebne przedmioty na
stoliku, po czym przysuwam sobie krzesło obrotowe.
Stół
jest regulowany i przed zajęciem miejsca obniżam go na odpowiednią wysokość. Donovan
szarpie się, gdy unieruchamiam jego głowę. Wszyscy tak robią i irytuje mnie to.
Powinni wiedzieć, że jak już trafią na mój stół, to nie ma sensu walczyć z tym,
co nieuniknione. Na tym polega różnica między facetami takimi jak Donovan i
facetami takimi jak ja.
Ja
zaakceptowałbym swój los i zachowałbym się z godnością, a on po prostu nie może
tego zrobić. Gdy wyjmuję szmatę z jego ust, wylewa się z nich potok przekleństw
i trochę śliny. To ułatwia mi wetknięcie do nich rozwieraka bez zbędnej
szarpaniny.
Po
wykonaniu zadania siadam i przez chwilę podziwiam swoje dzieło. Farrell nauczył
mnie, że zawsze powinienem być dumny z tego, co robię. Nie leży to w mojej
naturze. Czuję, że po prostu robię swoje i robię to nadzwyczaj dobrze. Jednak w
tym przypadku czuję lekki posmak dumy, dokładnie tak, jak mnie nauczono.
–
Zazwyczaj robię to nieco później – wyjaśniam Donovanowi, biorąc szczypce z
leżącej obok tacy. – Ale pomyślałem, że możemy uciąć sobie krótką pogawędkę. Rozgrzewkę,
jeśli wolisz to tak ująć.
–
Pierdol się! – Donovan wypluwa przekleństwo mimo tkwiącego w ustach metalu.
Zbliżam
szczypce do jego ust i zaciskam je na jedynce.
–
To może troszkę zaboleć.
Ząb
wychodzi przy odrobinie szarpania i w akompaniamencie pisków Donovana.
–
Sporo krzyczysz jak na faceta, który lubi krzywdzić kobiety – zauważam.
Obrzęk
i wypełniająca jego usta krew tłumią odpowiedź. Kontynuuję pracę bez chwili
wytchnienia. Napięcie opuszcza moje ciało, gdy jego krzyki w końcu milkną. Czuję
adrenalinowego kopa. Przy tym, co zaplanowałem, to nie wróży dla niego nic
dobrego.
W
pokoju jest cicho, jeśli nie liczyć jęków wydawanych przez szczypce podczas
pracy. Mam trochę czasu, żeby poukładać myśli.
–
Czy zainteresuje cię, Donny, że była moja, zanim ty i Blaine położyliście na
niej łapska?
Patrzy
mi w oczy, a w jego spojrzeniu widzę rozbawienie. Kpi ze mnie, widzę to w jego
oczach. Od kiedy tylko go znam, rzucał mi te swoje kpiące spojrzenia. Dla mnie
to miało niewielkie znaczenie. Nie będzie się śmiał, gdy z nim skończę.
–
Pierwszy zobaczyłem ją tamtej nocy – przyznaję. – Zanim inni to zrobili.
Znowu
mamrocze coś niezrozumiałego, a ja uciszam go ruchem głowy.
–
Była niczym mysz na polu pełnym sępów.
Nie
byłem jednym z nich. Moje braki w umiejętnościach społecznych oraz pozycja w
organizacji nie pozwalały mi wtedy na dokonanie takiego podboju. A teraz sprawy
uległy zmianie.
Lecz
ja nie.
Po
wyrwaniu wszystkich zębów, wpycham w usta Donny’ego szmatkę, żeby wchłonęła
krew. Wycieram dłonie i odkładam brudne narzędzia, po czym wyszukuję kolejne. Znowu
zatrzymuję się przy swoim częstym towarzyszu – skalpelu. W czystym cięciu jest
coś pięknego i kojącego. Donovan nie ma co liczyć na podobne miłosierdzie z
mojej strony.
Większość
facetów z syndykatu woli czuć w dłoni ciężar rewolweru. To szybki sposób na
wyeliminowanie kogoś przy zachowaniu dystansu. Tak czy siak, zabijanie to brudna
robota, a ja wolę używać do tego noża. Zakończenie czyjegoś życia to nie jest
coś, co zwykle robię bez zastanowienia. Zabijanie jest czymś bardzo osobistym,
sama czynność również powinna taka być.
Celem
mojego istnienia zawsze było niesienie śmierci. Gdy byłem zaledwie podrostkiem,
nauczenie się zabijania stanowiło dla mnie jedyny powód, by żyć. Dobrze mnie
wyszkolili. Na tym świecie nie ma nic, co mógłbym robić skuteczniej. Konwersacje,
rozumienie innych, podejmowanie decyzji. To nie są rzeczy, w których jestem biegły.
Ale w zabijaniu już tak. Bez zadawania pytań. Bez wahania. Bez cienia
wątpliwości.
Urodziłem
się, aby odbierać życie.
Wewnątrz
mnie płoną nieskończone pokłady gniewu. Muszę ku nim tylko sięgnąć i zaczerpnąć
odrobinę, aby wykonać każde powierzone mi zadanie. To nic innego jak transakcja
biznesowa. Postawienie kropki nad „i” albo poziomej kreski w „t”. Nie czuję
niczego szczególnego, gdy sprawiam, że gaśnie ludzkie światło.
Niewiele
rzeczy jest w stanie wywołać we mnie silne emocje. Nie lubię emocji. Nie pojmuję
ich. Próba ich zrozumienia kończy się jedynie frustracją. Z tego powodu trzymam
się z dala od wszystkiego, co wywołuje uczucia, których nie ogarniam. Ale
śmierć jest czymś, co rozumiem.
Nazywano
mnie socjopatą. Potworem. Jednak nie sądzę, żebym nim był. Jestem prostym
człowiekiem wykonującym robotę, która musi zostać wykonana. Jeśli nie ja, to
robiłby to ktoś inny. Mężczyźni, których zabijam, wiedzieli, co ich czeka.
Wiedzieli, w co się pakują. Narobili Niallowi kłopotu albo w jakiś sposób
zagrozili syndykatowi. A zagrożenie, tak jak szkodniki, trzeba wyeliminować.
Jeden
z kilku kodeksów moralnych, których wciąż przestrzegam. Będę chronić swoich
braci za wszelką cenę.
Robiąc
to, lubię myśleć, że w większości wypadków mężczyźni, których spotykam,
otrzymują szybką i honorową śmierć. Groza nie przynosi mi ukojenia. Nie czerpię
przyjemności z samego aktu zabijania. Nie czuję nic. Wolę precyzję i czystość.
Szybkie cięcie. Nic, co wymaga użycia brutalnej siły albo zbędnej babraniny.
Większość chłopaków tego nie wie, ale naprawdę nie lubię tortur. Nie zajmuję
się swoimi gośćmi, aby zadać im ból, lecz aby wyciągnąć od nich odpowiedzi. Idzie
z górki, jeśli powiedzą mi to, co chcę wiedzieć. Ostateczny wybór należy do
nich.
Jak
już mówiłem, sprawa Donovana jest zupełnie innym przypadkiem. On jest jednym z
nas. Jest człowiekiem, który złożył przysięgę i obiecywał lojalność wobec
syndykatu. Swoim braciom. Złamał tę przysięgę. Zdradził swoich. Kara za ten
występek pozostaje niezmienna jak świat, który tak dobrze znam. Śmierć.
Wierzę,
że to wspólny element ściśle spajający wszystkie grupy. Nadciągająca groźba
śmierci rzuca cień na złe uczynki i sprawia, że wydają się one tak przytłaczające
i mroczne, że tylko najodważniejsze lub najbardziej nieświadome dusze postanowią
zignorować ryzyko.
A
jednak to się zdarza. Już wcześniej pochowałem dwóch innych członków syndykatu.
Problem w tym, że wyrok został zatwierdzony tylko na jednego z nich. Ale nie powstrzymało
mnie to przed czerpaniem z tego przyjemności. Gdy za moimi plecami metalowy
stół zaczyna szorować po podłodze, nabieram silnego podejrzenia, że będę mieć
frajdę również teraz.
Przyjemność
jest dla mnie obcą emocją. Kilka razy próbowałem innych jej rodzajów, lecz
tylko mnie niepokoiły. Trzymam się przekonania, że nic, co silnie odurza, nie
może być dobre. Tak jak tabletki, które mi podawali. Uzależniające. Mam
wrażenie, że całe życie próbuję tego unikać.
Tylko
dzisiejszej nocy pozwalam sobie na tę odrobinę przyjemności.
Odwracam
się do swojego więźnia, który uderza o stół, próbując się uwolnić. Powinien
wiedzieć, że nie spartoliłbym jego więzów. W końcu pracował ze mną przez pięć
lat.
Podnoszę
skalpel i go obracam – przez niezdecydowanie ciąży mi w dłoni. Jak już mówiłem,
nie lubię marnować czasu. Tak jak w przypadku poprzednich mężczyzn, mógłbym podarować
mu szybką i bezbolesną śmierć. Jednak tego nie zrobię. Bo niespodziewanie Donny
obudził we mnie bardzo ludzki odruch. Taki, którego wcześniej nie doświadczałem
zbyt często.
Te
odruchy zawsze wiążą się z nią – Sashą. Jest gorsza niż tamte tabletki. Gorsza niż
cokolwiek innego, z czym miałem do czynienia.
Już
raz dla niej zabiłem i zrobiłem to w dość makabryczny sposób. Jeśli
kiedykolwiek kierowałem się swoimi psychopatycznymi zapędami, to właśnie wtedy.
Donovan obudził we mnie tę sama potrzebę. Obudził we mnie demony, które chciały
wyjść i się zabawić.
Zaciskam
palce na rączce skalpela, gdy myślę o nim wewnątrz niej. O tym, jak dotyka jej
skóry. Jak smakuje jej w sposób, którego nigdy nie zaznam. Jak czuje na sobie
miękkość jej ciała. Jak czuje jej zapach i dłonie. Jak słyszy wydawane przez
nią odgłosy. Moim ciałem targa odraza, którą czuję do niej i samego siebie.
Nie
chcę jej. Nigdy jej nie chciałem.
Otwierają
się drzwi, a do pokoju wlewa się światło, zaraz po tym rozlega się ciche
westchnienie.
Jeszcze
zanim odwrócę wzrok, wiem, że to ona.
Kieruje
spojrzenie na przywiązanego do stołu Donovana, a potem znowu na mnie,
trzymającego w zakrwawionej dłoni skalpel. Jej źrenice się powiększają, gdy to do
niej dociera. Potyka się, robiąc krok w tył, i widzę jedyne, czego nigdy nie
chciałem u niej widzieć. Strach.
Może
mnie nienawidzić. Może mną gardzić. Ale bać się mnie?
Nie.
Chcę
do niej podejść. Pocieszyć ją i udobruchać kłamstwami. Jednak nie będę jej
okłamywać. Ledwo jestem w stanie z nią rozmawiać. Nie wiem, co powiedzieć.
Nigdy nie wiem.
Za
drzwiami tuż obok niej pojawia się głowa Conora. Patrzę na niego, mrużąc oczy.
–
Sorry, Fitz. – Łapie Sashę pod ramię i próbuje ją odciągnąć. – Musiałem iść się
odlać. Nie wiedziałem, że jest na dole.
Moja
pierś unosi się i opada, gdy Conor ciągnie za sobą Sashę, na której twarzy
malują się odraza i obrzydzenie. Ona już wie, kim jestem, nie potrzebuje
przypomnienia. Cała ta sytuacja podsyca mój gniew, zupełnie jakby ktoś wcisnął
we mnie jakiś przycisk.
Za
moimi plecami rozlega się kpiący śmiech. Odwracam się i widzę Donovana, który
zdołał wypluć zakrwawioną szmatę.
–
Powinieneś widzieć swoją minę – bełkocze.
Ignoruję
go i z haczyka na ścianie zdejmuję nożyce ogrodnicze oraz metalową misę. Ręce
Donovana już są przywiązane wzdłuż jego tułowia, a on sam znowu zaczyna się
szarpać, gdy na jego ramię zakładam opaskę uciskową.
Stawiam
misę na jego klatce piersiowej. Obcinaniu każdego palca towarzyszy głuchy
brzdęk kawałka ciała uderzającego o metalową powierzchnię. Po chwili okrążam go
i zabieram się za drugą rękę. Donovan jest na skraju omdlenia. Uderzam go w
twarz i polewam zimną wodą, a potem kończę robotę. Po ucięciu wszystkich palców
daję mu chwilę wytchnienia, żeby nie doznał szoku.
–
Jesteś chorym, pierdolonym zjebem – bełkocze. – Wiesz o tym? Teraz ma to sens.
Nigdy
wcześniej nie wyglądał bardziej absurdalnie niż w tej chwili – brakuje mu
zębów, a na końcu każdej dłoni ma zakrwawione kikuty. Jednak wbrew zdrowemu
rozsądkowi pozwalam na takie wybryki.
–
Co takiego?
Uśmiecha
się i przez pokrywającą jego twarz krew wygląda to makabrycznie.
–
Skosztowałeś jej? Ja tak. I to wiele razy.
Odpowiadam
mu pełnym politowania uśmiechem. Donny jest zbyt tępy, żeby zrozumieć, że to na
mnie nie zadziała. Ma nadzieję, że uda mu się mnie sprowokować i przez to szybko
go zabiję. Ale się myli. Panuję nad sobą. Zawsze nad sobą panuję. Nic, co powie,
tego nie zmieni. Moje granice sprawdzali o wiele mądrzejsi niż on.
Skupiam
uwagę na swoich narzędziach, szukając odpowiednich do tego, co zaplanowałem w
dalszej kolejności. Jednak następne słowa Donny’ego uświadamiają mi, że jestem
w błędzie. Jednak jest w stanie nacisnąć na mnie w sposób, o który go nawet nie
podejrzewałem.
–
Robiła to, aby cię chronić. Wiedziałeś o tym? Głupia kurwa myślała, że musi cię
chronić. Widziałem cię tamtej nocy, Ronanie. Widziałem, jak ciągniesz ciało
Blaine’a do swojego wozu. A Sasha widziała mnie. Wiedziała, że mógłbym na
ciebie donieść, gdybym tylko miał na to ochotę. Więc za pomocą swoich ust
kupowała moje milczenie.
Żar
rozchodzi się po moich żyłach, grożąc, że rozpadnę się na kawałki, a wtedy strawi
wszystko w tym budynku, jeśli nad sobą nie zapanuję.
Podnoszę
wiertło ze stołu i po raz ostatni wbijam wzrok w Donny’ego, zanim zagwarantuję
mu, że nie będzie w stanie zebrać myśli.
–
Jeśli byłeś gotowy umrzeć, wystarczyło tylko powiedzieć.
Łapię
go za spodnie, po czym je z niego zsuwam, pozwalając, by chłodne powietrze
musnęło jego skurczonego kutasa.
–
Mam nadzieję, że było warto – mówię.
–
Mam zabezpieczenie – grozi. – Powinieneś to wiedzieć. Jeśli zniknę, Niall dowie
się, co zrobiłeś. Co ty i Sasha zrobiliście. Obiecuję ci to.
Jego
słowa nie zmienią niczego. To bez znaczenia, ale oni zawsze próbują. Nie ma na
tym świecie niczego, co by go przede mną ocaliło. Gdy w końcu wyczytuje to z
mojej twarzy, w oczach Donovana gaśnie wszelka nadzieja.
Boli
mnie twarz, a gdy robię krok naprzód, z zaskoczeniem odkrywam, że się
uśmiecham.
***
Po umyciu
się i pozbyciu ciała, jedziemy z Conorem do bliźniaka Donny’ego, aby go
uprzątnąć. To standardowa procedura. Robimy tak za każdym razem, gdy któryś z
członków syndykatu zginie w takich okolicznościach. Jeśli złożyli mi wizytę,
oznacza to, że nie można im było ufać. A to znaczy, że trzeba się zająć ich
domem oraz mieniem.
Donny
miał wiele talentów. Kłamanie było jednym z nich. Jednak jego deklaracja o
zabezpieczeniu nie przestaje mi chodzić po głowie. Uwierzyłem, gdy o tym mówił.
W jego oczach widziałem pewność siebie. To nie był żaden blef. Był głęboko
przekonany, że w jakiś sposób zdoła się z tego wywinąć.
Wątpię,
że w mieszkaniu znajdę to jego zabezpieczenie. Jednak to mnie nie powstrzymuje
przed jego zbadaniem.
Nigdy
nie byłem u Donovana. Na szczęście nie widziałem takiej potrzeby. Jego lokum znajduje
się w obskurnej części Roxbury. Farba elewacyjna, jaką pomalowano budynek,
zdążyła wyblaknąć i miejscami się złuszczyć, a ogródek jest zarośnięty.
Zakładam, że przede wszystkim wolał wydawać kasę na dziwki i kokainę.
–
Chcesz, żebym stał na czatach, jak będziesz zajmować się zamkiem? – pyta Conor,
gdy idziemy przez tylne podwórko.
Kręcę
głową. Chłopaczyna jest totalnie zielony. Nie ma zbyt wiele zdrowego rozsądku,
ale to dobry dzieciak. Ufam mu. To więcej, niż mogę powiedzieć o większości
ludzi. Mam przy sobie zestaw wytrychów, ale wątpię, żebym ich potrzebował. Wyciągam
brelok, który zabrałem z ciała Donny’ego i wręczam go Conorowi.
Patrzy
się na niego przez chwilę, po czym zaczyna sprawdzać klucze. Dopiero trzeci
okazuje się zwycięzcą. Drzwi stają przed nami otworem i wita nas ostatnie, czego
spodziewałbym się w domu Donovana.
Pies.
–
Co do diabła? – Conor niczym echo wyraża moje zmieszanie, gdy mała, futrzasta
bestia na czterech łapach zmierza w naszą stronę.
Psiak
ma czarną podpalaną mordkę z białym pasem pośrodku biegnącym prosto w kierunku
wielkiego, czarnego nosa. Uszy zwierzaka są zdecydowanie zbyt duże w stosunku
do jego głowy, którą unosi, podskakując na płytkach kuchennych i wydając przy
okazji różne dziwne dźwięki. Gdy atakuje moją nogę, język wystaje z boku jego
pyska. Ja z kolei próbuję go odgonić.
–
Co on robił z corgim? – pyta Conor.
–
Corgim? – powtarzam.
–
No. – Conor wskazuje na puchatą bestię szarpiącą mnie za nogawkę. – To jest corgi.
–
Skąd wiesz? – Próbuję odepchnąć psa nogą.
–
Uch, to całkiem oczywiste – odpowiada. – Co z nim zrobimy?
Patrzę
na zwierzaka i nie wiem, co powiedzieć.
–
Chyba go nie zabijesz – mówi Conor. – Prawda?
Przeciskam
się obok niego i zatrzaskuję za sobą drzwi. Nie zabijam zwierząt, kobiet ani
dzieci. Conor powinien o tym wiedzieć, jednak ludzie nigdy mnie nie rozumieli.
–
Zajmiemy się tym później – odpowiadam. – Teraz musimy się skupić na
uprzątnięciu tego miejsca. Forsa, papiery, dokumenty z jego nazwiskiem. Jedyne,
co ma tu po nim zostać, to meble.
Conor
raz jeszcze zerka na psa, po czym wzrusza ramionami.
–
Co tylko powiesz, Fitz.
Komentarze
Prześlij komentarz