[PATRONAT] Rozdział drugi Lily White "Jej stalker"

 

Rozdział 2

Adeline

           

Nikt mnie już nie dostrzega.

            Nie żeby kiedykolwiek ktoś naprawdę mnie dostrzegał. Prawdziwą mnie. Dziewczynę wyglądającą zza fasady normalności, tej od sztucznych uśmiechów i opowiadania tych normalnych rzeczy, których wszyscy oczekują.

            Miałam kiedyś rodzinę. Przyjaciół. Kiedy byłam młodsza, znałam dziewczynki, które jeszcze nie zdawały sobie sprawy, że jestem inna. Teraz, gdy dorosłam, częściej towarzyszą mi faceci.

            Z chłopakami jest łatwiej. Nie zapraszają mnie do miejsc, w które nie mogę się udać przez moje sekretne problemy.

            Na przykład na wspólne noce w śpiworach na podłodze, te schadzki, podczas których dziewczynki zaplatają sobie warkocze i gadają o ciuchach. Takie przyjemności się skończyły, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, bo miałam zaburzenia, przez które w nocy wstaję i łażę po domu, przez które grzęznę pomiędzy kurtyną świadomości a snami, całkowicie świadoma, że coś nie gra.

            Dziewczyny nie są w stanie sobie z tym poradzić, a chłopcy potrafią. Jeden z moich najlepszych przyjaciół nauczył się oplatać mnie ramionami, gdy się rzucałam, i szeptać mi do ucha, żeby delikatnie mnie wybudzić. Ale potem wyjechał na studia. Teraz nie ma nikogo, kto mógłby mnie przytulać.

            Wolę kolegować się z facetami, bo łatwiej się z nimi dogadać, dotrzymują mi towarzystwa i nie oczekują zbyt intensywnych rozmów.

            Nie lubię mówić, a to kolejna przeszkoda na drodze budowania kobiecych przyjaźni. I wcale nie chodzi o to, że nie kotłują się we mnie miliony najróżniejszych, żywych myśli, po prostu boję się, co mogłabym powiedzieć.

            Gdy ludzie opowiadają ci o swoich snach, a ty odpowiadasz, że śnisz wyłącznie koszmary, dziwnie na ciebie patrzą. Gdy płaczą nad chorym krewnym, a ty wyznajesz, że zazdrościsz umierającym, czują się niezręcznie. Gdy mówisz, że nie pasujesz do własnego życia, że utknąłeś w obcym miejscu, nie rozumieją.

            Nie mam depresji. Potwierdziły to niezliczone wizyty u terapeutów. Nie jestem pusta w środku. W gruncie rzeczy wręcz przeciwnie.

            Jestem bujna.

            Naelektryzowana.

            W moim umyśle zderzają się całe światy, ale muszę to wszystko tłumić i być uprzejma. Muszę się ukrywać, żeby ludzie nie pomyśleli, że mi odbiło. Nikt nie widzi prawdziwej mnie, bo świat oczekuje, bym zakładała maskę.

            Więc zakładam. Od przynajmniej szesnastu lat. Zasłaniam nią twarz każdego ranka i zrywam ją każdej nocy. Robię i mówię, co trzeba. Mam talent do udawania, że jestem kimś innym.

            Kiedy dorastałam, ludzie komplementowali mnie z najdziwniejszych, konwencjonalnych powodów. Prawdziwa ja gapiła się na nich wtedy z szerokim uśmiechem i myślała: ech, tępe chuje, nie macie o mnie bladego pojęcia.

            Rodzice jeszcze wtedy żyli; urządzali mi wykłady o reputacji, obyczajności i damskiej przyzwoitości. Ogromnie ich kochałam, ich śmierć mnie zniszczyła, lecz gdy z ich zwłok uszło życie, a duchy odeszły, zabrały ze sobą moje śliczne opakowanie.

            Teraz jestem „biedną, małą Adeline” – dziewczyną, która ma powody do smutku, która ma prawo szaleć poza wszelką kontrolą, bo przecież ogromnie cierpi.

            Nikt nie wie, że nigdy się nie kontrolowałam. Teraz po prostu przestałam to ukrywać.

            Lubię tę wolność. Tę wymówkę. Gdy naszła mnie ochota na eksperymenty, ćpałam. Potrafię przepić większość ludzi. Uprawiam seks z facetami, z którymi nie powinnam, w miejscach, w których nie wypada, a jeśli odchodzą, mam to gdzieś. Nie ma sensu ich zatrzymywać. I tak nie widzieli prawdziwej mnie. Nigdy nie rozsuwają zasłony, za którą mogliby zobaczyć, jak bardzo pragnę obecności drugiego człowieka.

            To pragnienie nigdy nie cichnie. Czasami przytłacza. To pogoń za czymś poza moim zasięgiem, a najbardziej irytujące jest to, że sama nie wiem, czego potrzebuję. Wiem tylko, że tego potrzebuję.

            I właśnie to doprowadziło mnie do tego momentu, do nocy moich osiemnastych urodzin. Jestem sama w klubie, zatracam się w rytmie Sweet Dreams w wersji Mansona, otaczają mnie czarne ściany i straszne klatki. Tańczę sama, bo nie chcę żadnego partnera i myślę o tym, czego tak pragnę.

            Oczywiście za dużo wypiłam, zwłaszcza gdy Jason okazał się zaborczym dupkiem i szarpnął mnie za włosy. Przestałabym całować się z tym drugim kolesiem, wystarczyło poprosić. Ale on zrobił się agresywny. Jakbym była jego własnością.

            Jakby ktoś tak słaby był w stanie mnie posiąść.

            Myślę, że ktoś silniejszy ode mnie mógłby mnie posiąść. I nie tylko fizycznie, ale też mentalnie. Ktoś, komu zdradziłabym wszystkie tajemnice, a mimo to by nie uciekł. Ktoś, kto mnie zna i akceptuje, że zależy mi tylko na wolności.

            Nie muszę dodawać, że jeszcze nie poznałam takiego człowieka, więc gdy Jason wyszedł, nieszczególnie się zmartwiłam. Postanowiłam, że będę cieszyła się urodzinami z jedyną osobą, której ufam: z samą sobą.

            Wszystko szło świetnie, dopóki nie pojawił się ten zboczeniec, który postanowił darować sobie wabienie mnie na tylne siedzenie swojego vana i od razu położył na mnie łapska.

            Palant unieruchamia mi nadgarstki, drugą dłoń kładzie na moim biodrze. Uważa, że choć próbuję się wyrywać, może mnie krępować. Sądzi, że może mnie ignorować, choć mówię, żeby spierdalał. Nachyla się, żeby mnie pocałować i to z uśmiechem; chyba nie wie, że mam ostre zęby i jestem naprawdę rozjuszona.

            Nie należę do miękkich dziewczynek, które boją się, że zrobią komuś krzywdę. Jestem suką z prawdziwego zdarzenia i bardzo nie lubię facetów, którzy nie rozumieją, co to znaczy „nie”.

            Palant nie zwrócił uwagi na moje kolano, przynajmniej dopóki nie wbiłam mu go w krocze. Normalny facet po takim ciosie by się przewrócił, złapał za obolałe jaja i po chwili odkuśtykał, ale ten ledwie się krzywi i wyszczerza zęby.

            Otwieram szeroko oczy; dociera do mnie, że mam przejebane.

            Wzmacnia chwyt na moich nadgarstkach, przez co czuję, jak miażdży mi kości. Jego dłoń przemyka z mojego biodra pod spódnicę. Skurwysyn zamierza wziąć, na co ma ochotę, zupełnie nie zwracając uwagi na otaczający nas tłum, a ja niestety nie jestem pewna, czy zdołam przekrzyczeć muzykę.

            Niedobrze.

            Może jednak nie powinnam tyle pić. Sala zaczyna wirować i teraz zamiast jednej widzę trzy paskudne mordy gapiące się na mnie z zachłannością wygłodzonego kundla. Jego paluchy wędrują w górę mojego uda, knykcie ocierają się o majtki.

            Jeszcze raz próbuję się wyrwać, ale dociera do mnie, że nie jestem w stanie walczyć i tylko przełykam ślinę. Moja siła zniknęła, odwaga się rozwiała. Ich miejsce zajmuje mrożący oddech w płucach strach.

            Moja krew zamienia się w lodowatą wodę, pot po tańcu staje się nagle zbyt lepki, nie mogę przez to uwolnić nadgarstków, które tylko się o siebie ocierają, coraz bardziej obolałe. Serce podchodzi mi do gardła i zaczyna stepować.

            Cholera. Tym razem chyba naprawdę przeszarżowałam.

            Nagle coś popycha mnie w przód. Zaciśnięte na moich dłoniach palce puszczają, moje ciało zaś zwala się na podłogę; uderzam w nią biodrem i czuję pulsujący ból.

            Odgarniam z oczu sklejone włosy i podnoszę wzrok. Nie wiem, czego oczekiwać, ale na pewno nie widoku tego palanta przyciśniętego do ściany przez innego, równie postawnego mężczyznę. To na pewno bramkarz. Dzięki Bogu, że zauważył, co się dzieje.

            Ten nowy szarpie palantowi rękę za plecy pod bardzo bolesnym kątem. Napina biceps i szepcze coś do ucha dupkowi, który myślał, że może mnie sponiewierać. Nie jestem pewna, czy wzrok mnie nie myli, bo moje żyły zalewa mieszająca się z alkoholem adrenalina, ale mogłabym przysiąc, że gdy gnój usłyszał słowa nieznajomego, odpłynęła mu z twarzy cała krew.

            Palant jest przerażony – na nogawce jego dżinsów pojawia się mokra plama.

            Ten drugi puszcza jego rękę i się odsuwa, a kretyn, który mnie obłapiał, ucieka w tłum, przewracając kilkoro pechowców stojących mu na drodze.

            Nowy się odwraca. Patrzę na niego, jednak nie potrafię skupić wzroku.

            Chyba jest przystojny. Kwadratowa szczęka, ciemne włosy, okrutne usta, szerokie bary, wąska talia – sylwetka w kształcie odwróconego trójkąta, z którą rodzą się nieliczni szczęśliwcy.

            Albo jestem nawalona jak nigdy, albo ten koleś jest boski.

            Na pewno to pierwsze.

            Tacy cudowni faceci nie pracują w klubach dla gotów.

            Podchodzi, łapie mnie za rękę i podnosi, ale się chwieję, bo mikstura alkoholu i adrenaliny nie pozwala mi złapać równowagi.

            – Czas się zbierać, ptaszyno. Dość już wypiłaś.

            Ptaszyno? Co to ma znaczyć, do cholery?

            Otwieram usta, żeby o to zapytać, tyle że czuję na wargach materiał jego t-shirtu, ponieważ przyciąga mnie do siebie i zaczyna prowadzić. Aromat jego perfum jest tak mroczny i dekadencki, że głęboko się nim zaciągam i smakuję każdą jego nutę.

            Pachnie ogniem i głęboką jaskinią, pikanterią i zakazanymi zakamarkami, sekretami i tajemnymi zgromadzeniami. Wszystkim, co prześladuje mnie nocami i nie pozwala spać.

            Ten wspaniały zapach dociera pomiędzy moje nogi i szepcze mi na ucho nieczyste słowa. Miękną mi kolana i wspieram się na nim mocniej.

            – Nie jestem ptaszyną – sprzeciwiam się, niepewna, czy w ogóle dosłyszy mój bełkot przez walącą głośno muzę.

            Jego tors trzęsie się od śmiechu, gdy podnosi moją rękę i zarzuca ją sobie na kark.

            – Jesteś. Machasz skrzydełkami, choć nie umiesz jeszcze latać.

            Bzdury. Nie zna mnie. Nieznajomy nie może widzieć czegoś, czego nie dostrzegali nawet moi najbliżsi przyjaciele. To tylko wkurzony sceną, jaką wywołałam, bramkarz, który próbuje wyprowadzić mnie z klubu.

            Na zewnątrz jestem dziewczyną, która przesadziła z alkoholem. Ale w środku konam.

            Nie z żalu.

            Nie z bólu.

            Z czegoś znacznie bardziej przerażającego i znacznie głębiej skrytego.

            Czasami zatrzymuję się na dość długo, żeby się nad tym zastanowić, a i tak nie potrafię wyjaśnić, co czuję.

            Najbliższe skojarzenie to poczucie swobody w przestrzeni – tak musiałaby się czuć osoba dryfująca w czarne przestworza i obserwująca coraz mniejszą i mniejszą kulę ziemską. Pochłaniana przez zimno i mrok. Ale zamiast paniki czujesz wówczas dziwną rezygnację… Godzisz się z tym, że już nigdy nie wrócisz do domu.

            Mówią, że gdyby można obserwować człowieka zbliżającego się do kresu zdarzeń czarnej dziury, to ten w pewnym momencie na zawsze zamarłby w miejscu, przynajmniej pozornie, bo za horyzontem staje czas. Po prostu znika.

            Może właśnie tak się czuję.

            Że nie istnieję w czasie.

            Że tkwię w miejscu, z którego nie ma powrotu i w którym nie da się iść naprzód.

            Nie chodzi o to, że jestem samotna. Wolę własne towarzystwo. Ale czegoś mi brakuje i nawet nie potrafię tego nazwać.

            Ten facet też nie potrafi. Dopiero mnie poznał.

            – Gdzie idziemy?

            – Ty do domu – odpowiada gładkim barytonem, który wibruje mi w uszach. – Dzwonię po taksówkę.

            Klub wydaje się nagle zbyt tłoczny, mój żołądek skręca się z głodu i nadmiaru alkoholu. Teraz jest mi za gorąco, chłód strachu ustąpił żarowi paniki.

            – Chyba za dużo wypiłam.

            – Bez wątpienia.

            Przemykamy pomiędzy ludźmi; ledwie powłóczę nogami, a jego ręka owija się mocniej wokół mojej talii, żeby podtrzymać mnie w pionie. Ciepło jego ciała jest w pewien sposób uspokajające. Dzięki tej stalowej obręczy przynajmniej nie wywalę się na dupę.

            Wszystko wokół mnie szybko się zawęża.

            Ściany sklepiają się nad moją głową, ludzie zlewają się w jedną masę. Wpadamy na coś. Następuje przepychanka, słyszę jakieś oskarżycielskie głosy, sala zamienia się w tunel tak wąski, że na pewno się przez niego nie przecisnę, jednak stalowa obręcz nie puszcza.

            – Chyba…

            Przyśpiesza kroku, ale i tak idziemy za wolno. Moje nogi ustępują, głowa wydaje się ociężała i nieporęczna. Nie ma już muzyki, tylko miarowy bas. Staram się z całych sił, niestety nie jestem w stanie powstrzymać opadających powiek.

            – Chyba odpływam.

            Mężczyzna coś odpowiada, lecz nie potrafię go zrozumieć; moje ciało się poddaje. Wyszeptane przekleństwo, syczący dźwięk. Moje nogi zamieniają się w galaretę, robię się ciężka jak głaz. Upadam – wówczas kolejna stalowa obręcz zaciska się wokół moich nóg i mnie podnosi.

            Przykładam twarz do jego piersi, twardej powierzchni pod miękką bawełną.

            Palce zaciskają się na tkaninie jego koszuli; ponownie się zaciągam, po czym połyka mnie ciemność.

            – Pachniesz tak znajomo…

            Nie wiem, czy te słowa naprawdę opuściły moje usta.


Komentarze

Popularne posty