[PATRONAT] Rozdział drugi Brigid Kemmerer "A heart so fierce and broken"

 



ROZDZIAŁ DRUGI

GREY

 

Późnym popołudniem w powietrzu wciąż czuć żar letniego słońca, lecz panująca w stajni cisza wydaje się niemal łagodzić jego intensywność.

            Najważniejsze, że nikt nie będzie mnie tu szukał.

            Przerzucam siano widłami, czując jak suche źdźbła i kurz kleją się do moich spoconych rąk. Największe upały jeszcze przed nami, ale wysokie temperatury nigdy nie stanowiły dla mnie problemu.

Ponieważ turnieje Worwicka odbywają się dopiero po zmroku, w środku nie ma nikogo oprócz mnie i Tycho. Niedługo stajnie wypełnią się okrzykami ludzi, którzy będą trwonić swoje oszczędności poprzez obstawianie potencjalnego zwycięzcy wyścigu lub wykłócać się o wiszącą na końcu alejki broń do wypożyczenia, a w połączeniu z lejącym się litrami alkoholem i euforią, tutejsza atmosfera i hałas staną się wręcz nie do zniesienia.

            Jednak na tę chwilę stadion zieje pustkami, a stajnie domagają się dokładnego czyszczenia. Oczywiście, te warunki w żaden sposób nie przypominają luksusów, jakimi cieszyłem się jako dowódca straży królewskiej w zamku Ironrose.

            Tycho czyści boksy z łajna, nucąc pod nosem jakąś melodię, lecz robi to tak cicho, że dyszenie koni niemal całkowicie ją zagłusza. Ma dość drobną budowę ciała jak na swój wiek – wygląda, jakby miał dwanaście lat, nie piętnaście – ale porusza się ze zwinnością, której pozazdrościłby mu niejeden młodzieniec. Ciemnoblond włosy sięgają mu do brody, zasłaniając błękit oczu.

            Tycho również lubi tę porę dnia, ale z innego powodu. Czasem po zakończeniu turnieju mężczyźni pod wpływem różnego rodzaju trunków przychodzą do stajni w poszukiwaniu rozrywki. Pewnego razu słyszałem, jak kilku z nich oferowało Worwickowi pieniądze w zamian za godzinę spędzoną w towarzystwie chłopca – a Worwick rozważał tę propozycję.

            Chłopak wie, jak nie rzucać się w oczy.

            Z kolei ja od kilku tygodni uczę go, jak się bronić.

            – Ile ci jeszcze zostało? – wołam do niego.

            – Trzy – odkrzykuje, wycierając czoło ramieniem. – Do diabła, jak gorąco.

            Zerkam przez okno stajni, żeby sprawdzić pozycję słońca. Do zmroku mamy jeszcze kilka godzin.

            – Resztę zostaw mnie. Ty leć do Warczącego Psa. Jodi wspominała, że w tym tygodniu będą serwować kraby z Silvermoon.

            Niemal natychmiast wyskakuje z boksu.

            – Hawk, karczma Jodi leży po drugiej stronie miasta.

            Hawk. Minęły już trzy miesiące, a ja wciąż nie potrafię przyzwyczaić się do nowego imienia. Odsuwam mokre włosy z czoła i wykrzywiam usta w uśmiechu.

            – W takim razie lepiej się pośpiesz. Za gotowanego kraba życzą sobie miedziaka.

            Wzdycha głośno… Lecz chwilę później po alejce niesie się odgłos jego pośpiesznych kroków.

– Jak wygram, to zamówię od razu tuzin – krzyczy na odchodnym.

Nie wygra. Mimo że dałem mu sporą przewagę.

Ale przyznam, że idzie mu coraz lepiej.

            W dniu przybycia do Rilliska wciąż dochodziłem do siebie po walce z Lilith. Przez kilka pierwszych tygodni koszmary nie dawały mi spać, co oczywiście skutkowało zmniejszoną wydajnością i brakiem skupienia podczas wykonywania nawet najprostszych czynności. Czyszczenie stajni zużywało ostatnie pokłady mojej energii.

            Z kolei jak już wróciłem do zdrowia, monotonia towarzysząca pracy na turniejach szybko zaczęła mnie nudzić i przyprawiać o niepokój. Brakowało mi fizycznych wyzwań, z jakimi wiązała się służba w królewskiej straży. Kilka godzin machania widłami było niczym w porównaniu z rygorystycznymi treningami szermierki, dlatego w końcu postanowiłem budzić się przed świtem i biegać wokół miasta lub wspinać się na dziurawe podpory dachu stadionu.

            Nie wiem, jak długo Tycho za mną chodził, nim w końcu go na tym przyłapałem. Miał szczęście, że nie wziąłem wtedy żadnej broni, ale najbardziej przeraziła mnie nieuwaga, z jaką dotychczas poruszałem się po mieście i z której nawet nie zdawałem sobie sprawy.

            Choć może to ja powinienem uznać się za szczęściarza. Moje umiejętności fechtunku z pewnością wzbudziłyby niechciane zainteresowanie. Nie chcę, by mieszkańcy oddali mnie straży królewskiej, gdy ta zjawi się tu w poszukiwaniu wyszkolonego szermierza. Czasem ćwiczę z Tycho przy pomocy nowych ostrzy, ale staram się pokazywać mu tylko podstawowe manewry i kontrować jego ataki.

            Na zewnątrz rozlega się skrzypienie wozu i stłumiony stukot końskich kopyt, a po chwili słyszę gruby, męski głos:

            – Tycho! Hawk! Chodźcie zobaczyć, co tu mam!

            Worwick. Wzdycham ze zrezygnowaniem. Znając dziwaczne zainteresowania właściciela, może to być wszystko: poczynając od wielkiej płyty lodu lub zardzewiałego gwoździa, a kończąc na trupie jednego z rybaków.

            A biorąc pod uwagę dzisiejszy upał, mam ogromną nadzieję, że ostatnią z tych rzeczy mogę wykluczyć.

            Wychodzę ze stajni, wycierając dłonie o spodnie. Na wozie leży skrzynia większa ode mnie, pokryta kilkoma dużymi pasami tkaniny, której rąbki zostały związane przy kantach. Sierść koni jest mokra od potu, a z ich pysków cieknie spieniona ślina.

            Właściciel stadionu ma brzydki nawyk zajeżdżania wszystkich zwierząt. Będę musiał je umyć, zanim ruszę biegiem przez miasto. Wygląda na to, że Tycho jednak wygra tę rundę.

            Worwick sprawia wrażenie, jakby znalazł skrzynię pełną królewskiego złota. Praktycznie zeskakuje z siedzenia woźnicy, co samo w sobie wiele mówi o podekscytowaniu mężczyzny, patrząc na jego tęgą posturę. Wyciąga chustkę z kieszeni i wyciera nią spocone czoło.

            – Nie uwierzycie – mówi. – No nie uwierzycie.

            – Co tam masz? – pytam.

            – Gdzie Tycho? – odpowiada pytaniem na pytanie Worwick. Nagle wybucha radosnym śmiechem. – Chcę zobaczyć jego minę.

            Biegnie do karczmy, żeby kupić cały stos gotowanych krabów, za które będę musiał zapłacić, jeśli zaraz nie przejdziesz do rzeczy.

            – Wysłałem go do miasta po maść dla jednego z koni.

            – Ach. Szkoda. – Wzdycha z rozczarowaniem. – Czyli twoja reakcja będzie musiała mi wystarczyć.

            Wie doskonale, że nie może liczyć na mój entuzjazm. Zbyt wiele czasu spędziłem w towarzystwie księcia Emberfall – oraz jego formie potwora – żeby to, co Worwick schował pod tą płachtą, miało wywrzeć na mnie jakiekolwiek wrażenie.

            Właściciel nie jest złym człowiekiem. To prostak, który nagminnie daje się ponieść swojej żądzy zarobienia kilku dodatkowych srebrników. Gdybym wciąż był Greyem, dowódcą straży królewskiej, byłoby mi go zwyczajnie żal.

            Ale jako Hawk jedynie znoszę jego towarzystwo.

            – No, to śmiało – mówię.

            – Pomóż mi rozwiązać płachtę.

            Węzły są dość ciasne. Właśnie biorę się za rozplątywanie drugiego, gdy nagle zdaję sobie sprawę, że mężczyzna nie ruszył się z miejsca, tylko uważnie mnie obserwuje.

            Typowe. Kiedy drugi węzeł puszcza, podnoszę materiał.

            To klatka. A w niej… Jakieś stworzenie. Nie wiem, co to takiego.

Po części przypomina człowieka. Jego ciemnoszara skóra przywodzi mi na myśl kolor zachmurzonego nieba. Ma duże, skrępowane liną skrzydła oraz ogon, który teraz leży zwinięty na podłożu klatki. Jego dłonie i stopy są zakończone pazurami, a oczy przesłania mu burza czarnych, lśniących od potu włosów.

            Nie rusza się.

            – Jasny gwint – mówi Worwick. – Myślisz, że nie żyje?

            – Jeśli żyje, to ledwo. – Patrzę na niego krzywo. – Jak długo trzymałeś go pod tą płachtą?

            – Dwie godziny.

            – W tym upale?

            Zakrywa usta dłonią.

            – O rany.

            – Trzeba dać mu wody. – Widząc, że mężczyzna nie reaguje, zeskakuję na ziemię i idę do stajni po wiadro.

            Kiedy wracam, stworzenie wciąż tkwi w tej samej pozycji. Wspinam się z powrotem na wóz i kucam przy klatce, patrząc na ruch jego klatki piersiowej. Przynajmniej oddycha. Nabieram wodę w dłoń, wsuwam rękę pomiędzy pręty i spryskuję twarz potwora. Jego nos jest delikatnie węższy, a szczęka nieco szersza niż u człowieka. Patrzę, jak krople spływają leniwie po szarej skórze.

            – Co to takiego? – pytam Worwicka. – Skąd go wytrzasnąłeś?

            – To scraver – odpowiada. – Jego poprzedni właściciele powiedzieli, że złapali go w lodowym lesie położonym daleko na północy, jeszcze za Syhl Shallow. Wygrałem go w karty! Mówię ci, chłopcze, szczęście mi dziś sprzyja.

            Scraver. Pamiętam tę nazwę z opowieści, których słuchałem jako mały chłopiec, ale nie potrafię przypomnieć sobie szczegółów. Minęło zbyt wiele czasu.

            – Myślałem, że to mit. Bajka, którą straszy się małe dzieci.

            – Widać nie do końca.

            Ponownie nabieram wody w dłonie, wylewam ją na twarz stwora, po czym cmokam cicho, mając nadzieję, że to go obudzi. Powieki scravera drżą delikatnie, ale oprócz tego nie wykazuje żadnych oznak życia.

            – Wyobrażasz sobie – odzywa się nagle Worwick – że za samo oglądanie tego czegoś życzyli sobie dwa miedziaki? Że też im nie wstyd.

            Unoszę brwi. Empatia nie jest mocną stroną Worwicka, więc te słowa lekko zbijają mnie z tropu.

            – Zgadzam się.

            – Właśnie! Za scravera? Ludzie bez wahania dawaliby po pięć.

            Ach, mój błąd.

            Gdy nabieram wody po raz trzeci, stwór delikatnie się wzdryga. Porusza ustami, jakby podświadomie chciał zaspokoić pragnienie, i przesuwa się w moją stronę, drapiąc pazurami podłoże klatki. Jego ruchy są niemal całkowicie pozbawione sił.

            – Spokojnie – szepczę. – Zaraz dam ci więcej. – Znowu nabieram wody. Powinienem był przynieść chochlę.

            Scraver bierze głęboki wdech, rozszerzając nozdrza, a z jego piersi wydobywa się niski pomruk. Przysuwam dłoń do ust stworzenia najbliżej, jak to możliwe.

            Nagle potwór otwiera czarne, pozbawione białek oczy, powarkując cicho.

            – Spokojnie – powtarzam. – Nie skrzywdzę…

            Rzuca się na moją dłoń. Pośpiesznie zabieram rękę, ale scraver jest szybszy. Zatapia kły w moim nadgarstku, nim udaje mi się go wysunąć spomiędzy prętów. Wyszarpuję ramię i gwałtownie odskakuję od klatki, potykając się o wiadro i spadając z wozu.

            Worwick patrzy na mnie przez moment i wybucha śmiechem.

            – Oj, chyba jednak lepiej, że ty tu zostałeś. Tycho na twoim miejscu pewnie już by nie miał dłoni.

            Do diabła. Z mojego nadgarstka krew leje się strumieniem, a rana szczypie mnie od pokrywającego ją potu i ziemi.

            Scraver przywiera plecami do przeciwległej ściany klatki. Z tej perspektywy widać wyraźnie, że to męski osobnik. Patrzy na mnie, obnażając groźnie kły, a w jego nieprzeniknionych, czarnych ślepiach widać ostrzeżenie.

            – Teraz będziesz musiał trochę poczekać na wodę – rzucam sucho.

            – Jak myślisz, co powinniśmy z tym zrobić? – pyta Worwick.

            Wzdycham. Nadgarstek piecze mnie niemiłosiernie i umieram z głodu. Muszę szybko pójść po Tycho i wrócić z nim na stadion przed zmrokiem, bo w przeciwnym razie Worwick złoi nam skórę.

            – Nie możemy zostawić go na słońcu. Wprowadźmy wóz do środka – mówię. – Po turnieju zastanowimy się, co dalej.

            − Hawk, ty to masz jednak miękkie serce. – Klepie mnie w ramię. – Będę w biurze, w razie, gdybyś mnie potrzebował.

            Co za szczęście.

 

***

 

Tycho siedzi przy barze z szerokim uśmiechem na ustach oraz leżącym na blacie talerzem z sześcioma krabami. Ze względu na relatywnie wczesną porę w karczmie nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi, a chłopak ma cały bar tylko dla siebie. Widząc tę radość na jego twarzy, zaczynam się cieszyć, że Worwick zabrał mi tyle czasu.

            Mimowolnie odwzajemniam uśmiech.

            – Nie bądź taki pewny siebie.

            Tycho szczerzy się do Jodi – młodej kobiety stojącej za barem.

            – Chyba wezmę jeszcze tuzin. Na koszt Hawka.

            Kelnerka uśmiecha się na te słowa, a jej oczy lśnią.

            – Wedle życzenia.

            Parskam śmiechem.

            – Pochorujesz się od takiej ilości krabów. Nie licz, że będę cię niósł z powrotem na stadion.

            – Nie liczę. – Popycha tacę w moją stronę. – Druga połowa jest dla ciebie.

            Wspinam się na stołek obok niego, a Jodi stawia przede mną drugi talerz skorupiaków oraz nóż. Długi bieg przez miasto niemal całkowicie pozbawił mnie apetytu, ale mimo to biorę ze stosu jednego kraba. Nie chcę psuć dobrego nastroju Tycho – zwłaszcza że rzadko okazuje tyle entuzjazmu.

            Jodi opiera się o ladę. Ma brązowe, sięgające pasa włosy, z wplecionymi w nie różnego rodzaju piórami i kamykami, opaloną skórę, piegi na policzkach oraz szparę między przednimi zębami. Piersi niemal wypływają z głębokiego dekoltu jej sukni, kiedy opiera przedramiona o blat i obdarza mnie czarującym uśmiechem.

            Oczywiście jej zaloty nie umykają mojej uwadze, ale tak długo odmawiałem sobie jakichkolwiek uciech serca, że zapomniałem już, jak to jest darzyć kogoś tego typu uczuciem.

            Nie. To nieprawda. Nie zapomniałem o Harper. Nie zapomniałem o zawziętości, jaka płonęła w jej oczach, oraz dotyku jej ciepłych dłoni, kiedy uczyłem ją rzucania nożami.

            Wtedy te emocje były dla mnie zakazane i teraz też nie jest inaczej. A ponieważ rozmyślanie o Harper na nic mi się w tej chwili nie zda, pośpiesznie skupiam się na posiłku.

            – Wina czy piwa? – pyta Jodi.

            – Wody. – Kroję kraba na pół i wyciągam mięso ze środka. – Poproszę.

            Wydyma wargi.

            – Nigdy nic nie pijesz.

            Wzruszam ramionami.

            – Tycho wydał już wszystkie moje oszczędności na jedzenie. – To bzdura, ale nie mam dziś głowy do alkoholu. Nie jestem do niego przyzwyczajony, ponieważ strażnikom nie pozwalano pić na służbie. Złamałem tę zasadę tylko raz: kiedy Rhen zaoferował mi butelkę nalewki swojego ojca, przez co omal nie skończyłem na podłodze. Jako Hawk staram się unikać wszelkiego rodzaju trunków w obawie, że alkohol rozplącze mi język i sprawi, że wyjawię wszystkie swoje sekrety przypadkowym ludziom.

            Choć może wcale by się tak nie stało. Kiedy jeszcze służyłem w królewskiej straży, miałem wrażenie, że moje życie składało się z dwóch odrębnych etapów: w pierwszym z nich byłem zwykłym chłopcem ze wsi, który desperacko próbował utrzymać swoją rodzinę przy życiu.

            W drugim etapie byłem strażnikiem, którego głównym celem wciąż było utrzymywanie rodziny… Mimo że chwilami zapominałem o jej członkach. Z czasem zacząłem ich postrzegać jako kompletnie obce mi osoby – nie ludzi, którzy dawno temu byli dla mnie całym światem.

            Teraz wygląda na to, że moje życie weszło w trzeci etap. Są takie momenty, gdy zamek i klątwa również zaczynają odchodzić w zapomnienie, a Grey-strażnik stanowi coraz mniejszą część mojej osobowości.

            Jodi stawia przede mną szklankę wody. Opróżniam połowę jednym haustem, wycieram usta serwetką, a następnie przekrajam kolejnego kraba.

            – Jesz jak arystokrata – mówi zamyślonym głosem. – Nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi.

            Zamieram na ułamek sekundy, lecz pośpiesznie otrząsam się z zaskoczenia. Trafna uwaga, ale nie mam nad tym kontroli: jem jak ktoś, kto przez wiele lat spożywał posiłki z członkami rodziny królewskiej.

            Próbuję pozbyć się tego eleganckiego manieryzmu, choć pewnie wygląda to sztucznie. Mam wrażenie, że lada chwila utnę sobie palec. Uśmiecham się do Jodi i lekko szturcham Tycho ramieniem.

            – Pewnie za bardzo przyzwyczaiłaś się do oglądania pijaków, którzy wygrzebują sobie jedzenie spomiędzy zębów.

            Chłopiec uśmiecha się nieśmiało.

            – Ja przynajmniej jestem trzeźwy. – Nagle przenosi wzrok na prowizoryczny bandaż, którym owinąłem sobie nadgarstek. – Co ci się stało?

            Następnego kraba przełamuję palcami, czując na sobie wzrok Jodi.

            – Worwick znalazł sobie nową zabawkę.

            – Zabawkę?

            Nim udaje mi się odpowiedzieć, drzwi do karczmy zostają otwarte z taką siłą, że uderzają o ścianę. Do środka wchodzi pół tuzina uzbrojonych mężczyzn w zbrojach, na których widnieje złoto-czerwone insygnium Emberfall.

            To nie straż, tylko żołnierze należący do królewskiej armii. Sztywnieję, odwracając się z powrotem do swojego talerza. Tycho również milczy.

            Zaczynam żałować, że nie mam przy sobie miecza. Powoli zamykam palce na rękojeści noża.

            Pewnie przesadzam. Nie zdążyłem dokładnie im się przyjrzeć, ale żaden z żołnierzy nie wyglądał znajomo. Mnie też raczej nie rozpoznają; włosy mam dłuższe niż kilka miesięcy temu, a moją brodę pokrywa zarost.

            Zresztą, nawet nie wiem, czy są tutaj z mojego powodu.

            Jeden z nich podchodzi do baru i rzuca na ladę brązową monetę.

            – Poproszę o jakąś strawę i coś do picia dla siebie i chłopców.

            Jodi chowa miedziaka do kieszeni, dygając z gracją.

            – Już się robi, panie.

            Żaden z niego pan, ale ten tytuł wyraźnie poprawia mu humor. Dwóch spośród pozostałych żołnierzy usadowionych przy stoliku obok drzwi gwiżdże z uznaniem.

            Mężczyzna stojący przy ladzie rzuca na blat kolejną monetę i odchrząkuje.

            – Dziękuję.

            – I ja również. – Jodi chowa miedziaka i odwraca się od lady, puszczając mi oczko.

Posyłam jej słaby uśmiech, wciąż zastanawiając się nad powodem ich wizyty. Rillisk nie leży przy granicy. Armia królewska zwykle się tu nie zapuszcza.

            Mężczyzna nagle nieruchomieje i przenosi na mnie wzrok.

            Biorę łyk ze swojej szklanki, ważąc nóż w dłoni. Jeśli sytuacja mnie do tego zmusi, w mgnieniu oka rozharatam mu gardło. Wciąż pamiętam ten ruch. To łatwiejsze niż rzucanie nożami, więc wystarczyłoby…

            – Czy to gotowane kraby? – pyta. – Od lat nie jedliśmy skorupiaków.

            Odchrząkuję i powoli zdejmuję palce z rękojeści noża.

            – Jodi robi najlepsze w mieście – rzucam ochryple.

            – W takim razie dobrze trafiliśmy.

            W końcu przenoszę na niego wzrok. Muszę to zrobić, bo w przeciwnym razie będę sprawiał wrażenie, jakbym miał coś do ukrycia.

            Mężczyzna ma ciemne włosy, zaczerwienioną skórę oraz potężną budowę ciała. Nie rozpoznaję go. Zalewa mnie fala ulgi, dzięki której wreszcie mogę swobodnie oddychać.

            – Nie pożałujecie. – Milczę przez moment. – Daleko zmierzacie?

            – Na północ, do Hutchins Forge – odpowiada. – Sprawy korony.

            – Oczywiście. – Kiwam głową, po czym zsuwam się ze stołka. – Bezpiecznej podróży, żołnierzu. – Kładę kilka monet obok swojego talerza. – Tycho, czas na nas.

            Mimo że nie skończyliśmy jeszcze posiłku, chłopak bez słowa zeskakuje z miejsca i rusza za mną do wyjścia, prosto w palące promienie słońca.

            Jednak kiedy drzwi zaczynają się za nami zamykać, dobiega mnie głos jednego z żołnierzy:

            – Kapitanie, ci ludzie na pewno wiedzą już o zamieszkach, jakie wybuchają przez plotki na temat tego dziedzica. W całym królestwie od nich huczy.

            Łapię Tycho za rękaw i wstrzymuję oddech, mając nadzieję usłyszeć coś więcej.

            – Jak myślisz, co zrobi książę, jak już go znajdzie? – pyta kolejny.

            Kapitan parska śmiechem.

            – Pewnie każe skrócić go o głowę. Król nie żyje. Książę zajmie jego miejsce. Nie pozwoli, żeby jakiś obcy…

            Drzwi się zatrzaskują, ucinając dalszą część rozmowy.

            Tycho zerka na mnie krzywo.

            – Ci żołnierze wyprowadzili cię z równowagi.

            Nie podoba mi się ta jego spostrzegawczość. Trącam go ramieniem.

            – Ciebie też.

            Rumieni się i ucieka wzrokiem.

            Nie powinienem był tego mówić. Próbowałem odwrócić od siebie uwagę, lecz zamiast tego skupiłem ją na nim.

            – Ścigamy się do stadionu? – pytam.

            – Myślałem, że już nie masz pieniędzy.

            – Jeśli wygrasz, jutro posprzątam twoje boksy.

            Uśmiecha się szeroko i bez wahania puszcza się biegiem w kierunku stadionu, nie zważając na świeży, ciepły posiłek, który wciąż wypełnia jego brzuch. W połowie drogi pewnie go zwymiotuje.

            Ruszam za nim spokojnym krokiem.

            Król nie żyje.

            Książę zajmie jego miejsce.

            Książę powinien zająć jego miejsce. Jednak ta myśl sprawia, że czuję ukłucie w sercu. Dawno temu właśnie z tego powodu poprzysiągłem służyć u boku Rhena. Chciałem być częścią czegoś wielkiego.

            Lecz teraz jestem stajennym w zakurzonym Rillisku. Przyrodnim bratem samego księcia Emberfall. Dziedzicem tronu, który stara się nie rzucać w oczy.

            I który nie jest częścią niczego.





Komentarze

Popularne posty