[PATRONAT] Rozdział czwarty Brigid Kemmerer "A heart so fierce and broken"

 


ROZDZIAŁ CZWARTY

GREY

 

Wczorajsza wizyta armii królewskiej w karczmie Jodi nadal nie daje mi spokoju. Najbardziej trywialne rzeczy wyprowadzają mnie z równowagi. Wciąż boję się, że lada chwila kapitan stanie w drzwiach stajni Worwicka i zaciągnie mnie z powrotem do Ironrose. Lub gorzej – zaprowadzi do cienia za stadionem i skróci o głowę.

            Wiem, że histeryzuję. Niewiele osób zna moją prawdziwą tożsamość, już nie mówiąc o posiadaniu jakichkolwiek informacji na temat moich rzekomych zdolności, a są to:

            Wiedźma Lilith – która nie żyje. Sam poderżnąłem jej gardło.

            Moja matka – która w rzeczywistości nie jest moją matką. Oddałem jej wszystkie pieniądze, jakie miałem przy sobie podczas naszego ostatniego spotkania i wyruszyłem w dalszą drogę, jednocześnie prosząc ją o dyskrecję. Mam nadzieję, że przyjęła mój podarunek. A jeżeli straż faktycznie zapuka do jej drzwi i zacznie wypytywać o syna, nie będzie w stanie wyjawić im nic oprócz tego, że już mnie u niej nie ma.

            Karis Luran – która, zdaniem Lilith, bez wahania zmieni życie Rhena w istne piekło, jeśli książę uwierzy w pogłoski o tajemniczym dziedzicu.

            Mój parszywy nastrój udziela się również Tycho, a podwyższająca się temperatura tylko pogarsza sytuację. Przy odrobinie szczęścia wiszące na niebie ciemne, gęste chmury mogłyby zwiastować nadchodzącą burzę, lecz zamiast tego przynoszą duszne, wilgotne powietrze, przed które każdy topi się we własnym pocie. Tycho wyrównuje grabiami ziemię pomiędzy trybunami a areną, przy okazji wzbijając w powietrze kłęby kurzu i brudząc wszystko dookoła – między innymi drogie, miękkie siedzenia, które właśnie skończyłem wycierać.

            – Hej – rzucam ostro.

            Odwraca się w moją stronę, wykrzywiając lekko usta.

            – Podnieś grabie – mówię, starając się nie podnosić głosu. Zanurzam szmatę w wiadrze z wodą i mocno ją wykręcam, żeby ponownie zabrać się za wycieranie siedzeń. – Wszystko brudzisz.

            Najwyraźniej musiało mu być przykro, ponieważ po chwili przynosi jeszcze jedną szmatę i zaczyna wycierać nią balustradę. Przez jakiś czas pracujemy w milczeniu, rozkoszując się popołudniową ciszą.

            W takich chwilach Tycho przypomina mi mojego brata, Cade’a, który był zaledwie trzy lata młodszy ode mnie. Nie wiem, dlaczego ich porównuję – zwłaszcza, że niewiele mają ze sobą wspólnego. Podczas gdy Cade potrafił godzinami trajkotać o niczym, Tycho czasami nie odzywa się przez całe popołudnie. Jednak mimo swojego zamiłowania do pogaduszek mój brat był w stanie zakasać rękawy i skupić się na powierzonym zadaniu. Podczas mojej nieobecności to on zajmował się farmą.

            Po tym, jak Lilith wymordowała całe moje rodzeństwo, próbowałem za wszelką cenę wyprzeć ich z pamięci, lecz po kilku miesiącach spędzonych z dala od zamku wspomnienia o mojej rodzinie ponownie zaczynają zalewać mój umysł. Być może spowodowane jest to nowymi odkryciami dotyczącymi mojej osoby oraz tego, z kim tak naprawdę łączą mnie więzy krwi.

            Nie wiem, czy mi się to podoba, zwłaszcza że niedługo skończymy pracę, a ja zostanę sam na sam ze swoimi myślami.

            – Dziś jest za gorąco na bieg – mówię.

            – Nie tylko na bieg. W tym upale nic nie idzie zrobić. – Tycho nabiera wody w dłonie i wylewa ją sobie na kark.

            – No, patrz – rzucam. – A właśnie miałem ci zaproponować trening szermierki.

            – Czekaj. Naprawdę? W takim razie chodźmy – Prostuje się natychmiast, zapominając o upale.

            – Idź przodem.

            Wrzucam wiadro do składziku, a następnie rozwieszam szmaty na słońcu, żeby je wysuszyć. Kiedy wchodzę do zbrojowni, Tycho już trzyma w ręku lekki miecz do ćwiczeń i wymachuje nim zgodnie z moimi wskazówkami. Na tym etapie spokojnie mógłby władać już prawdziwą bronią – lecz nie tutaj i nie z mojego polecenia. Jako Hawk nie mogę nauczyć go niczego więcej prócz prostych bloków i pchnięć.

            Ćwiczymy w wąskiej przestrzeni pomiędzy zbrojownią i stajniami, gdzie Worwick przechowuje większy sprzęt oraz klatkę z scraverem, który wciąż leży nieruchomo na jej dnie. Mężczyzna nie żartował, twierdząc, że poprzedni właściciel powinien był pobierać pięć miedziaków od osoby za oglądanie tajemniczego stworzenia… Wczoraj dokładnie to robił – a ludzie z chęcią mu je płacili, aż w końcu pewien klient zaczął narzekać, że nie po to wydał pięć monet, żeby oglądać półżywą kupę mięsa i piór.

            W ciągu dnia scraver głównie śpi, otulając się ciasno skrzydłami.

            Widząc, że Tycho zaczyna się męczyć, celowo odsłaniam się na jego atak, a chłopak bez wahania wykorzystuje lukę w obronie. Ledwo udaje mi się uniknąć ciosu.

            Wyszczerza dumnie zęby, dysząc z wysiłku.

            – Prawie mi się udało.

            Mimowolnie odwzajemniam uśmiech.

            – Prawie. – Odpycham mieczem jego ostrze i odgarniam przepocone włosy z twarzy.

            – Koniec zabawy, chłopcy – dobiega nas donośny męski głos. Od razu rozpoznaję, do kogo należy: Kantor. Jeden z „czempionów” Worwicka.

            Właściciel wystawia w turniejach dwóch zawodników: Kantora i Journa. Obaj są mężczyznami w średnim wieku i całkiem przyzwoicie radzą sobie w walce mieczem. Jednak dla Worwicka ich prawdziwą wartością jest rozrywka, jaką zapewniają widowni stadionu. Jeden z nich jest dość spokojnym, zdystansowanym człowiekiem, który po każdym pojedynku rozdaje dzieciom cukierki i wraca do domu, by resztę wieczoru spędzić w towarzystwie żony i trzech synów.

            Ale Kantor jest inny.

            Jest oszustem, który często stawia pieniądze na swojego przeciwnika, dzięki czemu zarabia nawet na przegranych pojedynkach. Worwick nie powinien wyrażać na to zgody, ale Kantor prawdopodobnie oddaje mu procent z każdej takiej walki. Jego gburowatość i fałszywość zwykle wzbudzają u widzów niechęć, która oczywiście znajduje swoje odbicie również w zakładach, lecz niestety jego zachowanie nie ogranicza się wyłącznie do areny.

            Tycho podchodzi do kołka, żeby odwiesić miecz, ale Kantor chwyta za jeden z prawdziwych ostrzy i wytrąca mu broń z dłoni, posyłając ją na ziemię.

            – Kiedy nauczysz się trzymać miecz jak prawdziwy mężczyzna? – pyta.

            – Daj mu spokój – mówię.

            Tycho bez słowa podnosi ostrze, starając się ukryć swój podburzony wyraz twarzy.

            Ponieważ Kantor zatrzymał się w rozwoju już jako pięciolatek, od razu widzę, że chce ponownie wytrącić chłopcu miecz – i tym razem zrobi to tak, żeby zabolało.

            Robię krok w jego stronę i jednym, wyćwiczonym ruchem przybijam broń czempiona do ściany.

            Gwałtownie odwraca ku mnie głowę i otwiera usta z zaskoczeniem, lecz po chwili pośpiesznie je zamyka.

            – Powinienem ci za to odciąć rękę – mówi, ponownie biorąc ostrze do ręki.

            Już prędzej ja odciąłbym mu łeb, lecz zamiast tego wzruszam ramionami i odwracam wzrok. Kantora lepiej nie prowokować.

            – Miecze treningowe tępią te prawdziwe, więc jeśli chcesz poćwiczyć, to albo użyj swojego, albo dogadaj się z Worwickiem – oświadczam.

            Marszczy brwi, ale wie, że mam rację. Niemniej jednak duma nie pozwala mu odwiesić broni na miejsce. Robi krok w tył, obracając miecz w rękach, i czubkiem ostrza rysuje wzory w ziemi. Nagle przenosi wzrok na klatkę scravera.

            – Co Worwick chce z tym zrobić? – pyta, trącając stworzenie czubkiem miecza, lecz scraver ani drgnie.

            – Nie rób mu krzywdy – mówi Tycho.

            – Krzywdy? Przecież to coś ledwo żyje. – Kantor podchodzi bliżej klatki i wsuwa ostrze pomiędzy pręty, przebijając nim skórę potwora.

            Scraver wydaje z siebie głośny ryk i w mgnieniu oka podnosi się z ziemi, rozbryzgując wszędzie krew. Rzuca się z impetem na ścianę klatki, po czym wyciąga szpony w stronę Kantora. Jego wysoki pisk odbija się echem od ścian areny i sprawia, że konie w stajni zaczynają nerwowo przebierać nogami.

            Mężczyzna gwałtownie odskakuje do tyłu, potykając się o własne stopy, i ląduje ciężko na ziemi. Na jego przedramieniu widnieją trzy długie, zakrwawione szramy. Klnie siarczyście i zrywa się z zakurzonego podłoża, a następnie unosi miecz, tak, jakby chciał zatopić go w ciele stwora.

            Tycho natychmiast staje mu na drodze, przywierając plecami do klatki.

            O dziwo, scraver nie próbuje rozerwać chłopca na kawałki. Zamiast tego odsuwa się pod przeciwległą ścianę i powarkuje cicho.

            Kantor wygląda, jakby chciał przebić ostrzem również i Tycho.

            Staję pomiędzy nimi.

            – Dość.

            Czempion nieznacznie unosi broń.

            – Zejdź mi z drogi albo zabiję was obu.

            W dłoni wciąż trzymam miecz do ćwiczeń. Zaciskam palce na rękojeści.

            Nie wiem, co takiego Kantor zobaczył na mojej twarzy, ale nagle w jego oczach pojawia się zaskoczenie. Wybucha ochrypłym śmiechem.

            – Chcesz ze mną walczyć, gówniarzu? O tego dziwoląga? – Wskazuje czubkiem ostrza na klatkę. – Śmiało. Zobaczymy, jak długo utrzymasz się na nogach.

            Kusząca propozycja.

            – Co tam się dzieje? – rozlega się głos Worwicka dobiegający z drugiego końca pomieszczenia. Pewnie zwabił go pisk scravera. Pisk, który pewnie słyszało pół miasta.

            Kątem oka widzę, jak właściciel wychodzi zza rogu, lecz nie odrywam wzroku od Kantora. Z wzajemnością.

            – Kantor! Hawk! – Woła z zakłopotaniem Worwick. – Co… Co robicie?

            – Kantor chciał zabić twojego scravera – wtrąca Tycho. – Hawk go powstrzymał.

            – Ach, tak się tylko wygłupiałem – bąka czempion. Opuszcza miecz i pokazuje właścicielowi rozharatane przedramię. – Patrz, co ten stwór mi zrobił.

            – Po tym, jak go dźgnąłeś – mówię.

            Scraver znowu zaczyna powarkiwać.

            – Wystarczy tych wygłupów – rzuca Worwick. – Przed rozpoczęciem turnieju marszałek wygłosi dekret. Miasto huczy od plotek, więc dzisiaj możemy się spodziewać tłumów.

            Ta informacja skutecznie odwraca moją uwagę od Kantora.

            – Dekret?

            – Najwyraźniej książę obiecał wręczyć pięćset srebrników temu, komu uda się znaleźć osobę, w której żyłach płynie krew maga.

            Zamieram. Krew maga. Rhen nie może otwarcie tego przyznać, ale to jasne, że szuka dziedzica.

            Szuka mnie.

            – Pięćset srebrników! – Kantor wreszcie opuszcza miecz i odwraca ode mnie wzrok. – Worwick. Za pięćset srebrników wydałbym mu nawet ciebie.

            – Musiałbyś jeszcze udowodnić, że potrafię czarować – odpiera Worwick. Nagle w jego oczach pojawia się błysk. – Tycho. Hawk. Często jesteście w mieście. Nie widzieliście może w Rillisku żadnego śladu magii?

            Tak jakbym miał pozwolić mu skazać kogoś na śmierć w zamian za worek monet.

            Jednak z drugiej trony, ten dekret w pewnym sensie działa na moją korzyść. Sam nigdy nie byłem w stanie korzystać z magii. Może Lilith się myliła. Może nie jestem dziedzicem.

            Nie chcesz poznać prawdy?, zapytała. O krwi, która płynie w twoich żyłach? Nie chcesz wiedzieć, dlaczego spośród wszystkich strażników przeżyłeś jako jedyny?

            Chciałbym, żeby się myliła.

            Ale wiem, że mówiła prawdę. Moja matka potwierdziła jej słowa, nim wyruszyłem do Rilliska.

            – Nikt w mieście nie widział niczego takiego – mówi Tycho. – Magowie wyginęli, jeszcze zanim się urodziłem.

            – Widocznie nie wszyscy – rzuca Worwick. – Hawk, dobrze się czujesz?

            – Nic mi nie jest. – Rozluźniam zesztywniałe mięśnie i odwieszam miecz na hak.

            – Kantor, pociąłeś mojego scravera? – Worwick cmoka z niezadowoleniem. – Hawk, pozszywaj go, dobrze?

            – Dobrze. – Nie wiem, jakim cudem miałbym to zrobić, ale w tej chwili myślami jestem zupełnie gdzie indziej.

            Dla przeciętnego człowieka pięćset srebrników to fortuna. Ludzie będą gotowi skoczyć sobie do gardeł tylko po to, by zgarnąć ten worek pieniędzy. Najwyraźniej Rhen zaczyna być zdesperowany.

            – Dzisiaj zbiorą się tu całe tłumy, chłopcy – mówi Worwick. – Tycho, przygotuj piwo. Nie chcę, żeby ludzie zbyt długo czekali. Na samych zakładach zarobimy kupę pieniędzy.

            – Akurat to zostaw mnie – śmieje się Kantor, klepiąc właściciela w ramię. Worwick uśmiecha się z zadowoleniem i rusza w stronę przedniej części stadionu.

            Wzdycham głośno, przenosząc wzrok na Tycho.

            – Przynieś linę. Ja poszukam igły i nitki.

 Turniej kończy się dopiero po północy. Kiedy razem z Tycho wchodzimy po drabinie na poddasze, chłopak nawet nie zapala świec, tylko od razu pada na łóżko. Myślałem, że równie szybko pogrąży się w głębokim śnie, lecz zamiast tego mówi:

            – Nawet nie potrafię sobie wyobrazić pięciuset koron.

            Ja nie muszę ich sobie wyobrażać.

            – Cały wieczór ludzie mówili tylko o tym – rzucam sucho.

            – Myślisz, że ten worek jest ciężki?

            – Na tyle ciężki, że nabawiłbyś się od niego bólu pleców. – To bzdura, lecz i tak wybucha śmiechem. Po chwili jednak milknie.

            Podnoszę wzrok na wytarte, drewniane krokwie. Powietrze przesycone jest zapachem siana, koni oraz gorąca bijącego ze stajni znajdujących się poniżej, lecz panujące tu warunki ani trochę mi nie przeszkadzają. Jest ciepło i sucho. Tycho nie stanowi dla mnie zagrożenia.

            – Ten worek pieniędzy mógłby mnie uwolnić od Worwicka – wyznaje cicho.

            Odwracam głowę w kierunku chłopca, którego sylwetka ledwo odznacza się w spowijającym nas mroku.

            – Uwolnić?

            – Poprzysiągłem mu służyć – wyjaśnia. – Dwa lata temu.

            – Dlaczego?

            – Pech. I sporo długów.

            Nie wyobrażam sobie Tycho w roli hazardzisty.

            – Nie twoich.

            – Mojego ojca. – Bierze głęboki wdech. – Mam jeszcze dwie młodsze siostry, ale nie chcę, żeby Worwick położył na nich łapę, bo wiem, do czego by je wykorzystał. Mój brat niedawno skończył sześć lat. Ledwo wiążemy koniec z końcem, więc…

            Przenoszę wzrok z powrotem na krokwie.

            – Dawno temu też się komuś zaprzysiągłem, żeby uratować swoją rodzinę… Ale ja zrobiłem to z własnej woli.

            – Ja też – odpiera.

            Wątpię.

            – Minęły dopiero dwa lata, odkąd złożyłem swoją przysięgę – kontynuuje Tycho. – Jak długo służyłeś tej osobie, nim w końcu odzyskałeś wolność?

            Ta rozmowa przywołuje we mnie wspomnienia, które przez ostatnich kilka miesięcy próbowałem zdusić i wykreślić z pamięci.

            – Całą wieczność.

            Tycho śmieje się sucho.

            – Znam to uczucie.

            Nie. Nie zna.

            Kiedy znowu przerywa ciszę, w jego urywanym głosie pobrzmiewa cień strachu:

            – Hawk, ja nie… Nikomu o tym nie mów – mówi pośpiesznie. – Jeżeli mieszkańcy dowiedzą się, że jestem związany przysięgą z Worwickiem, ktoś mógłby… albo on…

            Przypominam sobie, jak Tycho znika po zmroku, gdy stadion roi się od nietrzeźwych mężczyzn. Cieszę się, że Worwick stara się nie zarzucać go pracą. Dzięki temu może się ukryć.

            – Nie wydam cię.

            Milczy. Po chwili odwracam głowę w jego stronę, widząc, jak oczy chłopca błyszczą w blasku światła niewiadomego pochodzenia.

            Zastanawiam się, czy żałuje tej chwili szczerości.

            – Mnie nie musisz się obawiać, Tycho.

            – Wiem.

            Nawet się nie zawahał. Zazdroszczę mu tego zaufania.

            – A ty komu się zaprzysiągłeś? – pyta.

            Zaciskam powieki. Niemal natychmiast mój umysł zalewają wspomnienia z zamku Ironrose; oczami wyobraźni widzę marmurowe korytarze, łukowate sufity, a także arenę treningową, zbrojownię oraz stajnie – pamiętam te miejsca tak dobrze, że mógłbym poruszać się po całym obszarze z zawiązanymi oczami.

            Żałujesz swojej przysięgi?, zapytał mnie kiedyś Rhen.

            Nie żałowałem. Wciąż nie żałuję. Nawet teraz.

            Tycho nadal czeka na odpowiedź. Potrząsam głową.

            – Nikomu ważnemu.

            – Ja też potrafię dochować tajemnicy, Hawk – szepcze Tycho.

            Wiem, że ma dobre intencje i mówi to szczerze, ale ta informacja mogłaby wykupić mu wolność. Możliwe, że nie oprze się tej pokusie.

            – To żaden sekret – stwierdzam znużonym głosem, odwracając się plecami do chłopca. – Po prostu nie ma w tym nic ekscytującego.

            Wzdycha ze zrezygnowaniem, ale porzuca temat, słysząc mój spokojny, równy oddech. Po jakimś czasie zasypia, pochrapując cicho.

            Jednak ja prawdopodobnie nie zmrużę dzisiaj oka.

            Po tym, jak Rhen zwolnił mnie z przysięgi, kazał mi rozpocząć nowe życie po drugiej stronie bariery – w Waszyngtonie, DC, razem z Harper. Przed przełamaniem klątwy mogłem przenosić się do jej świata na całą godzinę na początku każdego sezonu, więc nie jest mi on całkowicie obcy, ale nie wyobrażam sobie, żebym miał na stałe osiedlić się w miejscu, które w niczym nie przypomina Emberfall. Panują tam inne zwyczaje, ludzie noszą inne ubrania, posługują się inną walutą – raczej nie potrafiłbym wmieszać się w tamtejszy tłum.

            Krew maga. Nawet jeśli faktycznie płynie ona w moich żyłach, to nie mam pojęcia, jak z niej korzystać. Podnoszę wzrok na sufit i myślę o tym, z jaką łatwością przenosiłem się do Waszyngtonu za pomocą magii Lilith. Zamykam oczy i próbuję przypomnieć sobie to uczucie. Przez moment otaczające mnie powietrze wydaje się gęstsze, a ja wstrzymuję oddech w oczekiwaniu na cud.

            Podnoszę powieki. Nad głową wciąż widzę drewniane krokwie stajni, a po przeciwnej stronie poddasza słychać cichy oddech Tycho.

            Do diabła.

            Skubię palcami nitkę wystającą z krawędzi materaca i lekko za nią pociągam, aż materiał zaczyna się drzeć. Robię to na tyle delikatnie, żeby po wszystkim móc na powrót go związać. Wkładam dłoń w szparę i grzebię w słomie, aż w końcu natrafiam na ciężki kawałek srebra.

            To bransoleta – a przynajmniej nią była, dopóki nie przekazałem całej swojej jednodniowej wypłaty kowalowi, żeby mi ją zdjął. Teraz pozostała mi po niej tylko blizna na nadgarstku oraz trzy części srebrnej obręczy. Lilith umieściła ją na mojej ręce zaraz po rzuceniu klątwy, dając mi możliwość przenikania przez barierę oddzielającą oba światy.

            Nie mam pojęcia, czy wciąż działa. To jedyny magiczny artefakt, z którego kiedykolwiek miałem okazję korzystać – poza tym należy ona do Lilith, nie do mnie. To jej magia tętni w metalu.

            Zamykam palce wokół połamanej obręczy i zaciskam powieki. Niemal natychmiast wyobrażam sobie mur… A w następnej chwili gładko przez niego przechodzę.

            Zapach stodoły i poddasza zostaje zastąpiony przez chłodny, rześki wiatr, a kiedy moich uszu zamiast parskania koni dobiega niskie buczenie, otwieram oczy i widzę białe ściany oraz wiszące nad głową długie, blade światła w kształcie rur. Wokół otaczają mnie ogromne rzędy ksiąg, które wydają się nie mieć końca. Nigdy w życiu nie widziałem tylu książek na raz, nawet w bibliotece w Ironrose. Jednak to miejsce nie przypomina żadnego z pomieszczeń w zamku.

            Nie jestem w Rillisku. Nie jestem nawet w Emberfall. Przeniosłem się do Waszyngtonu, DC. Albo w jakieś inne miejsce, które znajduje się mniej więcej w tej samej odległości od miasta co Rillisk od Ironrose.

            Bransoleta wciąż działa.

            Przez moment siedzę i napełniam płuca chłodnym, nocnym powietrzem, rozkoszując się tą chwilą wytchnienia od duszącego upału. Nie mam pojęcia, co to za miejsce, ale przynajmniej jest tu cicho i bezpiecznie. Rhen mnie tu nie znajdzie. Nikt mnie tu nie znajdzie. Mam ochotę zostać tu na stałe.

            Ale dokąd miałbym się udać? Co miałbym robić? Po tej stronie nikt nie potrzebuje fechmistrza – a z tego, co widziałem, stajenny również nie znajdzie tu pracy. Większość porywanych przeze mnie dziewcząt nigdy nawet nie tknęła palcem broni ani cugli. Nie twierdzę, że nie posiadały innych przydatnych umiejętności, ale żadna z tych rzeczy nie odpowiadała temu, co sam potrafię.

            Nagle słyszę grzechot metalu i pisk. W mgnieniu oka zrywam się na równe nogi, instynktownie szukając broni u pasa, lecz nie mam przy sobie nic oprócz połamanej bransolety.

            Zza rogu wychodzi starsza kobieta pchająca jakiś wózek. Ma długie, siwe włosy zaplecione w warkocz, który przewiesiła sobie przez ramię. Podskakuje lekko na mój widok, jednak po chwili zaskoczenie znika z jej twarzy, a na ustach pojawia się ciepły uśmiech.

            – Wiem, że biblioteka jest otwarta całą dobę, ale studenci nie mogą tu spać.

            Biorę głęboki wdech.

            – Proszę o wybaczenie.

            Przebiega wzrokiem po ubraniu z Rilliska, które oczywiście ani trochę nie przypomina tutejszych strojów. Kiedy zauważa, że jestem boso, kąciki jej ust wykrzywiają się ku dołowi.

            – Masz, gdzie spać?

            Zastanawiam się, co by powiedziała, gdybym zaprzeczył. Dokąd bym się udał… Albo raczej, dokąd by mnie wysłała. Sprawia wrażenie osoby o dobrym sercu. Ciekawe, czy faktycznie mógłbym odnaleźć tu spokój.

            Nagle zza rogu wychodzi mężczyzna znacznie młodszy i potężniejszy niż staruszka. Na mój widok marszczy brwi z zaskoczeniem, lecz w jego spojrzeniu widać chłód. Pochyla się do kobiety i ścisza głos, ale i tak słyszę każde jego słowo:

            – Bezdomny? – szepcze. – Mam wezwać policję?

            Kobieta kiwa delikatnie głową, po czym robi krok w moją stronę.

            – Jesteś głodny? Możemy przynieść ci coś do jedzenia.

            Jednak ja wciąż myślę o tym, co powiedział mężczyzna. Policja. Tutejsi stróże prawa. W przeszłości miałem już z nimi przyjemność, dlatego wiem, że potencjalne spotkanie nie skończy się dla mnie dobrze.

            Nie jestem tu bezpieczny. Nie w obecnej sytuacji.

            Zamykam oczy, wyobrażając sobie mur, i ponownie przechodzę przez barierę.

            W jednej chwili otacza mnie mrok i gęsta cisza. Jestem bezpieczny. Wróciłem. Biorę głęboki wdech i unoszę powieki.

            Przede mną stoi Tycho.

            Do diabła. Bransoleta wysuwa się z moich palców i z brzękiem upada na podłogę.

            Oczy ma szeroko otwarte, a oddech tak szybki, jakby właśnie przed kimś uciekał.

            – Zniknąłeś. – Zerka przelotnie na moje łóżko, które stoi teraz sześć stóp dalej, po czym wbija we mnie wzrok. – A potem znowu się pojawiłeś.

            Milczę. Nie ma sensu zaprzeczać.

            Mimo otaczającej nas ciemności patrzy mi głęboko w oczy.

            – To ciebie szukają?

            – Tym pytaniem wykopujesz sobie grób.

            Tycho przełyka ciężko ślinę.

            – Hawk. To ciebie szukają?

            W powietrzu czuć napięcie, które sprawia, że panująca między nami cisza staje się wręcz nie do zniesienia, a ja nie jestem w stanie ruszyć się z miejsca.

            – Tak.

            Wzdryga się, słysząc mój ostry, wyzywający ton. Ta reakcja powinna wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, ale już dawno nauczyłem się skutecznie tłumić tego typu niepotrzebne emocje. Może nawet zbyt skutecznie.

            Tycho bierze głęboki wdech, a po chwili prostuje się i podnosi na mnie wzrok. Ten chłopak nie docenia swojej odwagi.

            – Co ci zrobią?

            – Nie jestem pewien, ale prawdopodobnie nie skończy się to dla mnie dobrze.

            – Zabiją cię?

            – Tak.

            – Zrobiłeś coś złego? – pyta ledwo słyszalnym głosem.

            – To długa historia. – Patrzę na wyraz jego twarzy. – Ale nie. A przynajmniej nie to, co myślisz. Szukają mnie nie ze względu na moje czyny, lecz tożsamość.

            Wpatruje się we mnie uważnie, a ja odwzajemniam spojrzenie. W mgnieniu oka mógłbym skręcić mu kark, a następnie zrzucić jego ciało z poddasza, żeby wyglądało na upadek z drabiny. Nikt nie podważyłby takiej wersji wydarzeń. Tycho jest tu tylko cieniem. Pewnie nikt nie będzie po nim płakał.

            Oprócz mnie.

            Ta myśl uderza mnie jak taran i przeszywa moje serce na wskroś. Pocieram dłońmi twarz. Ja opłakiwałbym jego śmierć. Nie chcę go skrzywdzić. Ufa mi. Prawdopodobnie tylko mnie.

            Dotyka dłonią mojego przedramienia, a ja gwałtownie opuszczam dłoń.

            – Nie zdradzę twojej tajemnicy – mówi Tycho zawziętym, pewnym głosem.

            – Nawet jeśli ten worek srebra mógłby zwrócić ci wolność?

            Na jego twarzy pojawia się zaskoczenie, które niemal natychmiast zostaje zastąpione przez ból.

            – Nie zamierzam wykupywać sobie wolności twoim życiem.

            Teraz to ja się wzdrygam. Ponieważ jeszcze chwilę temu chciałem zrobić dokładnie to samo. Biorę drżący wdech, po czym mierzwię mu włosy i zaczepnie trącam go ramieniem.

            – Cieszę się, że mogę liczyć na twoje zaufanie, Tycho.

            Na jego twarz wykwita tak intensywny rumieniec, że widzę go nawet w tej gęstej ciemności.

            – Tego, no… Wzajemnie, Hawk.

            W jednej chwili unoszące się między nami napięcie znika bez śladu, a ja wreszcie przypomniałem sobie, jak to jest obdarzyć kogoś zaufaniem. Jak to jest mieć przyjaciela. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakowało.

            – Grey – mówię cicho. – Nie Hawk.

            Tycho wytrzeszcza oczy, a po chwili na jego ustach pojawia się uśmiech.

            – Grey.

            – Moja tajemnica może sprowadzić na ciebie kłopoty – oświadczam ponuro. – Wystarczy, że mnie złapią i odkryją, że o wszystkim wiesz.

            – W takim razie nie daj się złapać.

            Uśmiecham się mimowolnie.

            – Wracaj do łóżka – rzucam. – Przed świtem trzeba będzie nakarmić konie.

            Wspina się z powrotem na pryczę, ja kładę się na swojej, a poddasze na nowo otula cisza. Tym razem czuję się o wiele lepiej. Moje serce nie bije jak szalone, a ja nie rozglądam się wokół w poszukiwaniu wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa.

            – Jodi mówiła, że jesz jak arystokrata – mówi nagle Tycho. – Wtedy w karczmie. To prawda?

            – Nie. – Co za ulga móc wreszcie odkryć przed kimś karty po kilku miesiącach ukrywania się pod fałszywym imieniem. – Służyłem w straży królewskiej.

            – Och. – Milczy przez moment, jednak po chwili obraca się przodem do mnie. – Czekaj.

            Zamieram, zastanawiając się, czy ta informacja w jakiś sposób wpłynie na naszą relację.

            – Tak?

            – To znaczy, że się hamujesz podczas naszych treningów.

            – Owszem.

            – Czyli mógłbyś nauczyć mnie czegoś więcej? – pyta.

            Wybucham śmiechem, słysząc pobrzmiewający w jego głosie entuzjazm. Podejrzewam, że sama perspektywa przeprowadzania bardziej zaawansowanych treningów byłaby w stanie skłonić go do zachowania dyskrecji.

            – Mógłbyś? – powtarza. – Jeśli będziemy trenować w ukryciu?

            – Tak – mówię z uśmiechem. – Mógłbym.

 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty