[PATRONAT] Rozdział pierwszy A. Zavarelli "Crow"

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY


 Lachlan

 

Miasto wydaje się wyblakłe, gdy stoimy pod szarym bostońskim niebem, uczestnicząc w irlandzkim pogrzebie dziadka, którego nigdy tak naprawdę nie miałem okazji poznać.

Chłopaki jeden po drugim wychodzą na przód i wygłaszają mowę pożegnalną. Stojący obok mnie Niall i Ronan milczą. Jesienny wiatr niesie słowa kondolencji wypowiadanych słabym, ledwo słyszalnym głosem. Mam kompletnie przemoczone ubranie, a powietrze jest rześkie po burzy.

Gdy przychodzi moja kolej, staję przy trumnie i – jak często bywa – brakuje mi słów. Kiedy staruszek był jeszcze na tym świecie, żaden z nas nie potrafił znaleźć odpowiednich. Jak więc teraz mogłoby być inaczej?

Biała lilia, którą trzymam w ręce, więdnie na moich oczach. Poza mną Carrick był jedynym Crowem. Jego ostatnia wola jest obciążeniem mojej duszy. To brzemię, by był ze mnie dumny, brzemię kontynuowania jego spuścizny i przedłużenia linii naszego rodu. Jak mógłbym odmówić umierającemu człowiekowi, który wygłaszał swoje ostatnie nadzieje, krztusząc się każdym cholernym haustem powietrza.?

I to nie były puste obietnice. Każde wypowiedziane przeze mnie w ostatnich chwilach jego życia słowo było przysięgą. Sprawię, że będzie ze mnie dumny. Jeśli będzie trzeba, będę kroczyć jego śladami aż do samych bram piekła, tylko po to, by dotrzymać danego mu słowa. Człowiekowi, który mnie wychował. Człowiekowi, który dał mi wszystko.

Pośród szeptów katolickiej modlitwy zebrani rzucają kwiaty na drewniane wieko trumny, która po chwili zostaje opuszczona na dno dołu. Razem z Niallem wykonujemy ponownie znak krzyża, recytując przy tym słowa kodeksu, którym Carrick kierował się przez ostatnie trzydzieści lat. Tego samego kodeksu, którym również my wszyscy się kierujemy.

– Rodzina, lojalność, honor i krew. Tylko te rzeczy są prawdziwe.

Niall pozwala mi spędzić chwilę nad grobem, a potem pochyla głowę.

– Chodź, przejdziemy się.

Na cmentarzu panuje ponura atmosfera, całe to miejsce przesiąknięte jest śmiercią i towarzyszącym jej żalem. Trawę pod naszymi stopami pokrywa warstwa jesiennych liści. W moim sercu nie ma miejsca na smutek. Dawno temu pogodziłem się ze śmiercią. Żaden człowiek nie przychodzi na ten świat, oczekując nieśmiertelności. Carrick – tak samo jak ja – byłby zaszczycony, oddając życie za syndykat.

Nie zamierzam jednak teraz tego rozpamiętywać, później przyjdzie na to czas. Posłusznie wchodzę za Niallem po kamiennych stopniach kościoła świętej Marceliny z Trewiru. Masywne dębowe drzwi otwierają się bez najmniejszego problemu. Drewniane ławki stoją ustawione wzdłuż nawy, powietrze wypełnia skrucha oraz woń wina. Dochodzę do końca nawy, klękam, po czym odmawiam modlitwę za zmarłych.

Nie uważam się za dobrego człowieka, jak w przypadku każdego katolika grzechy ciążyły na moim sumieniu. Gdy miałem osiem lat, mama powiedziała mi, żebym nie był taki, jak ojciec. Więc oczywiste jest, dlaczego pragnąłem takiego życia. Wybrałem, jaką życiową ścieżką chcę kroczyć, i wybrałbym ją ponownie. Idea naszej ekipy opiera się na lojalności, honorze i rodzinie – są to wartości, które cenimy najbardziej. Dbamy o siebie, chronimy się nawzajem i kierujemy się moralnością, mimo że nie prowadzimy uczciwych interesów. Jeżeli mam splamić duszę jakimś złym uczynkiem, będzie to moja decyzja. A jeśli za popełnione na ziemi grzechy będę musiał zapłacić, idąc do piekła, niech tak będzie.

Ta rodzina jest jedyną, jaka mi pozostała.

Po chwili Niall siada obok mnie i wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę. Nie przejmuje się formalnościami czy kwestiami religijnymi. Ten człowiek dawno temu dał sobie spokój z Bogiem. Dzisiejszego dnia modlił się jedynie po to, by okazać szacunek Carrickowi.

Podaje mi piersiówkę, którą od niego odbieram, po czym pociągam mały łyk. Niall zawsze ma dobre trunki. Cały czas siedzimy w kompletnej ciszy, skupiając wzrok na znajdującym się przed nami ołtarzu. Jako przywódca, Niall swoją stoicką postawą wzbudza większy strach niż kiedykolwiek jakiś pyskaty półgłówek.

Wkłada rękę do kieszeni, a gdy ją wyjmuje, przez dłoń obleczoną skórzaną rękawiczką ma przewieszony należący do mojego dziadka medalik świętego Antoniego.

– Chciał, żebyś go dostał, synu.

Przesuwam palcami po pokrytej wzorem złotej powierzchni, a wewnątrz mnie narasta ból, jakiego nigdy nie czułem. Mógł wybrać każdego innego świętego, lecz zdecydował się właśnie na tego. Carrick nigdy nie bał się śmierci, bardziej lękał się utraty duszy.

– Wiem, że cierpisz, Lachlanie – mówi Niall. – Nie miałeś wystarczająco czasu, żeby go poznać.

– Nie, nie miałem.

Piętnaście lat nie wystarczyło, aby poznać człowieka takiego jak mój dziadek. Biorąc pod uwagę naszą relację, nie wydaje mi się, że można by było to osiągnąć nawet w ciągu pięćdziesięciu lat. Sprawy nie ułatwiał też fakt, że był bardzo cichym mężczyzną. Był co prawda silny i pełen dumy, lecz zawsze skryty. Nigdy nie widziałem w nim ojcowskiego wzorca. Nigdy go za niego nie uważałem, odkąd w wieku szesnastu lat pojawiłem się na progu jego domu, a on mnie przyjął.

Tak naprawdę nigdy mi to nie przeszkadzało. Mój dziadek należał do zupełnie innego pokolenia: takiego, które wierzyło, że potomstwo powinno być silne i wierne. A ja byłem szczęśliwy, mogąc pójść w jego ślady. W wieku szesnastu lat wprowadzono mnie do Syndykatu MacKenna. Dzień, w którym złożyłem przysięgę krwi, był najbardziej wzniosłym dniem w całym moim życiu. Carrick nigdy tego nie przyznał, ale również był dumny.

Zaczynał w starym stylu. Napady na banki oraz opancerzone furgonetki. Narkotyki i hazard. Na tym się znał. To były jedyne metody, jakie znał. To on wprowadził mnie do grupy, niemniej to siedzący obok mnie człowiek sprawił, że jestem tym, kim jestem. Przez ostatnie dziesięć lat był moim mentorem. Przyjął rolę, której Carrick nie potrafił sprostać. Wspólnymi siłami doprowadziliśmy do tego, że nasza ekipa wkroczyła we współczesność. Carrick walczył z tym na każdym kroku. Dzisiejszy syndykat nie jest już mafią mojego dziadka. Niall wierzył, że jedynym sposobem, abyśmy mogli się rozwijać, jest naprawienie naszych błędów. Ostatecznie Carrick się uspokoił.

Teraz to i tak już nie ma znaczenia. Carrik odszedł. Medalik świętego Antoniego pali mnie w dłoń. Mój ród jest martwy. Jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek zawarcia sojuszu z Rosjanami, lecz straciliśmy jednego z nas. To nie było zbyt sprawiedliwe poświęcenie.

Teraz zaczną się zmiany. Od jakiegoś czasu da się je zauważyć w relacji między mną a Niallem. Ciężar odpowiedzialności. Obowiązek udowodnienia lojalności mężczyźnie siedzącemu obok oraz potwierdzenia swojego oddania syndykatowi. Ciężko będzie zająć miejsce Carrika, jednak nie ma nikogo bardziej chętnego ode mnie, aby to zrobić. Niall nie podda się tak łatwo. Sean rzuci mi wyzwanie, żeby walczyć o tę pozycję. Przez urodzenie ma większe prawo, niż ja kiedykolwiek będę miał, by zostać następcą Nialla, niemniej chcę to osiągnąć. Tak bardzo tego pragnę, że czuję w ustach smak tego pragnienia.

– Sądzisz, że jesteś gotowy na to, co będzie dalej? – pyta Niall.

– Ano.

Krew zostanie przelana. Polecą głowy, a w przyszłości zabiją weselne dzwony.

Jedynie przed tym ostatnim się wzbraniam, ale zrobię to, jeśli Niall mnie wybierze. Nie istnieje coś, czego bym nie uczynił dla syndykatu. Aby przypieczętować ten sojusz i zrobić dla Carricka to, co należy, wezmę Rosjankę za żonę, a wraz z nią zajmę należne miejsce prawej ręki Nialla.

Nikt ani nic nie stanie mi na drodze.

– Chciałbym się tym zająć – oświadczam.

Wpatruje się we mnie ciemnymi oczami, w których połyskuje szacunek. Wszystko w Niallu jest mroczne, począwszy od włosów aż po rysy jego twarzy. Ludzie kulą się i radują w jego obecności. Jest okrutny, ale również sprawiedliwy. Właśnie dlatego wiem, że przystanie na moją prośbę.

– Nie spodziewałbym się niczego innego. – Zapada cisza, a ja przez ten czas mam moment na przemyślenie sprawy. – Możesz wyruszyć jutro.

– Dzisiaj – nalegam. Ocenia mnie wzrokiem, próbując wybadać, czym się kieruję. – Dzisiaj jest pogrzeb – zauważam. – Nie będą się nas spodziewali. Już i tak poczynili pewne kroki, żeby zmienić termin dostawy na niedzielę. Szykują się na oczywiste.

Niall bębni palcami o piersiówkę, a potem kiwa głową.

– Niech Ruscy się nimi zajmą. Niech to będzie dowód naszej wdzięczności.

Zaciskam palce na medaliku z siłą wpompowanej do moich żył adrenaliny. Żądzy krwi. Zemsty.

Dzisiejszej nocy poczuję jej smak.

Niall zerka na zegarek, a potem wstaje.

– No cóż, powinieneś się streszczać, jeśli masz wyjechać wieczorem.

Razem ruszamy w kierunku frontowych drzwi. Przed rozejściem się każdy w swoją stronę klepie mnie w ramię i zaciska na nim palce.

– Straciłeś dziadka – mówi. – Ale wiedz, że zawsze będę uważał cię za syna.

 

***

 

– A więc to tu? – Rory patrzy z zajmowanego przez nas miejsca na ścieżce na zniszczony dom. – I pomyśleć, że pizdy tu mieszkają.

Nikt z nas nie ma wyrzutów sumienia z powodu tego, co się za chwilę wydarzy. Ten ormiański gang z każdym dniem rośnie w siłę. Nadepnęli nam na odcisk, a będąc dokładnym, to nadepnęli na odcisk również Rosjanom. Nie chodzi jednak tu tylko o nas. Słyszałem, że Włosi też mają z nimi jakieś problemy.

Nadepnięcie na odcisk to jedno, ale strzelanie do sklepu, w którym mój dziadek spotykał się z Rosjanami? To coś zupełnie innego. Tylko w jeden sposób mogą za to zapłacić.

Ronan zajmuje miejsce przy moim boku, a reszta chłopaków idzie za jego przykładem.

– No to jak zamierzasz to zrobić? – pyta.

– Właśnie, boss – naśladuje go Sean. – Jak chcesz to zrobić?

Wchodzimy na ganek i wydaję im tylko jeden rozkaz:

– Zabić wszystkich.




Komentarze

Popularne posty