[PATRONAT] Rozdział pierwszy J.J. McAvoy "American Savages"



PIERWSZY

 

 

W tym szaleństwie jest metoda.

~William Shakespeare

  

LIAM

 

DZIEŃ 1

 

123.

124.

125.

126.

Odliczałem, podciągając się. Pręty biegnące w poprzek celi zapewniały mi dość miejsca na trening. Ignorując palący ból w ramionach, odliczałem kolejne serie. Jeśli potrafiłem ignorować głębokie zawodzenie wokół, byłem też w stanie odnaleźć spokój w moim nowym kamienno-metalowym domu o wymiarach sześć na osiem. W ciągu stu dwudziestu siedmiu dni przenosili mnie z celi do celi, w różnych więzieniach w całym stanie, dla mojego „bezpieczeństwa”. Ale nic z tego nie miało znaczenia, bo byłem z dala od niej, od mojego syna i rodziny. Trenowanie i wypracowywanie każdego mięśnia do granic wytrzymałości to jedyne, co pozwalało mi zachować tę odrobinę zdrowia psychicznego, która mi jeszcze pozostała.

            Żadnych emocji. Żadnego lęku. To mantra, którą utrzymywałem, czekając.

            – Jak ci się podoba nowa komnata, Callahan? – zapytał jeden ze strażników, uderzając dłonią w drzwi celi. Bez kajdan i krat jego brawura nie byłaby taka oczywista. Ja to wiedziałem, on również.

            – Ty pewnie nigdy nie byłeś w pałacu – odpowiedziałem ze stoickim spokojem, gdy podciągnąłem się jeszcze raz. Sto pięćdziesiąt podciągnięć, dwieście brzuszków, dwieście pięćdziesiąt pompek… Tak wyglądały teraz moje dni.

            – Cóż, to dostajesz, kiedy mordujesz żonę. Naczelniczk chce osobiście przywitać cię w twoim nowym domu – rzekł, a ja miałem ochotę zmasakrować mu twarz.

            Westchnąłem i złapałem koszulkę leżącą na psim legowisku, które tu nazywali łóżkiem. Włożyłem dłonie w otwór w drzwiach, a ten mały skurczybyk założył mi kajdanki mocniej niż to konieczne. Ale jeśli spodziewał się reakcji, szukał w niewłaściwym, kurwa, miejscu. Cofnąłem się o krok, zaczekałem, aż otworzy drzwi i wyszedłem. Trzeba było trzech mężczyzn, wszystkich wielkich i łysych, żeby mnie eskortować.

            – Idź – oznajmił najstarszy z nich i kiwnął w stronę korytarza, wydymając klatę jak pingwin. To nic nowego, przebywałem teraz w trzecim z kolei zakładzie karnym i z jakiegoś powodu wszyscy odczuwali potrzebę wykazania się i udowodnienia, kto jest królem tej zapchlonej dziury. Zawsze słyszałem te same obelgi, co w innych miejscach. Jak zwykle płynął w moją stronę potok hałaśliwych słów i gróźb.

            – Uuuu, spójrzcie na tego ładniutkiego, białego chłopca.

            – Gdzie się podziały twoje pieniądze, Callahan?

            – Callahan, teraz jesteś moją dziwką.

            – Jesteś gówno wart, chłopcze!

            Idąc w stronę srebrnych, stalowych schodów, po prostu to ignorowałem. Każdy czekał na reakcję tylko po to, żeby zostać zauważonym. Przez choćby jedną chwilę w swojej żałosnej namiastce życia chcieli być zobaczeni i usłyszani. Nie zamierzałem zniżać się do ich poziomu… Od tego miałem ludzi.

            – Lepiej na siebie uważaj, Callahan – powiedział strażnik, którego nazwiska nawet nie starałem się zapamiętać, kiedy otwierał przede mną stalowe drzwi.

            Siedziała wciśnięta pomiędzy stare, dobrze zorganizowane biurko a ścianę pokrytą nagrodami, dyplomami i medalami. Miała rude włosy do ramion, okulary w ciemnych oprawkach i marynarkę. Nie mogła mieć więcej niż czterdzieści lat, a złota plakietka na biurku głosiła: „Dr Rachel Alden”.

            – Proszę usiąść, panie Callahan. – Wskazała drewniane krzesło przed biurkiem, odwróciła się i sięgnęła po moje akta.

            Kiedy usiadłem, dwaj strażnicy za mną upewnili się, że pamiętam o ich obecności. Kobieta obrzuciła mnie spojrzeniem jastrzębia. Ręce trzymała złożone i pochylała się do przodu, jakby szykowała się do skoku.

            – Termin pana rozprawy przypada za dwadzieścia dni.

            – Jestem tego świadomy – odpowiedziałem.

            Zmarszczyła brwi.

            – A pana zeznania nie uległy zmianie.

            – Nie.

            – Znaleźli pana but, na którym znajdowała się krew pańskiej żony, telefon z pana domu…

            – Jestem teraz sądzony? Bo jeśli tak, myślę, że przysługuje mi prawnik. – Rozparłem się na krześle i rozluźniłem ramiona.

            Wzięła głęboki wdech i również się oparła.

            – W porządku. Czy chciałby pan wyjaśnić mi, dlaczego znalazł się w moim zakładzie? A jeszcze lepiej, dlaczego w ciągu ostatnich czterech miesięcy przebywał pan w trzech więzieniach stanowych?

            – Raczej nie.

            – Dość, mądralo, bo zaraz trafisz do izolatki! – szczeknął facet za mną i złapał mnie za ramię.

            Spojrzałem na jego owłosioną dłoń i odwróciłem się z powrotem w stronę kobiety.

            – Najwidoczniej nie jestem zbyt dobry w nawiązywaniu przyjaźni… Jeśli chce pani wiedzieć więcej, zawsze można do nich zadzwonić. A jeszcze lepiej, przeczytać moje akta. W końcu leżą tu, na samym środku biurka.

            – Postawię sprawę jasno: jeśli w ciągu następnych dwudziestu dni zrobisz lub powiesz cokolwiek, co narazi życie moich pracowników, osobiście upewnię się, że zostaniesz wysłany do najgorszego więzienia o zaostrzonym rygorze w tym stanie, zaraz po tym, jak zostaniesz uznany za winnego… I uwierz mi, tak się stanie, zważywszy na ilość dowodów, które pojawiają się znikąd i świadczą przeciwko tobie. Rozumiesz?

            Prawie udało jej się mnie rozśmieszyć. Czy to miało być onieśmielające?

            – Tak, proszę pani. – Uśmiechnąłem się szeroko, a ona wygięła brew. – Czy to już wszystko?

            Przytaknęła i po raz kolejny dwaj strażnicy położyli dłonie na moich ramionach, sygnalizując, żebym wstał.

            Kiedy to zrobiłem, odwróciłem się jeszcze raz, żeby się do niej odezwać:

            – Zażądam przeprosin na piśmie, kiedy to wszystko się skończy, pani naczelnik.

            – To butne podejście mogło wydawać się urocze na zewnątrz. Ale tutaj tylko wpędzi pana w kłopoty, panie Callahan. Życzę miłego lunchu – warknęła, gdy drzwi się otworzyły.

            To gówno, które nam tu dawali do jedzenia, ledwie można było nazwać lunchem, ale nic nie powiedziałem, kiedy ruszyliśmy do stołówki. Ten zakład nie wyglądał zbyt szczególnie, tylko stal, cegła i pomarańczowe kombinezony. Nie było na czym zawiesić oka ani na co zwrócić uwagi. Jestem chyba najbardziej ekscytującą postacią, która się tu pojawiła, od czasów Ala Capone. Strażnicy uśmiechnęli się pod nosem, zdejmując mi kajdanki, gdy dotarliśmy do podwójnych, czerwonych drzwi.

            – Mam nadzieję, że spełnia twoje standardy, Callahan. Bo dla ciebie nie szykuje się nic lepszego – powiedział jeden z nich, a ja ugryzłem się w język, żeby nie skomentować.

            Bez słowa ruszyłem do pustego stolika w tylnym rogu sali. Jednak zanim zdążyłem przemierzyć choćby połowę drogi, dwaj mężczyźni z tatuażami na rękach i szyjach zaszli mi drogę.

            – Nie możesz tędy przejść – warknął z ciężkim, chicagowskim akcentem łysol pokryty tatuażami. Wszyscy przy jego stoliku założyli ramiona na piersi, starając się mnie onieśmielić.

            Drugi mężczyzna zrobił krok do przodu.

            – A na pewno nie bez opłaty.

            – Naprawdę? A to dlaczego?

            Rozprostowali mięśnie i uśmiechnęli się szeroko.

            – Słuchaj, ty mały skurwielu, to jest nasz dom, lepiej się dopasuj albo może stać ci się krzywda. Oddział prewencyjny dociera tutaj w trzy minuty, a w takim czasie możemy narobić sporo szkód.

            Więcej członków jego ekipy wstało i właśnie wtedy zauważyłem galaretkę na stole.

            – Zamierzasz to zjeść?

            Uśmiechnęli się pod nosem.

            – Chłopcze, pojebało cię? Chcesz, kurwa, umrzeć? Spierdalaj z naszego terenu, albo wybijemy ci to gówno z głowy.

            – Jestem pewien, że znacie albo słyszeliście moje nazwisko – szepnąłem, nie odsuwając się od niego na krok. – Ale nie znacie mnie i jestem pewien, że nie chcecie poznać.

            Spojrzeli po sobie i zarechotali jak hieny.

            – Słuchaj, ty…

            Zanim wydobył z siebie kolejne słowo, stopiony i zaostrzony łyżkowidelec znalazł się w jego szyi.

            Pojawili się tak szybko, że ledwo dostrzegłem ich twarze. Grupka przy stoliku została wyciągnięta ze swoich miejsc prosto w przepychankę, która rozpętała się na samym środku stołówki. W końcu nazywano nas walecznymi Irlandczykami nie bez powodu. Rozeszło się to jak plaga w zamkniętym pomieszczeniu. Zakaziło wszystko i wszystkich. Rozejrzałem się po sali i zauważyłem, że w sprzeczkę wciągnięto nawet tych, którzy nie mieli z nią nic wspólnego i teraz walczyli o życie, jak każdy mężczyzna z choćby kroplą irlandzkiej krwi w żyłach.

            – Uch… – zakaszlał łysol leżący u moich stóp, dłońmi przykrywał głęboką, punktową ranę na szyi.

            – To będą długie trzy minuty. Trzeba było po prostu mnie przepuścić. – Zmarszczyłem brwi, usiadłem przy stoliku i wziąłem miseczkę z czerwoną galaretką.

            Odliczałem sekundy do przybycia oddziału prewencyjnego, a kiedy wreszcie dotarł, zauważyłem na górnym poziomie naczelniczkę Alden, która założyła ręce na piersi i patrzyła z wściekłością. Uniosłem w jej stronę miseczkę w geście toastu i zabrałem się za jedzenie.

            – Wszyscy na podłogę! – wrzasnął jakiś skurwiel i zaczął rozdzielać ludzi.

            Dokończyłem galaretkę i zająłem miejsce na podłodze, nie przerywając kontaktu wzrokowego z Alden. Nauczy się, tak jak cała reszta. To miejsce nie jest jej własnością… Jest moje. W każdym więzieniu potrzebowałem nie więcej niż trzech dni. Przez dwa pierwsze paliłem wszystko do cna, trzeciego odbudowywałem według własnego uznania.

            Jeśli miałem spędzić kolejne dwadzieścia dni w tym gównianym grajdole, zamierzałem upewnić się, że wszyscy dowiedzą się, kim jestem i co się stanie, jeśli mnie wkurzą. Nadal byłem cholernym Callahanem, zamkniętym czy nie.

 

 

DZIEŃ 2

 

– Nie przesadzałeś, gdy mówiłeś, że masz problem z nawiązywaniem przyjaźni. To zamieszanie było przez ciebie – stwierdziła pani naczelnik zza drzwi.

            Zatrzymałem się w połowie brzuszka i rzuciłem na nią okiem.

            – A kto powiedział, że przeze mnie?

            – To mój zakład, Callahan.

            – Jak ktoś oznacza coś jako swoje, to znaczy, że tak naprawdę tego nie posiada. Jeśli zakład jest twój, nie musisz o tym mówić, pani naczelnik.

            Zmrużyła jastrzębie oczy, patrząc na mnie.

            – Twoja matka była tutaj, żeby cię zobaczyć. Niestety, przez twoje wczorajsze występy dziś jesteśmy zamknięci. Przyniosła nawet zdjęcia, masz uroczego chłopczyka, ale to nie dla przestępców. Dziecięca pornografia to kontrabanda.

            Skoczyłem na równe nogi i ruszyłem w stronę drzwi.

            – Co ty, kurwa, próbujesz mi powiedzieć?

            – No i jest ten gniew. Wiemy, że jesteś mordercą, ale jaki inny potwór w tobie siedzi? Takich jak ty widzę przez cały czas, a w twoich oczach jest taka sama ciemność. Tak jak powiedziałam, to miejsce należy do mnie.

            Spokojnie, Liam. Uspokój się. Żadnych emocji. Żadnego strachu.

            Oparłem się o drzwi.

            – Nigdy nie spotkałaś takiego człowieka jak ja, pani naczelnik, i z radością ci to udowodnię.

            – Miłego dnia, panie Callahan, wypuścimy cię jutro – syknęła i odwróciła się ode mnie.

            Strażnik wepchnął tacę z jedzeniem przez otwór tak mocno, jak mógł. Odsunąłem się i przyjąwszy ją, od razu upuściłem na podłogę… Nie było żadnej galaretki.

            Zacisnąłem pięści i wyjrzałem przez okno, starając się nie myśleć o niej. Chciałem wyrzucić ją z pieprzonej głowy!

            – Niech cię szlag, Mel.

 

 

DZIEŃ 3

 

Rozejrzałem się po dziedzińcu i patrzyłem, jak przechodzą obok mnie. Nikt nie spojrzał mi w oczy, po prostu kopali kamyki i szli dalej. Wszyscy trzymali się z daleka, a mała grupka Irlandczyków, która nie została zabrana do izolatek, stała niedaleko mnie, opierając się o mur. Zamierzałem się stąd wydostać, a kiedy to zrobię, ostatnim, co będzie mi potrzebne, to policja, która zacznie doszukiwać się powiązań. Wiedzieli o tym. A przynajmniej tak sądziłem, zanim nie podszedł jeden z nich.

            – Panie Callahan.

            – Tak, O’Connor? – zapytałem dużego faceta z rudymi włosami i wąsami.

            – Sprzątnęliśmy czterech. Ale jednego wczoraj straciliśmy.

            – Wyślij nazwisko do mojego brata. Zajmiemy się jego rodziną, jak zawsze.

            – Wiemy, proszę pana. Dziękuję. Ale jest coś jeszcze, co powinien pan wiedzieć.

            Westchnąłem i kiwnąłem głową, wpatrując się w mężczyznę.

            – Wyrzuć to z siebie.

            – Jest tutaj kilku Włochów. Niezbyt wielu, ale wystarczająco, żeby sprawiać problemy.

            Nie odzywałem się przez chwilę. Zacisnąłem szczękę.

            – Wierzą, że ją zabiłem.

            – Tak, proszę pana, i chcą się zemścić.

            Oczywiście, że tak.

            Mojej rodzinie zajęło całe lata, żeby rozpracować system więziennictwa. Był bardziej skomplikowany, niż się wydawał. Potrzebny był lider, wystarczająco lojalny, żeby trzymać wszystkich Irlandczyków za kratami w szeregu, wystarczająco bystry, żeby się nie wyróżniać i wystarczająco silny, by napełnić strachem serce każdego skurwiela, jaki się tu pojawi. A co ważniejsze, musiał być oddany życiu w więzieniu i bez szans na wyjście. Gdyby było inaczej, mógłby nas sprzedać za warunkowe zwolnienie… O’Connor był właśnie takim człowiekiem. Zabił dwóch policjantów po tym, jak zabrali jego żonę i syna. Siedziałby teraz w więzieniu okręgowym, gdyby nie przepełnienie.

            – Kto jest ich liderem? – zapytałem w końcu.

            – Łyżka.

            Rzuciłem mu spojrzenie, ale tylko uśmiechnął się szeroko.

            – Łyżka?

            Wzruszył ramionami.

            – Facet wygina łyżki, co innego mogę powiedzieć?

            Zaśmiałem się, pokręciłem głową i przesunąłem palcami po włosach. Potem odchyliłem się w stronę słońca.

            – W porządku. Zorganizuj mi spotkanie z Łyżką. Niech szlag trafi Włochów i te ich ksywki.

            – Poszedł pan do łóżka z jednym z nich, nie wiem, jak to wszystko się potoczy – mruknął.

            Zmarszczyłem brwi i stanąłem prosto.

            – I nie musisz wiedzieć, to nie twoje zadanie. Po prostu zorganizuj mi spotkanie. Coś jeszcze?

            – Jest tutaj wiele osób, które szukają towaru…

            – Do widzenia, O’Connor – przerwałem mu.

            Kiwnął głową, odwrócił się i skierował z powrotem do grupki Irlandczyków.

            Musiałem skupić się na czymkolwiek poza moją żoną. Ale jak miałem to zrobić, skoro za każdym razem, gdy czułem bicie swojego serca, myślałem o niej i Ethanie?

            Usłyszałem wezwanie przez interkom.

            – Callahan, masz widzenie. Callahan, masz widzenie.

            Odepchnąłem się od płotu, czując na sobie skupione spojrzenia, i skierowałem się w stronę budynku.

            Pozostali z grupy łysola wpatrywali się we mnie, ale nie śmieli podejść bliżej. Meksykanie rozstąpili się, kiedy podszedłem, a czarni udawali, że nie istnieję. Dopóki nie wejdą mi w drogę, nic im nie grozi.

            Strażnicy założyli mi kajdanki i zaprowadzili do środka. Moja matka odwiedzała mnie co drugi dzień, nieważne, w którym więzieniu przebywałem i jak daleko się znajdowało. Zawsze miała podkręcone włosy, wyprasowaną sukienkę i nawet przez szybę czułem delikatną woń jej różanych perfum. Niezależnie, co się działo, zawsze obdarzała mnie szerokim uśmiechem. Nienawidziłem oglądać jej w takiej sytuacji.

            – Dzień dobry, mamo – szepnąłem do słuchawki.

            – Dzień dobry, dziecko. Jak się masz? – Zmarszczyła brwi, patrząc na mnie.

            – Wszystko w porządku…

            – Naczelniczka powiedziała, że wczoraj były jakieś zamieszki.

            – Mamo, wszystko jest w porządku.

            – Przestań tak mówić! – warknęła. – Nic nie jest w porządku. Przebywanie tutaj nie jest w porządku. Nienawidzę tego, że tu jesteś z tymi wszystkimi psami. Nie zabiłeś Melody.

            – Myślisz, że tego nie wiem, mamo? – odparłem ze złością, unosząc się lekko na siedzeniu. Strażnicy postąpili do przodu, więc usiadłem z powrotem. Przesunąłem dłońmi po włosach i oparłem na nich podbródek.

            – Przepraszam – szepnęła, ale nie powinna tego mówić.

            – Nie, mamo, to ja przepraszam. Jak tam Ethan? – Ucisk w mojej piersi jeszcze się nasilił, kiedy o nim pomyślałem.

            Na jej twarz powrócił uśmiech.

            – Jest taki… cudowny. Wczoraj prawie wyrwał twojemu ojcu włosy z głowy, a gdy Sedric zaskamlał, mały zaczął do niego gaworzyć. Tak jakby próbował przekupić go swoim urokiem.

            Uśmiechnąłem się na tę myśl.

            – Liam, to już cztery miesiące, musisz go zobaczyć…

            – Nie, mamo. Nie pozwolę, żeby mój syn przychodził odwiedzać mnie w więzieniu. To nie jest jego życie. Nie zgadzam się, żeby kiedykolwiek zobaczył wnętrze tego miejsca. – To Callahan, nigdy nie narażę go na coś takiego bez potrzeby.

            Westchnęła.

            – W porządku. Codziennie pokazuję mu twoje zdjęcia i filmiki z tobą. Zna cię i nie pozwolę mu zapomnieć.

            – Upewnij się, że również widzi. – Musi ją znać.

            – Więc będzie musiała ruszyć dupę, wrócić do domu i wyciągnąć cię stąd – syknęła przez zęby.

            – Mamo.

            – W porządku. Wiem. Ale kiedy w końcu wróci, porozmawiam sobie z nią na poważnie.

            – Oczywiście…

            – Streszczać się. Godziny odwiedzin się kończą! – wrzasnął strażnik.

            Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na szybie.

            – Zobaczymy się podczas następnych odwiedzin.

            – Mamo, nie musisz przychodzić…

            – Zobaczymy się podczas następnych odwiedzin, Liam – powtórzyła.

            – No dobrze. – Przyłożyłem dłoń do szyby w tym samym miejscu, co ona, zanim się rozłączyłem. Odłożyłem słuchawkę na haczyk i zrobiłem krok w tył.

            Znowu pojawiły się kajdanki, kiedy odprowadzali mnie z dala od zapachu świeżych róż. Miałem nadzieję na chwilę samotności w celi, ale zamiast tego zostałem odprowadzony do stołówki. Całe pomieszczenie było sterylne, wyczyszczone od podłogi po sufit, jakby nigdy nie zdarzyły się tu żadne zamieszki. Kajdanki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły, a O’Connor wskazał mi głową mężczyznę, który siedział sam przy stoliku na środku sali. Był wielki, to oczywiste, miał oliwkową skórę i gęste, siwe włosy.

            Ruszyłem tą samą drogą, co poprzedniego dnia, ale żaden z grupy łysola nie ważył się spojrzeć w moją stronę, ani nawet się ruszyć. Byli świadomi mojej obecności, ale nie reagowali.

            Kto powiedział, że starego psa nie da się nauczyć nowych sztuczek?

            Zająłem miejsce naprzeciwko mężczyzny, od którego śmierdziało mięsem.

            – Łyżka? – zapytałem, a on w odpowiedzi zgiął plastikową łyżkę. Chciał za to medal?

            – Wzywałeś, Callahan? – zapytał z odrazą i zaczął grzebać palcami w jedzeniu.

            – Pracujesz dla mojej żony.

            – Pracowałem – poprawił mnie. Ciemnymi oczami wpatrywał się we mnie z gniewem. – Czas przeszły.

            – Nie, teraźniejszy. Moja żona żyje.

            Uśmiechnął się ironicznie.

            – I co, mam uwierzyć ci na słowo?

            – Tak, bo jestem słownym człowiekiem, a ty powinieneś zastanowić się nad konsekwencjami tego, że o tym zapominasz. Po tym wszystkim, co zrobiliśmy z moją żoną, sądzisz, że mógłbym być na tyle głupi, żeby dać się złapać za morderstwo? Myślisz, że policja Chicago, nie FBI albo CIA, tylko pierdolona policja Chicago była w stanie w końcu znaleźć na mnie haka? Naprawdę nie wyglądasz mi na idiotę, a jednak jestem tu i, jak określiłaby to moja żona, „marnuję słowa”. – Wziąłem budyń z jego tacy i zjadłem, używając tej samej łyżki, którą zgiął.

            Zacisnął szczękę, zmierzył mnie wzrokiem i oceniał przez chwilę. Trybiki w jego małym móżdżku wyglądały, jakby pracowały ponad siły, próbując pojąć wszystko, co przed chwilą usłyszał. W końcu po prostu zamarł.

            – Jesteś tutaj, bo tego chcesz? – szepnął zupełnie zbity z tropu.

            – Bardziej muszę tu być, ale zmierzasz w dobrym kierunku – poprawiłem go i zjadłem kolejną łyżkę.

            – Planujesz coś dużego.

            Miałem ochotę wywrócić oczami, słysząc, jak głupio to brzmiało i jaki był podekscytowany.

            – Nie ja, tylko my. Więc ustaw swoich pieprzonych ludzi w szeregu, bo pracujesz dla mojej żony, co znaczy, że z definicji pracujesz dla mnie. Jeśli będę musiał ci o tym przypominać, będziesz przeklinał dzień, w którym się urodziłeś, Nicoli. Tak, znam twoje nazwisko i powinieneś przestać nazywać siebie Łyżką. Są zrobione z plastiku, mój czteromiesięczny syn mógłby zgiąć je równie łatwo – stwierdziłem i podniosłem się z miejsca, zostawiając mu pustą miskę.

            Siedemnaście dni. Siedemnaście pieprzonych dni.







Komentarze

Popularne posty