[PATRONAT] Prolog J.J. McAvoy "American Savages"
PROLOG
Urodziłem się zgubiony i nie mam
ochoty być odnalezionym.
~John Steinbeck
ORLANDO
CZTERNAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ
Uderzył
ją pięścią w twarz, posyłając na ziemię tak szybko, że włosy owinęły jej się
wokół twarzy, zanim uderzyła w matę. Pozostała przez chwilę na podłodze ringu
bokserskiego, ledwo żywa, zanim spróbowała podźwignąć się na nogi. Ramiona jej
drżały, a pierś unosiła się i opadała, gdy desperacko starała się wtłoczyć
powietrze do płuc. Zdołała podnieść się na jednym kolanie, zanim padła z
powrotem na matę.
Żałosne.
– Wstawaj, Melody – powiedziałem,
opierając się o ścianę starej sali treningowej za miastem. Była tak samo
sfatygowana jak miasto. Nikt poza naszymi ludźmi już tutaj nie przychodził –
pot z potu, gorąca krew z gorącej krwi, byliśmy Włochami, jednym ludem. A ona
hańbiła się przed ludźmi, którzy powinni szanować ją najbardziej.
Nie ruszała się, leżała tak po
prostu jak martwa rzecz. Ani
człowiek, ani zwierzę.
– Powiedziałem: wstawaj, Melody!
Z niewielkim okrzykiem frustracji podźwignęła
się na nogi i rzuciła na liny otaczające ring, żeby utrzymać się w pozycji
pionowej, kiedy Gino ją złapał.
– Panienko? Panienko Giovanni?
Wszystko w porządku? – spytał Gino i popatrzył na mnie szeroko otwartymi
oczami, gdy nie odpowiedziała.
– Puść ją. I przysięgam na Boga
Wszechmogącego, Melody, jeśli znowu upadniesz…
– Nic mi nie jest. – Założyła luźne
pasmo włosów za ucho, stanęła prosto i uniosła obandażowane pięści. Kilka razy
pokręciła głową, starając się zachować przytomność.
– Widzisz? Nic jej nie jest.
Zaczynajcie od nowa – powiedziałem do niego.
– Proszę pana, to już dwie godziny…
– Nie obchodzi mnie, nawet jeśli
minęły dwa dni! – warknąłem i właśnie w tej chwili to zobaczyłem. Wszyscy na
sali patrzyli na moją córkę z litością, a na mnie z pogardą, jakbym był jakimś
potworem. – WSZYSCY WYNOCHA! – zawołałem nagle, sprawiając, że podskoczyli i
pędem ruszyli w stronę drzwi. Gino przesunął spojrzeniem między Melody a mną,
zanim opuścił ring. – Później się z tobą rozmówię – oznajmiłem, a on przytaknął
i wyszedł.
W sali było mrocznie. Jedyne źródło
światła biło ze środka ringu, gdzie Melody czekała bez słowa. Wszedłem tam,
złapałem tarcze treningowe i zakładając je, zacząłem dziewczynę okrążać.
– Jesteś rozczarowaniem, Melody –
szepnąłem. – I nie tylko dlatego, że ośmieszasz mnie oraz siebie. Ile masz lat,
dwanaście czy cztery? Nadal potrzebujesz kogoś, kto cię uratuje? Kto będzie cię
niańczyć? Tego właśnie chcesz?
– Nie, proszę pana. – Uniosła głowę.
– Nic mi nie jest, mogę walczyć dalej.
– Nic ci nie jest? Minutę temu
wyglądałaś jak nowo narodzony jelonek. Czy to dlatego, że jesteś teraz sama,
nie chcesz robić przedstawienia?
Popatrzyła na mnie ze złością.
– Walczę już od dwóch godzin, tato.
Każdy normalny człowiek…
– Ty nie jesteś normalna! Jesteś
Melody Nicci Giovanni, córka Żelaznych Rąk – moja córka! „Normalna”
nie jest przymiotnikiem, który cię określa! Wybitna. Nieustępliwa.
Niepowstrzymana. Do tego właśnie powinnaś dążyć. Jesteś obolała? Twoje ciało
wyje z udręki? Wiesz co? Takie jest twoje życie. Myślisz, że tamci idioci
pomogli ci, bo im zależy? Bo jesteś taka
cenna? Wtrącili się, żeby pokazać twoją słabość, żeby zniżyć cię do ich ograniczeń, do ich słabości. Pomocna dłoń jest zawsze samolubna. Jeśli nie
potrafisz ocalić się sama, nie masz prawa zostać ocalona. – Napotkałem groźne
spojrzenie jej ciemnobrązowych oczu. – Rozumiesz?
Nie odpowiedziała, po prostu wciąż
wpatrywała się we mnie.
– Zadałem ci pytanie.
– Tak, proszę pana. Słyszę – ledwie
wybąkała.
– Dobrze. – Podniosłem tarcze. – A
teraz pięści w górę.
– Ti odio – powiedziała pod nosem i uderzyła w nie.
– Przepraszam, czego nienawidzisz?
– Niczego.
Tak
właśnie myślałem.
Pewnego dnia mi za to podziękuje.
SEDRIC
CZTERNAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ
–
Liam, za godzinę wybieram się na lunch z Nealem i Declanem, nie poszedłbyś z
nami? – zapytała Evelyn, choć bardziej brzmiało to jak prośba, żeby jednak się
skusił.
Liam siedział w rogu mojego gabinetu,
otoczony książkami. Długie nogi miał wyciągnięte na podłodze, a plecy opierał o
biblioteczkę. Przerwał na chwilę i spojrzał na moją żonę, a ona wytrzymała jego
lodowaty wzrok.
– Dziękuję, matko, jadłem już lunch
– odpowiedział, jakby nie posiadał żadnych emocji, którymi mógłby się z nią
podzielić.
– No cóż, w takim razie zostawię
was, żebyście dalej robili to, co tam robicie w tym lochu. – Uśmiechnęła się, a
ja próbowałem odpowiedzieć tym samym, ale z jakiegoś powodu nie mogłem.
– Zadzwonię później – rzekłem, gdy
pocałowała mnie w policzek przed wyjściem.
Kiedy tylko drzwi się zamknęły,
podszedłem do kąta i trzasnąłem syna prosto w głowę.
– Auć! Co, do…
– Dlaczego musisz być aż tak podobny
do mnie? – Westchnąłem i usiadłem obok niego. – Powinieneś brać ode mnie to, co
dobre, a złe rzeczy zostawić za sobą. Chowanie urazy wobec rodziny…
– Nie chowam urazy.
Wpatrzyłem się w mojego syna. To
prawie zabawne, jak dobrze potrafił odczytywać innych ludzi, a nie umiał
zrozumieć samego siebie.
– Nadal jesteś na nią zły.
– Nie, nie jestem…
– Ja też czasami jeszcze jestem na
nią zły – przerwałem mu, a on zamarł, odwrócił wzrok i mocniej ścisnął Podróże z Charleyem Johna Steinbecka. –
Staram się o tym nie myśleć. O tych latach, które spędziła na odpychaniu nas
wszystkich… Jak musiałeś się…
– Nic mi nie jest – warknął.
– Tak bardzo, że nie pozwalasz mi
nawet dokończyć zdania?
Wziął głęboki wdech.
– Bądź ponad to, Liam. Odpuść. Nie
była przy tobie, gdy byłeś chłopcem, wiem o tym, ale odpuść jej i kochaj ją
jeszcze bardziej za to, jak desperacko stara się być przy tobie teraz. Nigdy
nie jest się za starym na matkę.
– A mówiłeś, że jestem jak ty?
Zawsze dajesz rady, których sam nie stosujesz – wymamrotał mądrala, a ja
zwalczyłem ochotę, żeby trzasnąć go jeszcze raz.
– Codziennie jemy rodzinną kolację,
a twoja matka i ja każdej nocy konsumujemy również deser.
– Uch, tato! Nie mów tak, to brzmi,
jakbyśmy rozmawiali o seksie. – Skrzywił się, a potem schował za książką.
Złapałem go za głowę i przyciągnąłem
do siebie.
– Nie to miałem na myśli, idioto.
Odepchnął moje dłonie, a ja puściłem
go ze śmiechem.
– Ale to również robimy.
– Serio?!
Fuj… Przestań o tym gadać – błagał, a ja zaśmiałem się znowu, kiedy zrobił
zniesmaczoną minę.
– Wszystko, co mamy i wszystko, co
robię, jest dla rodziny, Liam. Irlandzkie klany, nasza krew, niezależnie, jak
bardzo nas zranią albo zawiodą, są jedynym bezpiecznym schronieniem, jakie mamy
w życiu. Wszystko to zaczęło się dlatego, że nikt o nas nie dbał… Nazywali nas
irlandzkimi kundlami. Zostawili nas, żebyśmy zgnili na ulicy… A my połączyliśmy
się, przetrwaliśmy i trzymamy się razem, żeby nie umrzeć w samotności. To
właśnie jest zadanie Ceann na Conairte.
Osiągniesz to jedynie, jeśli…
– Odpuszczę – szepnął, a ja
przytaknąłem.
– Idź na lunch, bo jeśli nie zdasz
dzisiaj testu ze strzelania do celu, nie dostaniesz nic do jedzenia aż do
jutrzejszej kolacji.
To od razu postawiło go na nogi.
Kiedy otworzył drzwi, Neal stał tuż za nimi, górując nad młodszym bratem, który
albo nie dbał o to, że jest niższy, albo tego nie zauważał. Liam popatrzył na
brata z większymi pokładami dumy, niż powinien posiadać piętnastoletni
chłopiec.
– Mama naprawdę chce, żebyś poszedł
z nami na lunch – stwierdził Neal.
– Właśnie szedłem, starszy bracie – odparł Liam, wychodząc
z pokoju, a ostrość w jego głosie była ewidentna.
Neal,
Liam. Ciekawe, co z nich wyrośnie.
Komentarze
Prześlij komentarz