[PATRONAT] Rozdział trzeci Bethany-Kris "Lucian"


ROZDZIAŁ TRZECI


Była piękna.
Nie chodziło o zwyczajnie ładną twarz, gładką skórę i błyszczące oczy. Miała to wszystko, ale było w niej coś więcej. Nie, kobieta za zasłoną konfesjonału była piękna w sposób, który sprawiał, że serce przestawało bić, a płuca paliły od wstrzymywanego oddechu.
Lucian od razu wiedział, że nie należała do parafii. Po latach regularnego uczęszczania do kościoła zauważyłby kogoś takiego jak ona przynajmniej raz, może nawet tuzin razy. Z pewnością dzięki temu miałby lepszy obiekt obserwacji niż cholerne ściany i sufit.
Hebanowe włosy z grubym pasmem kasztanowej czerwieni, zatkniętym za ucho, spływały falami po jej ramionach. Miała na sobie jasną sukienkę do kolan, podkreślającą wszystkie krągłości, jej rękawy kończył się na wysokości łokci, a kolor prawie idealnie pasował do karnacji. Gdy tak klęczała, sukienka jeszcze wyraźniej podkreślała wcięcie w talii i krągłość piersi. Kiedy jego wzrok przesuwał się po jej ciele, zachłannie pochłaniając każdy centymetr, który mógł zobaczyć w te kilka sekund, był prawie pewien, że pod materiałem sukienki dostrzegł na skórze tusz. Cholera, te usta… pełne, różowe wargi ułożone w „O”, w wyrazie zdziwienia.
Usta stworzone do całowania. Był przekonany, że smakowały jak gorąca czekolada. Prawdopodobnie były delikatne jak jedwab. Mógłby się założyć, że całowałaby go tak, jakby był jej własnością. Jej usta wpędziłyby go prosto do piekła. Wszystkie te myśli przebiegły przez głowę Luciana w jednej chwili.
Nie całował się, nigdy, nawet raz, z żadną z kobiet, które miał przez ostatnie trzynaście lat swojego życia. Jasne, pieprzył się, i to ostro. Uwielbiał używać zębów i dłoni, by kobieta drżała, pociła się i błagała o więcej. Jeszcze bardziej lubił, gdy to ona używała ust. Lucian brał kobiety tak, jak tego chciały, ale nigdy ich nie całował.
Całowanie to coś intymnego, nawet emocjonalnego. Seks był czymś typowo cielesnym, całowanie zaś to namiętność. Wypełnia człowieka w zupełnie inny sposób. Kochankowie się całują. Pocałunki służą niemal do zawłaszczania kogoś, zatrzymania, smakowania, posiadania go tylko dla siebie w ten bardzo prywatny sposób.
Lucian pamiętał pewne stare, włoskie przysłowie, ukazujące sens miłości: Il bacio sta all’amore come il lampo al tuono. Pocałunek jest dla miłości tym, czym błyskawica dla grzmotu. Włosi mówią o takim rodzaju zakochania colpo di fulmine – grom z jasnego nieba. Uczucie uderza jak błyskawica, tak potężnie, że potrafi zmienić człowieka w jednej chwili. Już nigdy nic nie będzie takie samo. Nie można się też do tego przygotować. Niesłychane, jak dwa powiedzenia mogą tak idealnie opisać coś tak nieosiągalnego i przerażającego jak prawdziwa miłość.
Jednak wszystkie te rzeczy, wszystkie myśli, umknęły z jego głowy, kiedy spojrzał jej w oczy. Błękitne, jak morze z zielonymi plamkami, przypominające szmaragdy. Jasne jak dzień, szeroko otwarte i wpatrzone prosto w niego. Przenikały jego klatkę piersiową, by odkryć serce, które właśnie zaczęło bić w tempie uderzeń tysiąca kopyt.
Coś się kryło za tym spojrzeniem, coś, co rozpoznawał. Zagubiony wzrok, spojrzenie wędrowca. Jakby wciąż nie odnalazła domu albo miejsca, w którym powinna być. A może nie znalazła siebie i właściwych ludzi, którzy daliby jej poczucie domowej atmosfery.
Lucian znał to spojrzenie aż za dobrze, bo widział je każdego pieprzonego dnia, kiedy patrzył w lustro.
Zdał sobie sprawę, że patrzenie na nią sprawiało ból, nie wiedział tylko dlaczego.
Jednak Lucian stał tam, wpatrywał się w nią, zasłonę nadal trzymał w zaciśniętej dłoni i nie wiedział, co powinien zrobić. Nie mógł się powstrzymać. Mrowienie warg przypomniało mu o pierwszym uczuciu, które go ogarnęło – by ją pocałować, poznać jej smak, smak jej ust.
To kompletnie niedorzeczne, nawet absurdalne.
Kim ona była, do diabła?
Imię, chciał znać jej imię.
Lucian tego nie pojmował. Nie mógł.
Kobiety zazwyczaj nie wywierały na nim tak silnego wrażenia i nie miał zamiaru pozwolić, by jedna ładna twarzyczka to zmieniła.
B-bella, scusi – wyjąkał Lucian, przepraszając za wtargnięcie, i pozwolił zasłonie opaść, gdy jego drżąca dłoń wróciła do boku. – Merda.
Plątał mu się język, na Boga. Był tak pewnym siebie i zarozumiałym mężczyzną, a nie potrafił sklecić dwóch słów po włosku. I nazwał ją piękną, jak jakiś cafone.
Lucian odwrócił się na pięcie i ruszył na przód kościoła. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.
Pieprzyć spowiedź.
Pieprzyć to, czego chciała matka.
Lucian nie był dzisiaj w stanie poradzić sobie z tym wszystkim.
– Lucian, synu?
Usłyszał w oddali, jak ojciec Peter go wołał, ale nie zadał sobie nawet trudu, by kiwnąć do księdza. Po prostu szedł, prawie biegł dalej, aż zniknął mu z pola widzenia i znowu mógł odetchnąć powietrzem Nowego Jorku.
– Lucian?
Głęboki głos Gio przyciągnął jego uwagę, a jasne światło oślepiło na chwilę. Dlaczego cała rodzina nadal stała na schodkach przed kościołem?
– To zbyt szybko – usłyszał słowa matki. – Czy coś się stało?
– Synu?
– Hej…
– Gio – powiedział Lucian, a uścisk w jego gardle sprawił, że imię brata zabrzmiało twardo i ostro. – Zawieź mnie do domu, dobra?
– Dobra – zgodził się Gio i wzruszył ramionami. – Jasne, stary.

***

Jordyn stała na drżących nogach, odsuwając zasłonę konfesjonału. Ksiądz, który jeszcze chwilę temu przyjmował jej spowiedź, stał teraz na zewnątrz, w miejscu przystojnego intruza, którego widziała wcześniej.
Jego oczy – piwny wir emocji – uchwyciły ją jak sarnę w reflektorach samochodu.
Ledwo dostrzegła czarny garnitur znikający za rogiem, a już go nie było.
Jak nazwał go ksiądz? Lucian?
– Panno Reese, proszę o wybaczenie – powiedział ksiądz, wyraźnie skołowany. – Zazwyczaj nie leży w naturze żadnego z moich parafian, by przeszkadzać w ten sposób. Jestem pewien, że pan Marcello…
– Wszystko w porządku, wydaje mi się, że przeprosił – przerwała cicho. Była pewna, że właśnie to powiedział, zanim zasłona opadła. Albo coś podobnego, jak wybacz. – I coś jeszcze – dodała Jordyn, bardziej do siebie niż do księdza.
Bella, chyba?
Mężczyzna spojrzał na nią tak, jakby ją rozpoznał, po czym nazwał ją Bella.
– Piękna – powiedział ksiądz, stając przy jej boku.
– Słucham?
Ojciec Peter, bo tak przedstawił się wcześniej, uśmiechnął się.
– Słyszałem go, powiedział „piękna”, zanim przeprosił.
Och. Uważał, że była piękna?
W jej zawodzie to nic niezwykłego. Jordyn przywykła już do pożądliwych spojrzeń mężczyzn, nawet do okazjonalnych komentarzy. Nie miała nic przeciwko temu, zazwyczaj ignorowała to, o ile nie próbowali położyć na niej łap. Była świadoma, że wyglądała dobrze, ale mężczyźni opisywali ją obleśnie jako gorącą, do wyruchania albo czymś podobnie odrażającym.
Jednak nie on. Powiedział piękna.
Hmm.
– Myślę, że zaskoczyła go twoja obecność za zasłoną. Prawdopodobnie spodziewał się, że nikogo tam nie ma, zważywszy na pory, które zazwyczaj przeznaczam na spowiedź.
To oczywiste niedopowiedzenie.
Jordyn machnęła lekceważąco.
– Słuchaj, dziękuję, że zgodziłeś się ze mną porozmawiać, ojcze, ale powinnam już iść.
Ojciec Peter zmarszczył brwi.
– Powinniśmy dokończyć. Chętnie cię wysłucham, jeśli nadal masz ochotę mówić.
Jordyn już i tak czuła się nie na miejscu w Domu Bożym. Kobiety takie jak ona nie miały w zwyczaju chodzić do kościoła, nie były nawet widywane w pobliżu. Nie wiedziała, co właściwie przywiodło ją do tego konkretnego kościoła, ale wybrała taki, który znajdował się wystarczająco daleko od jej mieszkania na Brooklynie, by upewnić się, że nikt jej nie rozpozna. Tym sposobem nie zwróci na siebie uwagi żadnego z Synów Piekieł.
Ostatnie, czego potrzebowała, to żeby którykolwiek z nich dowiedział się, że chodziła do kościoła.
Robiła to tylko okazjonalnie, kiedy jej umysł wypełniał się gównem, z którym nie potrafiła sobie sama poradzić, albo gdy stres zżerał ją żywcem. Mimo sposobu, w jaki żyła jej matka, zawsze znajdowała czas na religię, a przynajmniej na Boga. Było coś kompletnie wyzwalającego w tym, że posiadała takie wspomnienia o matce, pomijając wszystkie okropieństwa, które ją otaczały.
Pozbywając się z głowy tych przygnębiających myśli, Jordyn obdarzyła ojca Petera uśmiechem, który jednak nie wydawał się prawdziwy, nawet dla niej.
– Nie, naprawdę. Powinnam iść.
– Te drzwi są zawsze otwarte, dziecko – odparł ojciec Peter. – Zawsze.
Jordyn skinęła głową i zaczęła odchodzić.
– I – kontynuował swoim miękkim tenorem – msza jest w niedzielę zawsze o tej samej porze.
Odnotowała to w pamięci, ale wątpiła, że ponownie odwiedzi ten kościół.
Mimo natknięcia się na nieznajomego, cudownego mężczyznę, którego głos nadal dźwięczał jej w głowie.

***

Trochę po szóstej tego wieczora Jordyn przeszła przez frontowe drzwi Legs and Leather, ignorując bezczelne spojrzenia dwóch ochroniarzy. Dawno już przywykła do tego, że się gapili. Legs, klub ze striptizem, którego właścicielem i kierownikiem był Ron, wiceprzewodniczący brooklyńskiej sekcji Synów Piekieł, nie był niczym wykwintnym ani z górnej półki. Większość dziewczyn tańczących na rurze albo ledwo uzyskała pełnoletniość, albo mogłaby być jej matkami. Za odpowiednią cenę zrobiłyby wszystko, a ta cena wcale nie była przesadnie wygórowana.
Co mają ze sobą wspólnego starsze kobiety i młode dziewczyny?
Nałóg – przeważnie narkotyki.
Jordyn, mimo że okazjonalnie pozwoliła sobie na coś, co lekko przytępiało zmysły, mogła z dumą powiedzieć, że nie podążała tą samą ścieżką uzależnienia, co jej matka. W końcu właśnie to poprowadziło jej matkę, Sandrę, prosto do obskurnego klubu motocyklowego i ostatecznie zakończyło jej życie.
Jordyn nie była tancerką. Miała to szczęście, że mogła zachować godność, obsługując stoliki w kompletnym i godziwym stroju. O ile można nazwać godziwym strojem te szpilki, skąpe koronki, skórzane majtki i pasujący stanik, które zmuszona była nosić. Ona zdecydowanie tak nie uważała.
– Hej, cukiereczku – powiedział jeden z ochroniarzy, przeciągając sylaby. – Słyszałem, że dajesz dziś wieczorem pokaz.
Jordyn prawie się przewróciła, przechodząc obok tych facetów, ale szybko odzyskała równowagę. Pokaz i jej imię to dwie rzeczy, o których nie sądziła, by kiedykolwiek miały zostać wypowiedziane w jednym zdaniu. Oznaczało to, że miała pracować na rurze, nie przy stolikach.
– Słucham?
– Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć te twoje śliczne cycuszki niczym niezakryte. Nie wspominając już o tyłku. Cholera, dziewczyno, nie widzieliśmy całego tego tuszu od bardzo dawna.
Dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa. Coś okropnego zaciążyło jej w żołądku, podchodząc w górę, aż do ust, i pozostawiając po sobie obrzydliwy posmak. Przecież jest umowa, pomyślała desperacko. Ron jej obiecał. Nie będzie musiała tańczyć, nigdy, jeśli nie będzie chciała.
– Co? – Obróciła się gwałtownie na dziesięciocentymetrowych szpilkach i spojrzała na tego półgłówka.
– Słyszałaś. Ale pewnie wkrótce sama się przekonasz. Spotkanie za dziesięć minut, lepiej się pospiesz, chica.
Kiedy ten idiota wyciągnął rękę, jakby chciał złapać jej policzek w dwa palce, Jordyn odskoczyła.
– Jeśli chcesz, żeby twoje dłonie pozostały przytwierdzone do ramion, sugeruję, żebyś lepiej trzymał łapy przy sobie, dupku.
– No cóż, zobaczymy.
Jordyn przeszła przez klub w rekordowym tempie. Zamiast pójść do przebieralni, by włożyć uniform – albo jego brak – minęła ją i skierowała się w stronę brudnych stołów bilardowych i obdrapanych boksów, prosto do biura Rona. Drzwi były zamknięte, co zwykle oznaczało, że w środku załatwiano interesy i pracownicy nie mogli w tym przeszkadzać. Miała to w dupie.
Jordyn załomotała pięścią w drzwi i wrzasnęła:
– Otwieraj!
Nie przestawała walić, mimo że nikt nie reagował. W końcu, po dwóch minutach, drzwi stanęły otworem, ukazując Rona, w jego zwyczajnych dżinsach i t-shircie. Miał na sobie również skórzaną kamizelkę klubu motocyklowego, jak zwykle. Naszywka VP na prawej klapie zaznaczała jego pozycję. Jego błyszczące oczy spoczęły na niej z furią.
– Czego, do kurwy, chcesz? – warknął.
Jordyn powinna być przestraszona. Każda z pozostałych dziewczyn zdecydowanie by była. Prawdopodobnie uciekłyby jak małe, przerażone myszki. Nie ona.
– O co chodzi ze mną i pokazem, Ron? – spytała. W jej głosie wyraźnie rozbrzmiewał gniew. – Co to, do cholery, ma znaczyć?
– To nie jest dobry moment, Jord.
Pieprzyć to.
– Nie, teraz jest idealny moment, Ron. Obiecałeś mi.
Miała dopiero dwadzieścia jeden lat, ale pracowała w tym cholernym klubie, odkąd skończyła szesnaście. W zasadzie sprzedawała alkohol mężczyznom starszym o trzydzieści lat, zanim jeszcze mogła to robić legalnie. Jordyn sprzątała po dziewczynach, niezależnie czy ją o to proszono. Pilnowała porządku w ich przestrzeni osobistej, zajmowała się nimi, gdy coś poszło nie tak z mężczyznami i przy więcej niż jednej okazji była tą, która wykonywała anonimowy telefon na numer alarmowy, kiedy znalazła którąś z dziewczyn nieprzytomną z przedawkowania.
Jordyn robiła, co do niej należało.
Mieli układ.
– Jak już mówiłem, to nie jest odpowiedni moment – powtórzył ciszej Ron.
– Czy to Will? – zapytała. Zaczęły ją ogarniać obawy i niepewność. – O to chodzi?
Will Vetta był przewodniczącym brooklyńskiej sekcji Synów Piekieł i z tego, co rozumiała Jordyn, piastował wysoką pozycję w ogólnej hierarchii klubu. Nie była do końca pewna powodu, chociaż podejrzewała, że miało to jakiś związek z jej matką, ale ten facet nienawidził jej na wskroś. Wydawało się, że gdyby tylko mógł, byłby gotowy zrezygnować ze swoich planów jedynie po to, by sprawić, że jej dzień stanie się koszmarem.
Jordyn nie wahałaby się postawić któremukolwiek z Synów Piekieł. Nie przerażali jej – była zdecydowanie lepsza od każdego z nich. Ale Will? Jego bała się jak jasna cholera.
Coś takiego mogła czuć tylko dziewczyna, kiedy mężczyzna trzymał broń przy jej głowie zaledwie kilka godzin po tym, jak znalazła martwą matkę, i mówił:
– Nic nie powiesz. Teraz jesteś nasza. Rozumiesz mnie, dzieciaku?
Rozumiała aż za dobrze.
– Chodzi o niego? – zapytała ponownie.
Ron zmarszczył brwi, część gniewu zniknęła z jego spojrzenia. Odwrócił się i mruknął coś w stronę pokoju, zanim otworzył drzwi szerzej. Raine, kobieta Rona i dwaj barmani z Legs wyśliznęli się ze środka bez słowa czy spojrzenia w stronę Jordyn.
– Właź, już – nakazał.
Kiedy drzwi się zamknęły, Jordyn poczuła, że znowu mogła oddychać swobodnie.
– Nie możesz zmusić mnie, żebym weszła na jedną z tych scen i tańczyła, Ron. Nie zrobię tego.
– Wolałabyś w zamian pracować na ulicy, jak jedna z jego zwykłych pieprzonych dziwek?
Lęk wsączył się w żyły Jordyn, zadziałał błyskawicznie i destrukcyjnie.
– Co?
– Wiesz, do tego się to wszystko sprowadza. Will to gnój. Wiem o tym tak dobrze jak każdy z Synów. Niestety jest jeszcze gorszy jeśli chodzi o ciebie, dziecinko. Zdecydowanie byłoby dla ciebie lepiej, gdyby twoja matka dała mu to, czego chciał lata temu.
– Nadal nie wiem, o co chodzi – przyznała.
Ron przytaknął.
– Tak, wiemy.
I nie powiedzą jej, Jordyn o tym wiedziała. Nie miało znaczenia, ile razy pytała.
– Ale Gabe…
– Gabe nie żyje, Jord.
W głosie Rona wyczuwało się bolesną szczerość, kiedy wypowiadał te słowa. Jordyn wiedziała, że nie było mu łatwo je wypowiedzieć. Jego syn, Gabe, miał tyle lat, co ona. On pierwszy zauważył to dziwne okrucieństwo, z jakim traktował ją Will.
Byli młodzi, zaledwie nastoletni, ale przychodziło im to cholernie łatwo. To zdecydowanie nie była miłość, ale działało. Gabe znalazł stateczną dziewczynę, dzięki której miał poczucie, że kimś się opiekował, i rzeczywiście to robił, a przy tym mógł robić to, na co miał ochotę i zadawać się ze wszystkimi kobietami z klubu, nie martwiąc się o jej narzekanie. Jordyn miała w zamian ochronę, którą zapewniała pozycja syna wiceprzewodniczącego klubu. Z uwagi na to, że Will nie potrafił utrzymać przy sobie kobiety na tyle długo, by mieć z nią dziecko, Gabe miał w przyszłości zostać jego następcą.
– Nie żyje już od ponad roku – ciągnął Ron, nie zauważając jej błędnego wzroku. – Bycie czyjąś kobietą nie pomoże, kiedy twojego faceta już nie ma, a najstarszy w hierarchii szykuje dla ciebie coś okropnego. Nie mogę ci nawet powiedzieć, żebyś uciekła, bo to z pewnością nie pomoże, ale możesz zrobić to.
Boże, wiedziała dobrze, że ucieczka mogła zaprowadzić ją tylko trzy metry pod ziemię, do nieoznakowanego grobu. Ta jedna rzecz pozostawała jasna przez cały czas, który spędziła w nieprzekraczalnych murach siedziby Synów Piekieł.
– To. Masz na myśli rozbieranie – szepnęła. Zdejmowanie ubrań dla nich – dla tych świń. Również dla niego.
Ron wzruszył ramionami, jakby to nie robiło różnicy.
– Nazywaj to tańczeniem, jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej.
– Nie sprawi. Will chce mnie poniżyć, zobaczyć, jak mocno musi nacisnąć, zanim się złamię.
– Przynajmniej wiesz, co cię czeka – odparł Ron, znudzony. – Słuchaj, mojemu synowi bardzo na tobie zależało, dziecinko. Wiem o tym i dlatego robiłem dla ciebie wszystko, co mogłem, aż do teraz. Przekonałem Willa, że nakłonię cię do tańczenia, więc będzie z ciebie więcej pieniędzy. Tylko tyle mogę. Muszę się teraz wycofać, Jord, przepraszam.
– Co mogę zrobić? – zapytała.
– Poza znalezieniem innego członka, który uzna cię za swoją kobietę i naznaczy twoją skórę, jak zrobił to Gabe, nada.
Przez naznaczenie skóry rozumiał biegnący wzdłuż jej miednicy tatuaż z imieniem Gabe’a i nazwą Synowie Piekieł wypisaną poniżej. Miała wtedy zaledwie szesnaście lat, ale ten tatuaż ocalił jej życie i ciało więcej niż raz. Nikomu nie wolno było tknąć tego, co należało do kogoś innego.
Jednak ten ktoś już nie istniał.
– Daj mi tydzień – poprosiła Jordyn.
– Tylko na tyle mogę sobie pozwolić, może nieco więcej, zważywszy na to, że Will ukrywa się po całym tym bałaganie w kasynie. Masz tydzień.
Jordyn wyszła z biura, nie dziękując. Nie było za co.





Komentarze

Popularne posty