[PATRONAT] Rozdział drugi Monika Serafin "Narzeczona na dłużej"
Mackenzie
Wróciłam do domu
lżejsza o kilka trosk. Zostawiłam zakupy na stole w kuchni i wyszłam do
przedpokoju, by zdjąć buty i płaszcz. Choć jeszcze nie padał śnieg, powietrze
robiło się chłodniejsze z dnia na dzień. Szła zima.
Jade wychyliła się ze swojego pokoju z kotem na rękach. Spojrzała na
mnie, zatrzymała się w pół kroku i otworzyła szerzej oczy.
– Co zrobiłaś?
– Nie podoba ci się? – Odruchowo dotknęłam włosów. Były znacznie krótsze,
ale jednocześnie miałam wrażenie, jakby ich przybyło. Trochę się podniosły u
nasady, kiedy przestały być takie ciężkie.
– Ładnie – skomentowała, przekrzywiając lekko głowę. Skinęła z uznaniem i
poszła do kuchni. Po chwili usłyszałam szelest reklamówek; Jade dobrała się do
zakupów, zapewne szukając czegoś dla siebie.
Obejrzałam się szybko w lustrze. Na początku nie byłam przekonana do
nowej fryzury, ale im dłużej patrzyłam na swoje odbicie, tym mocniej
utwierdzałam się w przekonaniu, że wyszło mi to na dobre. Włosy sięgały nieco za
ramiona i układały się w lekkie fale. Zaczynało mi się to podobać.
Weszłam do kuchni, nim Jade zdążyła całkowicie pomieszać zawartość toreb.
Odpędziłam ją od nich, więc usiadła na krześle i wbiła we mnie wzrok. Miętus
stał przy misce z wodą, jakby zastanawiał się, czy chce mu się pić, czy jednak
nie.
Podałam siostrzenicy czekoladowego batonika. Uśmiechnęła się szeroko, a
jej oczy rozbłysły.
– Dziękuję.
– Idę dzisiaj na nocną zmianę – oznajmiłam, chowając paczki z ryżem do
szafki. – Julia przyjdzie około jedenastej. Dasz sobie radę?
Jade wymruczała coś niezrozumiałego, bo buzię miała pełną czekolady.
Spojrzałam na nią z dezaprobatą, więc szybko przełknęła to, co gryzła, i
poruszyła się na krześle.
– Nie mam pięciu lat – mruknęła.
– Ale dorosła też nie jesteś.
Kiwnęła głową, jakby przyznawała mi rację, i zajęła się batonem.
Pani Mester wyjechała na Florydę, by odwiedzić przyjaciółkę, dlatego nie
mogła zająć się Jade podczas mojej nieobecności. Udało mi się jednak przekonać
Julię, z którą Jade złapała całkiem dobry kontakt, aby się nią zaopiekowała.
Niestety przyjaciółka mogła przyjść dopiero przed północą, przez co mała
musiała zostać sama przez jakiś czas. Zawsze to jednak kilka godzin, a nie cała
noc i byłam spokojniejsza, wiedząc, że nie będzie siedzieć samotnie do siódmej
rano.
– Zrobię ci kanapki. W razie gdybyś zgłodniała, będą w chlebaku –
powiedziałam, dalej rozpakowując zakupy. – Nie otwieraj nikomu, Julia ma
klucze. Na lodówce będzie karteczka z jej numerem telefonu, możesz też dzwonić
do mnie.
– Jasne. – Jade wpakowała do buzi ostatni kawałek batonika i zajęła się
oblizywaniem palców.
Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się, próbując w ten sposób dodać sobie
otuchy. Bałam się ją zostawiać, choć przecież to tylko dwie godziny. To było
irracjonalne uczucie, bo nieraz musiała sobie radzić sama. Ale jeszcze nigdy
nie prosiłam Julii, żeby się nią zaopiekowała – pomyślałam. Chyba właśnie w
tym tkwił największy problem. Tak naprawdę obawiałam się, że Julia zapomni
tutaj przyjść, że pójdzie gdzieś na piwo i słuch o niej zaginie. Choć zarzekała
się, że to żaden problem i na pewno się pojawi, jakoś nie potrafiłam wyobrazić
sobie koleżanki w roli opiekunki do dzieci. Niestety została mi tylko ona, bo
Tamara miała już plany.
Kiedy nadszedł czas wyjścia, jeszcze raz upewniłam się, że Jade ma zapas
kanapek i herbaty, i że na lodówce wisi kartka z numerami telefonów.
Siostrzenica siedziała w swoim pokoju, pakując tornister na następny dzień w
szkole. Uśmiechnęła się do mnie, gdy zajrzałam tam, żeby się pożegnać.
– Ciociu, za dużo się martwisz i robi ci się zmarszczka na czole – oznajmiła,
dotykając palcem własnego czoła, by zademonstrować mi, w którym dokładnie
miejscu się marszczyłam. Wywróciłam oczami.
– Też się będziesz martwić, jak będziesz mieć dzieci.
Wyszłam z mieszkania, starając się nie myśleć o tym, że Jade będzie sama
przez parę godzin. Czym prędzej wskoczyłam do autobusu i usiadłam z przodu,
obok starszej pani, która ściskała w ręku beżową torebkę. Przez moment
zastanawiałam się, dokąd może zmierzać o ósmej trzydzieści wieczorem, ale
szybko odrzuciłam te przemyślenia.
Minął miesiąc, odkąd porzuciłam pracę w Warrick Industries. Z początku
trudno było mi znaleźć coś nowego: nie wiedziałam, czy nadal chcę być
asystentką, czy może wrócić do pracy jako sprzątaczka. Kilku pracodawców
rozpoznało mnie z gazet i wówczas patrzyli na mnie dziwnie, jakby zastanawiali
się, czy robię sobie z nich żarty. Nic dziwnego, skoro opisywano mnie różnie:
„współczesny Kopciuszek”, „łapaczka kasy” czy „utrzymanka”. Gdy wyszło na jaw,
że się „rozstaliśmy”, nazwano mnie „smutną Kenzie” i porównano do Layli Bach, z
którą wcześniej spotykał się Quinten Warrick.
Nie obeszło mnie to prawie w ogóle, bo nie widziałam w tym sensu. Byłyśmy
z Laylą kompletnie inne: ona piękna i bogata, modelka i aktorka, a ja?
Pochodziłam z innego świata. Dopiero następny artykuł zakłuł mnie prosto w
serce.
Nic tak nie zabolało jak wiadomość, że Warrick i Bach wrócili do siebie.
Co prawda były to tylko plotki poparte niewyraźnymi zdjęciami spod mieszkania
modelki, ale od razu wiedziałam, że to prawda. Nie miałam co się oszukiwać.
Wówczas porównanie z poprzedniego wydania gazety zaczęło mieć dla mnie jakieś
znaczenie: Layla Bach była zwyczajnie lepsza.
Otrząsnęłam się z ponurych myśli, kiedy autobus dojeżdżał do mojego
przystanku. Wcisnęłam guzik „stop”, a gdy pojazd się zatrzymał, zwinnie
wyskoczyłam na chodnik.
Udało mi się znaleźć pracę jako recepcjonistka w budynku, w którym
mieściły się biura rachunkowe, notariusz i gabinet psychologa. W zeszłym
tygodniu pracowałam w ciągu dnia, kierując klientów na odpowiednie piętra, ale
właściciel obiektu postanowił zaoszczędzić, zwalniając nocnych strażników i na
ich miejsce sadzając właśnie recepcjonistki. Najwyraźniej lepiej było płacić
nam za nocne godziny, niż dalej trzymać wyszkolonych ochroniarzy.
– Cześć, Hariett – powiedziałam,
witając się z dziewczyną, którą miałam zastąpić. Uśmiechnęłam się do niej, ale
nie dostałam odpowiedzi.
– Nareszcie – burknęła. Była trochę gburowata: nie uśmiechała się i nie
przejawiała żadnych pozytywnych emocji. Zdążyłam się do tego przyzwyczaić. –
Już myślałam, że zapomniałaś.
Wstała pospiesznie z krzesła, poprawiła ołówkową, brązową spódnicę i
naciągnęła granatowy sweterek. Na chudych, chwiejących się nogach podeszła do
stojaka, na którym wisiały jej płaszcz i czapka, po czym zaczęła się ubierać.
Zrobiła to bardzo szybko, lecz nim wyszła, rzuciła:
– Doktor Brosco jeszcze nie wyszedł. Miał dzisiaj jakąś późną wizytę.
– Jasne – odparłam, wieszając swój płaszcz.
Spojrzała na mnie, po czym zrobiła w tył zwrot i wyszła, nawet się nie
żegnając.
– Ciebie też miło było widzieć, Hariett – mruknęłam, siadając za ladą i
wzdychając głośno. Spojrzałam na monitory kamer ochrony, upewniając się, że na
piętrze, na którym gabinet miał doktor Brosco, wciąż świeciło się światło.
Drzwi do gabinetu były zamknięte, a przy biurku sekretarki nikt już nie
siedział.
Wyjęłam z torebki szkicownik i usiadłam wygodnie na obrotowym fotelu.
Minęło może pół godziny, kiedy dzwonek windy zwrócił moją uwagę.
Spojrzałam na monitory, gdzie wszędzie zgasło już światło, a dopiero potem
przeniosłam wzrok w stronę korytarza, z którego wyłonił się właśnie doktor
Brosco.
Był to starszy ode mnie mężczyzna, w wieku może czterdziestu pięciu lat, niezwykle
chudy i szary na twarzy, jak gdyby od dawna na coś chorował. Włosy miał
brązowe, rzadkie, a nad czołem zakola. Nie wyglądał najlepiej, jeśli miałabym
być szczera, ale odznaczał się wyjątkowo przyjaznym usposobieniem. Do każdego
się uśmiechał i wesoło zagadywał.
– Witaj, Mackenzie, jak zdrowie? – zapytał, kiedy znalazł się na
wysokości biurka. Spojrzał na mnie, sięgając dłonią do ucha, za które miał
wetkniętego papierosa. Chwycił go i zaczął obracać w palcach. Robił tak zawsze,
mimo że nigdy nie palił.
– Wszystko w porządku – odparłam, wpatrując się w papierosa. – Mogę
zapytać, co pan z nimi robi? Nigdy nie widziałam, żeby pan palił.
– Ach, tak – zawołał z uśmiechem. Przeniósł wzrok na rulonik z tytoniem i
pokiwał głową. – Rzuciłem trzy lata temu, ale lubię je trzymać między palcami.
Taki nawyk…
Chwycił peta tak, jakby chciał przystawić go do ust i prychnął cicho.
Uśmiechał się, choć w jego oczach czaiła się jakaś nostalgia. Najwyraźniej był
dzisiaj w mało rozrywkowym humorze.
– Będę się już zbierał. Spokojnej nocy, Mackenzie.
– Dobranoc, doktorze Brosco.
Mężczyzna wyszedł, nie zapiąwszy płaszcza. Przez chwilę patrzyłam za nim,
zastanawiając się, co takiego siedziało dzisiaj w jego głowie. Wydawał się
jakiś odległy. Zaraz jednak wzruszyłam ramionami i wróciłam do rysowania.
Powinnam zrobić obchód, żeby upewnić się, że nikogo nie było w budynku, ale
postanowiłam przesunąć go w czasie o kilkanaście minut. Tutaj i tak nigdy nic
się nie działo, a kamery nie zarejestrowały żadnego ruchu.
***
Po dwóch
rozmowach telefonicznych z Jade i Julią, kubku kawy i żelkach, nadszedł czas,
by wyjść do toalety. Odłożyłam szkicownik na biurko i przeciągnęłam się, co mój
kręgosłup nagrodził szybkim strzyknięciem i natychmiastową ulgą. Spojrzałam na zegarek:
zbliżała się północ, a na monitorach ochrony nic się nie działo. Kamery,
działające w ciemnościach, pokazywały korytarze w barwach szarości. Nic nie
przykuło mojej uwagi, więc bez pośpiechu opuściłam stanowisko.
Kiedy wróciłam po kilku minutach, usłyszałam głośne stukanie.
Powiedziałabym, że przypominało to walenie w drzwi. Tak mnie ten dźwięk
zaskoczył, że aż się wzdrygnęłam. Nie wiedziałam, co zrobić – o tej porze
nikogo nie powinno tu być. Powoli podeszłam do biurka, czując nieco
przyspieszony rytm serca. Od razu przed oczami stanęły mi wszystkie, podobne do
tej, sceny z horrorów. Spokojnie, Kenzie, pewnie któryś z pracowników czegoś
zapomniał i było to tak ważne, że musiał po to przyjść w środku nocy. Za dużo
sobie wyobrażasz – mówiłam do siebie w myślach. Spojrzałam na ekrany
monitoringu. Przy drzwiach stała jakaś ciemna postać, której nie rozpoznałam. Była
ubrana w bluzę z kapturem, którym zasłoniła twarz, i kurtkę.
Wzięłam głęboki wdech.
– Kenzie! Otwórz, to ja!
Pacnęłam się dłonią w czoło, wciskając guzik otwierający drzwi.
– Josh, dupku! Prawie dostałam zawału! – Uderzyłam go w ramię, kiedy
pojawił się w recepcji. Spojrzał na mnie zaskoczony, po czym zaczął się śmiać.
– Ile ty masz lat? Dwanaście? – burknęłam, nagle zdenerwowana.
Z obrażoną miną odsunęłam krzesło, usiadłam na nim i chwyciłam
szkicownik, kompletnie ignorując Joshuę.
– Oj, przepraszam! – zawołał, przestając się szczerzyć od ucha do ucha.
Podszedł do mnie, po czym pokazał reklamówkę z nadrukiem grubego kucharza w
fartuchu i tej śmiesznej wysokiej czapce. Od razu rozpoznałam logo jednego z
foodtrucków, w którym podawali ogromne hamburgery z frytkami. – Na zgodę? –
zapytał, unosząc jeden z kącików ust.
Sięgnęłam po pakunek, ale zabrał mi go sprzed nosa.
– A-a! Najpierw powiedz, że już się nie gniewasz.
Spojrzałam na niego, mrużąc oczy. Im dłużej na niego patrzyłam, tym
trudniej przychodziło mi utrzymać poważną, obrażoną minę. Uśmiechał się do mnie
lekko, wyglądając przez chwilę jak osiemnastoletni Joshua, którego pamiętałam
ze szkoły. Wtedy, gdy tak na mnie patrzył, czułam motylki w brzuchu, jednak tym
razem się nie pojawiły.
– Czekam – ponaglił mnie.
– Dobra, dobra, nie gniewam się. Daj mi to. – Wyciągnęłam ręce po
reklamówkę, a kiedy w końcu miałam ją dla siebie, zajrzałam do środka.
Uśmiechnęłam się na widok papierowych pudełek, w których spokojnie czekały
hamburgery. Wyjęłam jednego i zaczęłam jeść. Do tej pory nawet nie wiedziałam,
że byłam taka głodna. Po chwili Josh wyciągnął drugie opakowanie i podał mi
puszkę z coca-colą.
– Zmieniłaś fryzurę – zauważył, przyglądając mi się. – Ładnie ci.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się, przełknąwszy. – Co tu robisz, tak w ogóle?
Wzruszył ramionami.
– Byłem w okolicy.
– I przyniosłeś jedzenie!
– A tak, pomyślałem sobie, że możesz być głodna. I chyba się nie
pomyliłem. – Zaśmiał się, patrząc, z jaką prędkością pochłaniałam hamburgera.
Pokiwałam głową, przyznając mu rację.
– Ale tak serio, co tu robiłeś o tej porze?
– Załatwiałem sprawy – oświadczył, na co wywróciłam oczami. – Mniej
wiesz, krócej zeznajesz.
Zaśmiał się, kiedy prawie oplułam się napojem. Powiedział to w taki
sposób, że przez chwilę nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi serio. Szybko
jednak pojęłam, że robił sobie ze mnie jaja. Spiorunowałam go wzrokiem.
– Bardzo zabawne – mruknęłam, wycierając brodę chusteczką.
– Naprawdę coś załatwiałem. – Wyprostował się i odłożył niedojedzonego
hamburgera do pudełka. – Niestety koleś, który miał mi w tym pomóc, dopiero
skończył pracę, więc wszystko się przedłużyło.
To mówiąc, sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów. Zmarszczyłam czoło,
przyglądając się, jak wyjmuje z nich dwa papierki. Rozłożył je przed moją
twarzą jak karty do gry, pokazując tym samym ich front. Były to bilety na
koncert jakiejś grupy, której nie znałam.
– Mój znajomy gra w kapeli rockowej, niedługo organizują występ w klubie.
Pomyślałem sobie, że moglibyśmy się wybrać, zabawić trochę, posłuchać dobrej
muzyki na żywo i napić się piwa.
Z początku nie byłam pozytywnie nastawiona do tego pomysłu; koncert
rockowy w klubie? Brzmiało jak ścisk, powietrze przesiąknięte potem i podeptane
buty. Szybko jednak skarciłam się w myślach za podobne porównania. Nigdy nie
byłam na czymś takim, więc skąd mogłam wiedzieć, jak to wygląda? Nie powinnam z
góry zakładać, że mi się nie spodoba. Rockowa muzyka mi nie przeszkadzała, w
dodatku miałabym iść z Joshem. Spędzilibyśmy razem więcej czasu.
Ostatecznie więc skinęłam głową z uśmiechem.
– Rozumiem, że ze mną pójdziesz? – spytał Josh, przyglądając mi się
chwilę.
– Z chęcią.
Uśmiechnęłam się, patrząc na jego szczupłą twarz. Przez chwilę
zastanawiałam się, kim dla mnie był. Znajomym? Nie, znajomi nie robią takich
niespodzianek. Przyjacielem? Dlaczego miałam wrażenie, że nie o to mu chodziło?
Chyba pragnął wrócić do tego, co było między nami kiedyś, w szkole. A może
wcale tego nie chciał, tylko ja coś sobie ubzdurałam? Może zależało mu jedynie
na przyjaźni?
Nie wiedziałam, jak definiować naszą znajomość, ale schlebiało mi, że
wciąż wymyślał nowe atrakcje i mocno angażował się w tę relację.
Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, rozmawialiśmy prawie codziennie. Czasem
Joshua mnie zaskakiwał, odwiedzając w pracy albo bez zapowiedzi przychodząc do
domu i przynosząc mi kwiaty. Nawet poznał Jade. Tyle że wciąż nie wiedziałam,
do czego to prowadziło.
Nie wiedziałam też, czy chciałam, żeby do czegoś prowadziło.
Patrzyłam w jego ciemnoniebieskie oczy, oczekując motylków i szybszego
bicia serca. Tak jak wtedy, gdy byliśmy w liceum. Jednak nic takiego się nie
pojawiało. Widziałam go, był tuż przede mną, mówił i uśmiechał się zadziornie
jak zawsze. Większość kobiet cieszyłaby się na moim miejscu: był przystojny,
uroczy, szarmancki. Ale…
Ale nie był nim.
Komentarze
Prześlij komentarz