[PATRONAT] Rozdział drugi Bethany-Kris "Lucian"
Kościół to zawsze było jakieś pieprzone
przedstawienie.
Lucian rozumiał wagę, jaką matka
i ojciec przywiązywali do religii, nawet ich za to szanował, ale nie mógł
powiedzieć, że to lubił. Niedzielna msza była czterogodzinnym – przynajmniej –
wydarzeniem, ponieważ stowarzyszenie wiernych ich kościoła liczyło mnóstwo
ludzi. Nieskończenie wiele.
Jednak powodem, dla którego
Lucian naprawdę nie znosił tego wydarzenia, był fakt, że czuł się wtedy jak
pchła pod mikroskopem. Rodzina Marcellów uczęszczała do tego kościoła od
czasów, kiedy pradziadek Antony’ego wysiadł z łodzi, która przetransportowała
go tu z Sycylii jakieś dziewięćdziesiąt kilka lat temu. Składali ogromne datki
na Kościół, nie wspomniawszy już o wszystkich akcjach charytatywnych, które
sponsorowali.
Przecież mieli tak dużo
pieniędzy, podczas gdy inni posiadali tak cholernie mało. Najwidoczniej Kościół
miał gdzieś, skąd pochodziły banknoty i jak zostały zarobione, o ile kieszenie pozostawały
pełne.
Jednak parafia wiedziała, a
przynajmniej takie sprawiała wrażenie.
Prawdopodobnie nie pomagało też,
że bez żadnych pytań czy sugestii, pierwszy rząd zawsze zarezerwowany był dla
Antony’ego i jego rodziny. Nikt nigdy nie zajął ich miejsc. Kiedy dotarli do kościoła,
ludzie wypełniali go już prawie po brzegi. Mijanie kolejnych rzędów osób, które
jedyne, co robiły, to gapiły się i szeptały, było naprawdę irytujące.
Ich twarze rozpoznawali wszyscy.
Każdy z synów Marcella niósł za sobą fortunę i każdego otaczała aura
niebezpieczeństwa zmieszana z pokaźną dawką uroku i charyzmy. Nie miało
większego znaczenia, że ich nazwisko oznaczało również zorganizowaną
przestępczość i schedę Cosa Nostry. Atrakcyjny wygląd, piekielnie arogancki
uśmieszek i dobry samochód przeważnie naprawiały wszystko. Przystojna z nich
ekipa, wszyscy wysocy i dobrze zbudowani. Zawsze ubrani w dopasowane garnitury,
które kosztowały więcej niż większość zgromadzonych tam ludzi zarabiała przez
miesiąc.
Czasopisma towarzyskie uznawały
ich za trzech najlepszych kawalerów w Nowym Jorku. Rzadko fotografowano ich z
kobietami, kiedy już gdzieś wychodzili, ale to był ich własny wybór. Łatwiej
pozwolić opinii publicznej spekulować na temat bardziej prywatnych aspektów ich
życia, niż dawać otwarty pokaz. Poza tym, żadna z partnerek, z którymi spędzali
czas, nie była tego rodzaju kobietą, jaką którykolwiek z chłopców chciałby, żeby
społeczeństwo uznało za kogoś więcej niż w rzeczywistości.
Były tylko kimś do pieprzenia,
sprośnego i szybkiego. Zapewniały cholernie dobrą rozrywkę.
Zdecydowanie nie były to kobiety,
które zabraliby do domu i przedstawili Antony’emu i Cecelii. A skoro nie
zapraszali ich do domu, oczywistym faktem było, że matka i ojciec nie chcieli
czytać o nadprogramowych stosunkach, które ich synowie mieli lub nie, ze
wspomnianymi kobietami. To kwestia szacunku.
Kolejna zasada, którą można dodać
do listy.
Cholernie proste.
Lucian rozparł się na ławce i
westchnął sfrustrowany. Rozkład miejsc siedzących w ich rodzinie wyglądał tak
samo każdej niedzieli. Matka zawsze siedziała po lewej stronie Antony’ego, a
Dante po prawej, obok niego Lucian i Gio. W zasadzie tak wyglądała hierarchia w
rodzinie.
Nie miało znaczenia, że Antony
był donem – szefem przestępczej rodziny Marcellów – Cecelia była szefem ich rodziny. Hierarchia nie miała w
żaden sposób umniejszać czyjejś ważności w rodzinie, ale wyraźnie pokazywała,
kto był kim.
Cecelia jako żona i matka była najważniejszą
osobą dla mężczyzn Marcellów. Była wybranką Antony’ego, równą jemu. Dante,
zarówno w interesach mafijnych, jak i sprawach prywatnych, stanowił prawą rękę
ojca – dla rodziny, zastępcę. Lucian, capo, był przybocznym brata. Gio,
także capo, ostatni w tym szeregu, prowadził własną ekipę w zachodniej
części miasta. Nie chodziło o to, że najmłodszy syn nie poradziłby sobie z
większą odpowiedzialnością, ale był naprawdę dobry w tym, co robił. Młody wiek
dawał mu możliwość nawiązania relacji z młodszymi członkami ekipy. Szanowali go
o wiele bardziej niż starszych.
Wszyscy wiedzieli, że kiedy Antony
w końcu odda swoją pozycję, tytuł bossa przejdzie na Dantego. Lucian, z kolei,
będzie wspierał brata jako jego zastępca. Los Gio nadal nie był określony, ale
to jego własny wybór. Zawsze tak to wyglądało, nawet kiedy byli dziećmi.
Jednak dzisiaj rozkład miejsc w
kościele prezentował się inaczej.
Lucian siedział u boku matki, a
Gio tam, gdzie zwykle Dante, obok ojca. Sam Dante, najwyraźniej zupełnie nieprzejęty
zmianą scenerii, zasiadał na końcu, poświęcając księdzu tylko niezbędne minimum
uwagi.
To nie zmiana miejsc sprawiła, że
Lucian znalazł się na brzegu. Tak naprawdę miał głęboko w dupie, gdzie
siedział. Z pewnością wiele osób w kościele zastanawiało się nad tą nagłą
zmianą po ponad dekadzie, kiedy rodzina siedziała w dokładnie tym samym
porządku, ale nie obchodziło go to. Chodziło o to, że siedząc dwa miejsca od
matki, jak to zwykle bywało, Lucian mógł przynajmniej gapić się na misterne
malowidła pokrywające ściany albo na wysoko sklepiony sufit. Dzięki temu mógł zatracić
się w czymkolwiek innym niż brzęczący głos księdza, prawiącego kazanie
człowiekowi, którego ledwo interesowały wypowiadane słowa.
Ale nie. Siedzenie obok matki
oznaczało, że skupienie Luciana było dokładnie monitorowane.
Zaczynał już tracić rozum.
Delikatny dotyk dłoni matki na
kolanie wyrwał Luciana z zamyślenia. Dała jego rozkojarzonemu umysłowi
wystarczająco czasu, by usłyszał, że ojciec Peter poprosił wiernych o powstanie
jeszcze raz, by dołączyli do niego w ostatniej modlitwie. Stojąc, Lucian zmówił
własną niemą modlitwę dziękczynną za to, że ten długi poranek wreszcie dobiegał
końca.
Cholera, był też piekielnie
głodny.
Modlitwa, tak znajoma jak
kościół, w którym stał, wypowiadana była cicho i pewnie. Lucian wykonał znak
krzyża, przyciskając dwa palce do klatki piersiowej, i powtórzył za wszystkimi:
– Amen.
Niestety kiedy odwrócił się, by
wyjść, jak wszyscy inni, Cecelia zablokowała go w swój matczyny sposób, kładąc
dłoń na jego ramieniu.
– Usiądź, skarbie – mruknęła
łagodnie.
Lucian zmarszczył brwi, spojrzał
przez ramię, by zobaczyć, jak bracia i ojciec opuszczają kościół wraz z resztą wiernych.
Nie odwrócili się nawet, by zauważyć, że pozostali członkowie ich rodziny
zostali w tyle. Nie zawracając sobie głowy protestowaniem, jako że nie miało to
sensu przy Cecelii Marcello, Lucian usiadł z powrotem w ławce.
Wyglądała tak, jak zawsze w
niedzielny ranek. Włosy upięte w nieskazitelny kok, ani jedno czekoladowe pasmo
nie leżało tam, gdzie nie powinno. Cecelia nie używała mocnego makijażu, nie
potrzebowała go, ale ta odrobina, którą miała, została nałożona perfekcyjnie i
oszczędnie. Chociaż ciemnogranatowa sukienka, którą miała na sobie, wydawała
się prosta, a zarazem bardzo stylowa i odpowiednia do okazji, Lucian był
pewien, że kosztowała przynajmniej pięć tysięcy.
Cecelia była bardzo interesującą
postacią, zagadkową w wielu aspektach. Ludzie często oceniali ją po twarzy,
urodzie i miłym uśmiechu, przyjaznym usposobieniu, które prezentowała, i dobrym
sercu, które rzeczywiście miała.
Lucian wiedział, że byli
głupcami, myśląc tylko w tej sposób.
Nie była tylko żoną i gospodynią,
jak wszyscy zakładali. Z taką samą łatwością potrafiła upiec ciasto i poderżnąć
komuś gardło, a wcale nie zawahałaby się tego zrobić. Cecelia była jedną z
najsilniejszych, najbardziej przerażających kobiet, jakie Lucian miał
przyjemność spotkać. Wychowywała się w domu bardziej surowym, niż potrafił
sobie wyobrazić, jako córka byłego bossa Cosa Nostry. Tego samego bossa,
którego Antony później zabił za zamordowanie jego najlepszego przyjaciela.
Tak, to dokładnie to oznaczało.
Kobieta, którą poślubił ojciec Luciana, była młodszą siostrą Cecelii.
Rodzinne obiadki musiały być co
najmniej ciekawe.
Nie żeby Luciana w ogóle
interesowała Kate.
Jednak Cecelię kochał tak mocno,
jak jej rodzeni synowie. Określenie księżna mafii najlepiej opisywało jego
adopcyjną matkę. Była Włoszką na wskroś. Lubiła życie, które zapewniał jej mąż,
doglądała jego domu i synów, a także wspierała rodzinę w każdym
przedsięwzięciu, nawet jeśli było niebezpieczne.
Dokładnie takich kobiet Antony
chciał dla synów, a Lucian o tym wiedział.
– Ojciec powiedział mi, że
obudziłeś się w środku nocy i spacerowałeś po domu – powiedziała Cecelia,
siadając znowu obok syna.
Lucian westchnął i spojrzał na
sufit, jakby ten mógł pochłonąć go w całości. Czy taki był teraz plan ojca?
Przekonać Cecelię, że to z jego powodu siedzieli w nocy w gabinecie?
– Obudził mnie jakiś hałas, tylko
tyle. To nic.
Rzucając mu przebiegły uśmieszek,
Cecelia mruknęła pod nosem z dezaprobatą:
– Z kłamstwem jest ci okropnie
nie do twarzy, Lucianie.
Zawsze wiedziała.
– Przepraszam.
– Dobrze wiem, dlaczego po
przebudzeniu poszedłeś do gabinetu ojca. Wiesz, on przede mną niczego nie
ukrywa.
– Tak, wiem.
– Hałas, co? – zapytała Cecelia.
Lucian nienawidził okłamywać
matki, więc zdecydował się tego nie robić.
– Po prostu zły sen, nic
poważnego.
– Domyśliłam się. – Cecelia
uśmiechnęła się, widząc zaskoczoną minę Luciana. – Matki wiedzą, skarbie. Poza
tym byłeś ostatnio bardzo roztargniony. Ledwo zauważałeś dzisiaj ojca Petera.
– To kościół. Zawsze jestem
rozkojarzony w kościele.
– To prawda, ale nie kiedy wiesz,
że na ciebie patrzę. Znowu śniłeś o ulicach?
Lucian ponownie spojrzał na matkę
z zaskoczeniem. Jak to możliwe, że znała go tak dobrze?
– Może. Jak mówiłem, to nic.
– Może – zgodziła się Cecelia,
chociaż nie brzmiało to, jakby mu uwierzyła. – A może twoja podświadomość
zaczęła wreszcie kwestionować wszystkie te rzeczy, których nie zrobiłeś, kiedy
byłeś młodszy. Zawsze możemy porozmawiać, jeśli chcesz, Lucianie. Antony i ja
damy ci wszystko, czego potrzebujesz. Powinieneś o tym wiedzieć.
Lucian zaczynał czuć się trochę
niekomfortowo przy całej uwadze, którą poświęcała mu matka. Nie chodziło o to,
że wcześniej tego nie robiła. Cecelia była niesłychanie uważna, troskliwa i
bardzo wspierała synów, ale zazwyczaj nie poruszała czegoś, jeśli ktoś inny nie
zrobił tego pierwszy.
– Dlaczego zmieniliście moje
imię? – Lucian zadał pierwsze pytanie z brzegu, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Nie domyśliłeś się już?
– Nie. Nigdy wcześnie mnie to nie
interesowało.
– Ale teraz tak? – zapytała
cicho.
Lucian wzruszył ramionami.
– Chyba po prostu jestem ciekawy.
– Ragazzo dolce – powiedziała Cecelia trochę karcąco, trochę
uspokajająco. Słodki chłopiec, tak go nazwała. Tak zwracała się pieszczotliwie
do wszystkich synów, kiedy byli mali. – Żebyś mógł być, kimkolwiek chcesz.
Mogłeś pozostać Luciano, jeśli chciałeś, albo stać się kimś innym. To był dla
ciebie nowy początek w jednym małym kroku. Możliwość zatrzymania wspomnień o
matce i ojcu, podczas gdy dostałeś nową parę rodziców do kochania, ale mogłeś
też o nich zapomnieć. Jednak nazwisko zmieniliśmy tylko dla twojej korzyści.
– Jestem Marcellem.
Cecelia poklepała go po kolanie i
mrugnęła.
– Zdecydowanie. – Wstała i
poprawiła dół sukienki. – A teraz idź do spowiedzi.
Tu ją miał.
– Spowiedź zaplanowana jest przed
mszą i w soboty rano. Nigdy po mszy. W następną niedzielę, dobrze?
Łatwiej było omijać temat
spowiedzi, niż powiedzieć Cecelii wprost, że nie spowiadał się od lat. Przecież
spowiedź była przeznaczona dla tych, którzy chcieli wyznać swoje grzechy i
szczerze pragnęli więcej ich nie popełniać. Lucian nie mógł powiedzieć tego o
sobie.
– Ojciec Peter zrobi dla ciebie
wyjątek, w ramach przysługi dla twojego ojca.
Oczywiście, że tak, pomyślał Lucian ze złością.
Cecelia uśmiechnęła się w ten
znaczący sposób, który znały tylko matki.
– W ubiegłym tygodniu wspominał,
że nie rozmawiał z tobą już od dawna. To niedopuszczalne, Lucianie.
Jasna cholera.
– Merda, Mamma…
– Takie słownictwo, na litość
boską. Nie w kościele. Koniec wykrętów, minęło za dużo czasu. Idź, proszę.
Kłócenie się z pewnością nie
zadziała na jego matkę.
Najwyraźniej z tej prośby nie uda
mu się wymigać ładnymi słówkami i wykrętami. Matka rodu Marcellów zawsze
wiedziała, jak dostać to, czego chciała. Uginając się do jej woli, Lucian
skinął szybko głową i pocałował ją w policzek.
– W porządku. Wrócę do domu na
obiad.
– Do zobaczenia. I, Lucianie?
– Tak?
– Wiem, że nie ufasz łatwo obcym,
ale bądź szczery przy spowiedzi. To jedyna chwila, kiedy możesz być naprawdę
sobą przy osobie innej, niż ojciec czy bracia, która wysłucha cię i zrozumie,
że dobro czasami ukrywa się pod warstwą zła. Przynajmniej na tę chwilę.
Na tę chwilę?
Lucian nie miał szansy zapytać
matkę, co przez to rozumiała. Cecelia już się odwróciła i ruszyła długą nawą.
Kościół opuścili praktycznie wszyscy wierni, poza kilkoma maruderami z tyłu.
Najwidoczniej nie tylko on planował najkrótszą drogę wyjścia z tego starego
budynku.
Niestety Lucian dobrze wiedział,
że to się dzisiaj nie uda. Spowiedź mogła trochę potrwać, zwłaszcza jeśli
zostanie przeprowadzona poprawnie i, jak wspomniała matka, szczerze. Pokuta
mogła być jeszcze dłuższa. Tego również się obawiał, chociaż nie wiedział,
którego bardziej nie lubił.
Świadomy tego wszystkiego, Lucian
bardzo powoli przebył długą drogę do konfesjonału. Miał odległe wspomnienia ze
swojej pierwszej spowiedzi, której zażądała matka. Odbyła się w niedzielę, tuż po
jego osiemnastych urodzinach. Antony pozwolił chłopcom urządzić ogromną imprezę
– coś, z czego byli znani – w ich posiadłości położonej na zamkniętym osiedlu w
Tuxedo Park, w hrabstwie Orange, w stanie Nowy Jork. Opieka rodzicielska
została wtedy ograniczona do minimum.
Nie chodziło o to, że na
piątkowej imprezie poszło coś nie tak, ale następny poranek to już co innego.
Cecelia natrafiła na zbiór standardowych akcesoriów Luciana: zioło, kondomy i
temu podobne. Stwierdzenie, że nie była dumna, byłoby grubym niedopowiedzeniem,
ale w cholerę z tym, miał przecież osiemnaście lat i właśnie przygotowywał się
do przeprowadzki do swojego apartamentu na Manhattanie. Zawsze bardzo uważał,
by trzymać swoje rzeczy z dala od wzroku matki, ale ta noc była prawdziwym szaleństwem,
a poranek zastał go w swego rodzaju odurzeniu.
Cecelia bardziej przejęła się
kondomami niż wszystkim innym.
Wciąż pamiętał jej przesłuchanie.
Przez cały ten czas Antony siedział z boku, uśmiechając się pod nosem,
wyglądając na bardzo zadowolonego z siebie. Ojciec oczywiście wiedział, co jego
synowie robili za zamkniętymi drzwiami. Z kolei jego dwaj bracia zaśmiewali się
do rozpuku pod drzwiami gabinetu.
– Czy to pierwszy raz, kiedy ty…
no wiesz, czy może dzieje się to już od jakiegoś czasu? – zapytała wtedy matka.
– Kochasz tę dziewczynę? Zabezpieczasz się?
Lucian starał się, naprawdę z
całych sił, by się nie zaśmiać, ale jego zamroczony umysł nie chciał
współpracować. Jego odpowiedź była cholernie prosta.
– Nie, robię to odkąd skończyłem
czternaście lat. Dziewczyny i
zdecydowanie nie – poprawił przy drugiej odpowiedzi. – Ale tak, zawsze się
zabezpieczam.
Nie taką odpowiedź matka chciała
usłyszeć, może poza ostatnią częścią. W takiej sytuacji Cecelia zdecydowała
zabrać go do spowiedzi jeszcze tego samego ranka. To z całą pewnością wspaniały
sposób na spędzenie poranka po hucznej imprezie, zwłaszcza gdy człowiek musi
radzić sobie z ciężkim kacem.
Wcale nie.
Lucian tak zatopił się w myślach,
że nie spostrzegł, kiedy znalazł się trzy metry od konfesjonału. Konfesjonały w
ich katolickim kościele przypominały mu wszystkie te, które widział w starych,
czarno-białych filmach zawierających sceny spowiedzi – niezbyt zachęcającej
jakości, z dwiema stronami i czarnymi zasłonami ukrywającymi wewnątrz ludzi.
Rozejrzał się szybko za ojcem
Peterem, który przeważnie stał na zewnątrz swojej strony konfesjonału,
pokazując wiernym, że czekał, by przyjąć ich spowiedź. Nigdzie nie dostrzegł
mężczyzny w sutannie. Zasłony konfesjonału były zaciągnięte po obu stronach.
Lucian założył, że skoro matka
powiedziała o specjalnym wyjątku, który ojciec Peter dla niego robił, ksiądz
zapewne czekał już wewnątrz. Dziwne było tylko to, że zazwyczaj zostawiłby
drugą zasłonę odsuniętą.
W zasadzie to nie miało
znaczenia. Lucian chciał mieć to już z głowy, by uszczęśliwić matkę, tylko tyle.
Przemierzył krótki dystans dzielący go od konfesjonału, chwycił zasłonę i
pociągnął, by odciągnąć ją na bok.
Natychmiast zamarł tam, gdzie
stał.
Komentarze
Prześlij komentarz