[PATRONAT] Rozdział drugi Anna Wolf "Nie zostawię cię"
Santo
Ktoś by pomyślał, że mi odbiło, gdyby spojrzeć na moje zachowanie wobec
asystentki. Może i tak jest. Nie mówię, że nie. Coś sobie kilka lat temu obiecałem,
ale mimo to moje mury obronne powoli zostają naruszone przez pannę Riss. Nie
chwieją się, nie odpadają dużymi kawałkami, są to raczej subtelne wyłomy, które
dostrzegam po fakcie. Czasem sam jestem zaskoczony własnym zachowaniem. W sumie
jestem jak pies ogrodnika, sam nie wezmę i nikomu nie dam. Bo nie chcę wziąć,
chyba nie chcę. Trudno stwierdzić po tym gównie, które mi zgotowała Lara, ale
wiem, że już inaczej patrzę na Lav, nie jak na robaka, którego trzeba tępić.
Chociaż moje zachowanie z ostatnich dni, ba, raczej tygodni, świadczy o czymś
zupełnie innym. Z jednej strony doceniam to, co robi, ale z drugiej strasznie
mnie czasem irytuje i wtedy wychodzi ze mnie ostatni dupek i cham.
Czy potrafię to wytłumaczyć? Nie.
Czy się w niej zakochałem? Nie sądzę.
Czyżbym był o nią zazdrosny? Nie wydaje mi się.
Ale ewidentnie coś jest ze mną nie tak i nie zmienia to faktu, że nie
podoba mi się, że się upiła i Bóg jeden raczy wiedzieć, co robiła w tym
cholernym klubie. Sam się zastanawiam, czy moje zachowanie nie jest lekko irracjonalne.
Jest, a i owszem, ale mam to w dupie. Mogę robić, co mi się podoba i zachowywać
się, jak mi się podoba.
Siadam z kubkiem kawy, patrzę przez wielkie okno i myślę, jak dostać się do
tej małej. Podejrzewam, że do tej pory powiesiła już na mnie wszystkie psy
świata. Cóż, jaka szkoda, ale mam to gdzieś. Ona nie rozumie, że nie chcę
stracić dobrego pracownika przez takie nocne eskapady. Poza tym owszem, podoba
mi się, ale to nie ma nic do rzeczy. Nic a nic. Jest cennym nabytkiem dla mojej
firmy i niczym więcej. San Francisco, mimo że ogólnie jest bezpiecznym miastem,
też posiada nieciekawe dzielnice, do których lepiej nie zaglądać, bo wszędzie
może się coś zdarzyć. Świrów nie brakuje, nawet tu.
Dopijam kawę, odstawiam kubek do zmywarki, po czym biorę torbę i ruszam na
siłownię, żeby rozładować napięcie. Muszę się na czymś wyżyć, inaczej ktoś
dzisiaj będzie cierpiał. A do głowy przychodzi mi tylko jedna osoba, mój brat.
Ivo jest czasem takim dupkiem. Odnoszę wrażenie, że pewne rzeczy robi tylko po
to, żeby mnie wkurzyć. I udaje mu się, i to bardzo skutecznie. Ale to wciąż mój
brat, jedyna rodzina, jaką posiadam na miejscu. O matce i siostrze nie wspomnę,
je widuję bardzo rzadko.
Lavender
Budzi mnie pukanie do drzwi, więc otwieram
jedno oko, ale nie jestem w stanie podnieść głowy, tak mi ciąży. Widzę tylko
nogi Megi, która wchodzi do pokoju i przystaje przy łóżku. Megi jest ze mną od
dawna. Jest członkiem naszej trzyosobowej rodziny, bo prócz niej i Bruna nie
mam nikogo. Zostali w spadku razem z domem, jeśli mogę tak powiedzieć.
– Lavender, kochanie,
chyba pora już wstawać – ćwierka, a mi aż huczy w głowie od jej słów.
– Nie – jęczę.
– Skarbie, wyglądasz
jak zwłoki, a chyba masz dzisiaj jakieś spotkanie.
– Bo tak się czuję.
Która godzina? I jakie spotkanie? – dopytuję, bo nic nie rozumiem.
– Prawie południe, a o
czternastej przyjeżdża Maxwell. Dzwonił dzisiaj, że musi ci coś jeszcze
przekazać. – Kobieta kładzie coś na szafce. – Masz tutaj wodę i proszki od bólu
głowy.
– Jesteś kochana. – Puszczam
jej całusa w powietrzu, o ile można to nazwać całusem, i zakopuję się w pościeli,
która po chwili zostaje ze mnie zerwana.
– Wstawaj.
– Jesteś tyranem.
– Ktoś musi.
Ociężała zwlekam się z
łóżka, łykam grzecznie proszki i maszeruję wolnym krokiem pod prysznic. Po
dwudziestu minutach jestem jak nowo narodzona, no może prawie, i ruszam do
kuchni. Idę długim korytarzem wyłożonym szerokim kremowym dywanem, który tłumi
moje kroki. Na schodach, jak nigdy, trzymam się poręczy. Nie mam zamiaru
skręcić sobie karku.
– Zrobiłam śniadanie dla
ciebie i twoich gości, którzy jeszcze śpią. A i przed chwilą dzwonił jakiś
facet – informuje mnie Megi, gdy tylko zajmuję miejsce przy stole.
– Przedstawił się?
– Tak, jakiś Accardi
czy coś takiego. – Na dźwięk tego nazwiska krztuszę się kawą.
– Wszystko dobrze? Wyglądasz,
jakbyś zobaczyła ducha.
– Mówił coś poza
nazwiskiem?
– Pytał, czy mieszkasz
pod tym adresem, ale powiedziałam mu, że chyba pomylił domy.
– Dobrze zrobiłaś, bo
nie chcę, żeby wiedział, że to tutaj.
– Nie ma sprawy. A można
spytać, kto to był?
– Mój szef –
odpowiadam kwaśno. – Nie mam ochoty, żeby ktoś wiedział, że jestem… –Wskazuję
dłonią na otoczenie.
– Bogata?
– Mhy.
– A twoi znajomi?
– Powiem im, że to dom
kuzyna czy coś takiego, a ja tutaj tylko pomieszkuję. – Megi kiwa głową ze
zrozumieniem.
Po niespełna pół
godzinie zjawia się ta pijacka banda. Cała trójka wygląda jak z krzyża zdjęta,
ale cóż, nieźle zabalowaliśmy, więc musi być i kara.
– O rany, śniadanie i
kawa. – Rzucają się na jedzenie niczym sępy, na co się śmieję, ale cicho z
powodu bólu głowy.
– Mieszkasz tutaj? –
dopytuje Rene.
– Tak, Rene, ale to
dom mojego kuzyna – kłamię.
– Niezła chata, musi
być naprawdę bogaty. – Cała Rene. Ludzie zawsze postrzegają innych poprzez
zasobność portfela. Ona też.
– Chyba tak. – Wzruszam
ramionami.
– Poznasz mnie z nim?
– pyta. Taa… i się zaczyna, miej tylko kasę.
– Kiedyś na pewno –
znowu kłamię. – Obecnie go nie ma, bo wyjechał w sprawach służbowych, i to na
dłużej. Dlatego pilnuję mu chaty.
– Och, dobrze – mamrocze
niepocieszona.
Po śniadaniu Rene oraz
Rick zbierają się do wyjścia. Nie powiem, że ich towarzystwo jest niemiłe, ale co
za dużo, to niezdrowo. Pytania Rene dotyczące wyimaginowanego kuzyna były
męczące. Dlatego lepiej, że nie wiedzą o stanie mojego konta bankowego.
Dostaliby zawału.
– Musimy to powtórzyć
– odzywa się Rick na odchodne.
– Jasne, tylko nie za
często, głowa mnie boli – odpowiadam.
– Raz na jakiś czas –
mówi Rene i rusza do zamówionej przeze mnie taksówki. – I nie zapomnij poznać mnie
ze swoim kuzynem któregoś razu.
– Nie zapomnę – rzucam
i zamykam za nimi drzwi, opierając na nich czoło. – Jezu… – mamroczę.
– Co? Głowa ciężka? –
odzywa się stojący nieopodal Ivo. Jego trudno się pozbyć.
Jako jedyny został i
ani myśli wychodzić, a głupio mi go wyrzucić.
– Można tak
powiedzieć. – Ruszam z powrotem do kuchni.
– Wiesz, że mój drogi
braciszek dzwonił do mnie dzisiaj chyba z pięć razy?
Co za facet.
– A mówisz mi to, bo…?
– Lav, daj spokój. Oboje
wiemy, po co wydzwaniał.
– Być może. Ale do
ciebie tylko pięć razy, a do mnie dwadzieścia i dziesięć wiadomości.
– Co? Kiedy?
– Jak byliśmy w
klubie, a przed spaniem znowu zadzwonił, więc odebrałam. Wyobraź sobie, że był
zły, bo byłam pijana. On nie ma prawa być o to zły, nie ma prawa do niczego.
Ale chyba mu trochę krwi napsułam. – Ivo zaczyna cicho się śmiać. – Co się,
głupku, cieszysz?
– Bo on naprawdę
oszalał na twoim punkcie.
– To prześladowanie
też się w to wlicza? – Mężczyzna patrzy na mnie ze zdziwieniem. – Dzwonił tutaj
dzisiaj i odebrała Megi. Oczywiście powiedziała, że pomylił adresy.
– Znając mojego brata,
nie uwierzył i zjawi się niedługo.
– Żartujesz sobie?
– Nie. – Przecząco kręci
głową. – Nie znasz go tak dobrze jak ja. Jest upartym draniem.
– Chyba osłem.
– To też by się
zgadzało.
Wszyscy święci, czy
ten człowiek musi być aż tak natarczywy? Najpierw przez prawie półtora roku
mnie ignoruje, a teraz rości sobie do mnie jakieś chore prawo. Jeśli ten dupek myśli,
że tutaj wejdzie, to czeka go wielkie rozczarowanie.
Zostawiam mojego
gościa w kuchni, jednak Ivo i tak za mną idzie. Ruszam szybkim krokiem do biura
Bruna i informuję go, że nikt poza Maxwellem nie ma prawa wjechać na teren
posesji. Ma zakaz otwierania bramy. Oczywiście Ivo nie byłby sobą, gdyby nie
był taki wścibski.
– O co tutaj chodzi,
Lav? – dopytuje, kiedy zamykam drzwi od pomieszczenia.
– Ale co masz na
myśli?
– Kim jest twój kuzyn?
A może chcesz mi powiedzieć coś innego?
– Ivo, a niby co mam
ci powiedzieć? Nie bardzo rozumiem, co byś chciał usłyszeć. Przy takiej chacie
potrzeba ochrony, to wszystko.
– Nie wierzę ci, ale
bądź pewna, że się dowiem.
O, w to nie wątpię.
Nie komentuję tego i
zamawiam dla niego taksówkę, tłumacząc się tym, że niedługo będę miała spotkanie.
Patrzy na mnie podejrzliwie, ale może sobie myśleć, co mu się żywnie podoba. Jest
tutaj tylko gościem, który i tak za chwilę wyjdzie. Nie muszę się przecież
przed nikim tłumaczyć, a zwłaszcza przed nim. Wersja, że to dom mojego kuzyna,
jest bardzo przekonująca dla innych, ale on jakoś ma problem, by w nią uwierzyć.
Ale to już jego sprawa.
Gdy czekamy przed
domem na taksówkę, na pojazd wjeżdża auto Maxwella, ale wysiada z niego jego
syn. Dziwne. Owszem, przyjaźnimy się, ale nie spodziewałam się takiej
niespodzianki.
– Cześć, skarbie. – Mark
na powitanie całuje mnie w policzek, a Ivo patrzy zdezorientowany. – To co? Możemy
jechać?
– Poczekaj, czekamy na
taksówkę, żeby odwiozła Iva do domu.
– Ivo Accardi? Jeden z
braci? – Ivo wybucha śmiechem, gdy słyszy to pytanie.
– Tak, jeden z braci. I
to ten lepszy. – Trącam go w żebro. – Co? Taka prawda, przyznaj sama.
– Powiedzmy.
Przedstawiam ich sobie,
mimo że chętnie udusiłabym Accardiego za to jego przeszywające spojrzenie,
jakby chciał przekazać: „wiem, że kłamiesz, mała”. Cóż, tylko nie do końca
mówię prawdę, więc to raczej nie jest kłamstwo. Pięć minut później opuszczamy
teren posiadłości tuż za taksówką i wyjeżdżamy za bramę. Ivo jedzie w prawo, a
my w lewo.
– Chyba ktoś nas
śledzi – odzywa się Mark po jakimś czasie.
– Co? – Obracam głowę,
żeby dostrzec, o kim mowa, ale nie widzę nic podejrzanego.
– Ten srebrny samochód
jedzie za nami od dłuższego czasu.
Jak Boga kocham, to
już szczyt wszystkiego. Accardi ma taki samochód. Ale żeby czatować pod bramą i
mnie śledzić? To przekracza wszelkie granice.
– Powiedzmy, że to
bardzo upierdliwy człowiek.
– Może powinienem
wezwać policję – sugeruje.
– Nie trzeba… –
wzdycham. – To mój szef i brat Iva. – Mark robi wielkie oczy. – Powiem w
wielkim skrócie. Ivo twierdzi, że mu się podobam, i to do tego stopnia, że jest
cholernie zazdrosny. Jak widać posunął się nawet do śledzenia mnie.
– To ci się trafił
facet. – Mężczyzna kręci głową z niedowierzaniem. – W końcu trafiła kosa na
kamień.
– Och, zamknij się –
karcę go.
Po omówieniu
wszystkiego w biurze jego ojca przy filiżance kawy Mark odwozi mnie do domu. Wchodzę
do sypialni i od razu w oczy rzuca mi się mój telefon, wciąż wyłączony.
Podchodzę do niego powoli, jakby miał mnie za chwilę ugryźć, i uruchamiam. Na
powitanie nadchodzi irytujący dźwięk powiadomień. Ale kiedy patrzę na liczbę nieodebranych
połączeń, stwierdzam, że facet naprawdę ma coś nie tak z głową. Ten człowiek ewidentnie
oszalał. Trzydzieści nieodebranych rozmów i jeden SMS od… Iva.
Lepiej zadzwoń do
swojego szefa vel dupka mojego brata, bo chodzi jak chmura gradowa. O mało nie
dostałem w zęby za zabranie cię do klubu. Ogólnie jest wściekły.
Szybko wystukuję do
niego wiadomość.
Jestem tylko jego
asystentką i może mnie pocałować wiesz gdzie…
Po chwili dostaję
odpowiedź.
Wiem, ale nigdy w
życiu się tak nie zachowywał, więc cię ostrzegam.
Nie odpisuję mu już
więcej i nie mam zamiaru dzwonić do szefa. Mam wolne i jedyne, co muszę zrobić,
to odpocząć, bo czuję się jak zwłoki. Kładę się wygodnie na łóżku i zamykam
oczy.
Poniedziałek rano
Weekend minął nie wiadomo kiedy. Spokój jedynie
zakłócał wciąż piszący do mnie Ivo, który chciał, żebym odezwała się do jego
brata, bo ten żyć mu nie dawał. Nie ugięłam się. Nie miałam ochoty gadać z tym
dupkiem, bo i tak w pracy się nasłucham, więc po co miałam psuć sobie humor?
Nic z tego. Nawet jeżeli rzeczywiście podobam się Accardiemu, to zachowuje się
jak totalny idiota.
Dzisiaj postanawiam
założyć na siebie coś innego. Mój standardowy zestaw to bluzki w białym kolorze
i czarna spódnica oraz wysokie szpilki, które zawsze dobieram pod kolor góry.
Ale gdy teraz patrzę na siebie, uważam, że powinnam coś zmienić. Zakładam
zielone spodnie cygaretki, wysokie szpilki w chabrowym kolorze oraz bluzkę tej
samej barwy. Zegarek jest na swoim miejscu, małe perłowe kolczyki również i…
Pora zmienić uczesanie. Rozpuszczam koka i zaplatam długie włosy w luźny
warkocz. Spoglądam w lustro i muszę stwierdzić, że wyglądam całkiem dobrze, i
tak też się czuję.
Przed wyjściem do
pracy mam dobry humor. Wypijam swoją poranną dawkę kofeiny, żegnam się z Megi i
ruszam na spotkanie z panem humorzastym.
Gdy wchodzę do firmy, wzrok
wszystkich od razu kieruje się na mnie. Mają współczucie wypisane na twarzach i
nie rozumiem, o co im chodzi. Zanim zdążę przekroczyć próg swojego pokoju, Rene
ciągnie mnie do łazienki i zamyka drzwi na klucz.
– Lepiej, żebyś się
dzisiaj nie pokazywała w pracy.
– O co ci chodzi?
Przecież nic nie zrobiłam.
– Boże, dziewczyno. –
Wzdycha. – Accardi ciska we wszystkich piorunami, a jego brat przyszedł dzisiaj
do pracy z podbitym okiem.
– On chyba nie…
– Chyba jednak tak, a
to wszystko twoja wina – mówi oskarżycielsko.
– Że co proszę? Moja
wina?! – Podnoszę głos.
– Widać, że facetowi
na tobie zależy, a ty… – Cmoka na mnie, czym mnie wkurza.
– A ja co? – Splatam
ramiona na piersiach. – Co niby, do cholery?
– Po prostu sama nie
wiem. Może dałabyś mu szansę?
– Po czyjej jesteś
stronie? – warczę. – Szansę na co? Na bzyknięcie mnie jak chmarę tych jego
panienek? Przecież nie powiedział, że mu się podobam, jedyne co, to zachowuje
się jak psychopata. Oszczędź mi reszty swojej wiedzy na ten temat. – Wychodzę z
łazienki, trzaskając drzwiami.
Tak, dobrze mi to
zrobiło.
Kieruję się prosto do
gabinetu Iva, ale zanim wchodzę, pukam. Gdy widzę jego twarz, docierają do mnie
słowa Rene. Mówiła prawdę. Całe lewe oko pokrywa duży siniak.
– Czy to Santo cię tak
załatwił? – pytam na powitanie.
– Ech, po prostu mu
odbiło, normalnie jakby ześwirował. Myślałem, że jest zły o pójście do klubu,
że wiesz, byliśmy tam razem. Jednak okazało się, że on cię śledził i widział
cię razem z tym… jak mu tam – strzela palcami – Markiem, jak wychodziliście z
jakiegoś budynku.
– A tak, pan śledząca
gnida. Czy twój brat jest normalny?
– Obstawiam, że nie.
Widzisz to – wskazuje na swoją twarz – więc raczej do normalności mu daleko.
– Ale dlaczego cię uderzył,
skoro nie ty ze mną byłeś?
– Od słowa do słowa… i
jakoś samo poszło.
– Chryste. – Opadam na
fotel przed jego biurkiem. – To kancelaria ojca Marka – tłumaczę mu, chociaż
wcale nie muszę.
– Okej, ale on myśli,
że ciebie coś z nim łączy.
– Czysty absurd.
– Mnie to mówisz? Chciał,
żebym mu powiedział, kim jest ten koleś. Skończyło się widać jak. – Dotyka
palcem skóry pod okiem.
– Przeholował. Jestem
tylko jego asystentką i przecież nigdy nie dał mi do zrozumienia, że mu się
podobam czy coś podobnego. Dopiero w piątek jakby go osy pożądliły, tak się
rzucał.
– Wydaje mi się, że od
dłuższego czasu mu się podobasz. On nigdy nie miesza pracy z życiem prywatnym,
ale widać jedna iskra wystarczyła i zapłonął zazdrością.
– I co ja mam teraz
niby z tym zrobić?
– Nie wiem, skarbie,
naprawdę nie wiem.
Naszą rozmowę przerywa
podniesiony głos sekretarki Iva. Patrzę na drzwi od gabinetu, które po
sekundzie zostają pchnięte z taką siłą, że odbijają się od ściany, a klamka robi
w niej dziurę. Patrzę osłupiała na swojego szefa, który wpada tutaj niczym
tornado i jest gotów kogoś zamordować. Jego przystojną twarz wykrzywia grymas i
nie wiem, czy jest zły na mnie, czy na Iva.
– Nie płacę ci za
pogawędki z moim bratem – warczy z wbitym we mnie pełnym wściekłości wzrokiem.
– A ty, braciszku, uważaj, żebyś nie miał drugiego oka podbitego.
– Stary, wyluzuj. Lav tylko
przyszła zobaczyć twoje dzieło. Piękne, nieprawdaż? Picasso by się nie
powstydził.
– Wychodzimy w tej
chwili. Chyba że chce być pani zwolniona.
– Ależ oczywiście,
szefie. – Wstaję. – Nie rozumiem, czemu się pan tak gorączkuje, przecież już
idę – mówię słodkim głosikiem do tego dupka, po czym mrugam do Iva i wychodzę.
Nawet nie jestem
pewna, czy szef za mną idzie, czy nie. Wchodzę do siebie i zajmuję się pracą.
Jestem pewna na sto procent, że gdy tylko przekroczy próg, wezwie mnie na
dywanik. Nie byłby sobą, gdyby tego nie zrobił. A jednak po chwili mija moje
biurko i bez słowa wchodzi do swojego gabinetu. Domyślam się, że czeka mnie
ciężki dzień.
Tuż przed porą lunchu Accardi
wzywa mnie i o dziwo jest spokojny, co wygląda bardzo podejrzanie. Każe mi zamówić
jedzenie do biura, bo ponoć nie mamy czasu – też mi nowość – gdyż jest pilna praca.
Patrzę na niego podejrzliwie, kiedy wertuje jakieś papiery. W ogóle się nie
odzywam, ewentualnie wtedy, gdy muszę dopytać o szczegóły projektu, nad którym
obecnie pracujemy.
Po około trzydziestu
minutach odbieram lunch i ląduję z nim z powrotem w gabinecie szefa. W momencie,
kiedy otwieram papierową torbę, zaczyna mi niemiłosiernie burczeć w brzuchu. Mam
ochotę zapaść się pod ziemię. Ostrożnie spoglądam na mężczyznę, ale on albo nie
usłyszał, albo udaje głuchego. Nieważne, jestem głodna, więc z miłą chęcią
zabieram się do posiłku. Jednak przerywam jedzenie, gdy czuję na sobie wzrok. Accardi
wpatruje się we mnie tak, jakby chciał zmienić mnie w kupkę pyłu. Nazbyt
intensywnie, natarczywie wręcz.
– Czy coś jest nie tak,
proszę pana?
– Nie, nie, wszystko dobrze,
ale mów mi Santo.
– Słucham? – krztuszę
się, gdy dociera do mnie, co powiedział.
– Santo, mów mi po
imieniu.
– Ale wolałabym – intensywnie
macham ręką – żeby jednak zostało tak, jak jest.
– A ja wolałbym
inaczej, panno Riss. Pracujemy ze sobą bardzo długo i chyba już najwyższa pora przejść
na ty.
Podmienili go kosmici?
– Czy ja wiem… –
odpowiadam niepewnie. – To chyba niezbyt profesjonalne.
– Do mojego brata
mówisz po imieniu i jakoś w jego przypadku profesjonalizm nie ma nic do rzeczy.
– To co innego –
bronię się.
– A niby dlaczego,
jeśli można wiedzieć?
– Nie jestem jego
asystentką, dlatego.
– Tak będzie prościej
– próbuje mnie przekonać.
– Prościej?
– Tak, wierz mi, że
tak.
– W porządku, ale
jeśli będzie tak jak ostatnio, to wrócę do formy „pan”.
– Dobrze – odpowiada
ugodowo.
Co się dzisiaj dzieje
z tym facetem? Gdzie się podział dupek, którym był z rana? Nie wiem, co mu się stało, a takie
przejście na „ty” jest zupełnie do niego niepodobne. Naprawdę dziwna sprawa.
Ale to oznacza tylko jedno. Muszę być czujna, naprawdę czujna, bo wydaje mi się,
że Santo Accardi coś knuje.
– Lav, musimy omówić
sprawę sobotniego bankietu.
Och, słodki Jezu,
znowu te bankiety. Zapomniałam, że to niedługo.
– Dobrze. – Kiwam
głową w potwierdzeniu. – Czy jest jeszcze coś szczególnego do zrobienia?
– Chciałbym, abyś
sprawdziła, czy wszyscy sponsorzy potwierdzili swoje przybycie.
– Dobrze. Czy coś
oprócz tego?
– Nie. To już wszystko,
a teraz zajmijmy się jedzeniem. – Puszcza mi oczko.
Siedzę lekko osłupiała
z powodu jego zachowania. Czy on dzisiaj coś brał? Przecież wiecznie o wszystko
się czepia, a teraz… Bycie gburem to jego druga natura, a teraz jest słodki
niczym miód i do rany przyłóż. Postanawiam w wolnej chwili pójść do Iva i zapytać,
co się dzieje z jego bratem, bo to, że coś wisi w powietrzu, jest pewne jak w
banku.
– Jeżeli to już
wszystko, to wracam do siebie – mówię, gdy tylko kończę lunch. Nie odpowiada,
nie odrywa wzroku od papierów, więc kieruję się do drzwi.
– Jeszcze jedno, Lav.
– Tak? – Odwracam się
w jego stronę, gdy jestem tuż przy wyjściu.
– Moja matka chciałaby
cię poznać – mówi z błyskiem w oku, a mi o mały włos nie wypadają z rąk puste
pudełka po jedzeniu.
Wychodzę tak szybko,
jak tylko daję radę, zamykam za sobą drzwi i przez chwilę stoję w bezruchu. Ten
facet bywa zmienny niczym burza. Jestem
całkowicie zdezorientowana jego zachowaniem. Do
tego jeszcze jego matka… Nie pojmuję, dlaczego chciałaby mnie poznać. To nie
może czekać, muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, i to
natychmiast. Wyrzucam opakowania do kosza na śmieci i zamiast pracować, wymykam
się na chwilę do Iva. Uśmiecham się do jego asystentki, po czym pukam do gabinetu
i wciskam głowę przez szparę.
– Masz chwilę? Musisz
mi coś wyjaśnić.
– Wchodź i pytaj – zaprasza,
a ja wślizguję się do środka.
– Czy twój brat bierze
jakieś leki czy coś? A może jest chory?
– Nie – zaprzecza i wygląda
tak, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi. – To znaczy nic mi nie wiadomo na ten
temat. Ale czy coś się stało?
– Myślałam, że dostanę
burę, a był słodki jak miód. Potem zaproponował, żebyśmy przeszli na ty.
Rozumiesz to? Santo Accardi zaproponował, by mówić do siebie na ty. A na sam
koniec spuścił na mnie bombę. – Biorę wdech. – Ponoć wasza matka chce mnie
poznać.
– Że co? – Ivo wygląda
na tak samo zaskoczonego jak ja. – Nasza matka? – Kręci głową z niedowierzaniem.
– To raczej niemożliwe, chyba że… Ale nie zrobiłby tego.
– Nie zrobiłby czego?
Ivo, gadaj, bo cię wykastruję, przysięgam.
– Okej, okej. Matka truje
mu od dłuższego czasu, żeby znalazł sobie dziewczynę i się ożenił, bo każdy
porządny Włoch tak postępuje. Podejrzewam, że ty masz w tym odegrać jakąś rolę.
Pytanie: czy fikcyjną, czy autentyczną.
– Teraz to sobie ze
mnie żartujesz. Nie ma takiej opcji, żebym wyszła za twojego brata – mówię
coraz bardziej wkurzona.
– Skarbie, znasz go. On
nie prosi, on bierze, co mu się podoba, a teraz podobasz mu się ty.
– Do reszty oszalałeś,
tak samo jak twój brat. Obaj powinniście się leczyć.
– Przykro mi, ale po
ostatniej szopce jestem na sto procent pewien, że będzie chciał cię zdobyć.
– To mnie nie
dostanie. Wyjdę za niego po moim trupie i teraz już wiem, dlaczego był taki
milusi. A to przebrzydła gadzina – cedzę. To, że uważam faceta za atrakcyjnego,
nie oznacza, że takie sztuczki na mnie podziałają. Chyba.
– Oboje wiemy, że się
sobie nawzajem podobacie, a to już coś.
– Ivo, ja go nie
kocham, on mi się tylko podoba i nic z tego nie wyjdzie. Rozumiesz?
– Zapamiętaj, że on jako
Włoch za punkt honoru postawi sobie to, żebyś została jego żoną, jeśli ma wobec
ciebie takie plany.
– Dzięki za informacje.
Przynajmniej wiem, jak się przed nim bronić.
– Nie obronisz się.
– Zobaczymy. Cześć.
Idę do siebie, nieźle wkurzona.
Czyli to wszystko, to całe jego zachowanie nie jest przypadkowe. Wychodzi na to,
że chce zagiąć na mnie parol, bo mamusia kazała mu się ożenić. Gnojek.
W tej sytuacji najlepiej
byłoby odejść z pracy i zniknąć, ale to nie jest w moim stylu. Tata zawsze
powtarzał, żebym brała byka za rogi. Więc dobra, wrócę tam i będę go ignorować
najlepiej jak potrafię. Może bycie wredną też wyjdzie mi na dobre.
Przez cały dzień pracowałam.
Teraz zostało mi jeszcze kilka papierów do wypełnienia, maksymalnie na godzinę,
i właśnie mam się za nie zabrać, kiedy szef zaszczyca mnie swoją osobą.
– Sprawdziłaś listę
gości?
– Tak, wszyscy
potwierdzili swoje przybycie – odpowiadam bez podnoszenia głowy, żeby czasem
nie patrzeć w te jego boskie i zdradzieckie oczy koloru płynnej czekolady.
– Dużo ci jeszcze
zostało? – Opiera się swoimi wypielęgnowanymi i bardzo męskimi dłońmi o moje
biurko i wtedy dochodzi do mnie jego przyjemny zapach. Szlag.
– Tak, mam jeszcze
sporo pracy – kłamię.
– Szkoda, bella.
– Podnoszę w końcu głowę znad papierów, a on znienacka wyciąga dłoń, unosi ją i
gładzi mnie palcem po policzku, a mnie przeszywa prąd. Cholera jasna. – W
takim razie do jutra, tesoro[1]
– mruczy i wychodzi.
Nie wierzę, że tak
sobie ze mną pogrywa. Jestem na niego zła, ale kiedy robi coś takiego, to jak
mam mu się oprzeć, do cholery? Przecież to chodzący seks na patyku. Szlag, mam
przerąbane. Wcale się nie dziwię, że kobiety lecą do niego jak pszczoły do
miodu. Ale jeszcze nigdy tak otwarcie nie wyraził swojego zainteresowania,
tylko że ja wiem, dlaczego to robi i być może będę musiała przypominać sobie o
tym za każdym razem, kiedy będzie w pobliżu. Myśli, że dam się złapać na te
jego tanie chwyty, ale nic z tego. Tylko że moje ciało ma własne zdanie na ten
temat. Dotykam policzków, które płoną. Mój Boże, jeszcze żaden facet nie
doprowadził mnie do takiego stanu. Cholernie niedobrze.
Po niespełna godzinie
nie mam już co robić, a skoro szef wyszedł, równie dobrze i ja mogę się urwać
ciut wcześniej.
– Rene, wychodzę. Do
jutra – żegnam się z koleżanką i idę w stronę windy.
– Poczekaj! – krzyczy
i biegnie za mną. – Coś ty zrobiła Accardiemu, że był dzisiaj taki do rany
przyłóż?
– Nic, poważnie, nic
nie zrobiłam. Dla mnie pierwszy raz w życiu był taki miły i myślałam, że się
czegoś nałykał. Na odchodne powiedział do mnie „tesoro”.
– Uuu, kochana,
naprawdę wpadłaś mu w oko, ale to chyba dobrze, przecież ci się podoba.
– Podoba, a nie, że go
od razu kocham. To nie to samo i nie mam ochoty zdobić jego ściany z trofeami.
Wiesz, ile razy musiałam jego kochankom wysyłać kwiaty albo jakieś prezenty na
pocieszenie po rozstaniu? – Rene kręci w zdumieniu głową. – Właśnie dlatego
jest dla mnie niebezpieczny i nie będę jego trofeum.
– Dobra, ale wydaje mi
się, że nie masz z nim szans. On i tak dostaje to, czego chce.
– Dlaczego już druga
osoba mówi mi dzisiaj to samo? – Wzdycham. – Idę, mam dosyć.
– To do zobaczenia, tesoro.
– Rene robi głupią minę i trzepie rzęsami. – Pamiętaj, wybieramy się jutro
kupić sukienki na imprezę. Musimy się pokazać z tej naszej lepszej strony. Może
złowimy jakąś grubą rybę. To znaczy ty już nie musisz. – Chichocze z powodu własnych
słów, na co ja tylko przewracam oczami.
– Jesteś niemożliwa. I
jeśli masz ochotę, to zabierz sobie tę tłustą rybkę.
– Podziękuję. Wolę
jakąś inną. W morzu pełno ryb, słońce.
– To zarzuć sieci i
zagęszczaj ruchy, mała. Kto wie, może spotkasz na balu miłość swojego życia.
– Bardzo śmieszne –
mamrocze.
– Przecież o to ci
chodzi.
– Nie do końca, ale
najpierw muszę znaleźć tego księcia. Później zobaczymy.
– Czyli jednak miłość?
– Bez miłości nie
przejdzie, nawet jeśli będzie miał kieszenie wypchane forsą po brzegi. Znasz
mnie.
– Znam. Droczę się
tylko.
– Wiem. – Wytyka mi
język. – Spadaj, szczęściaro.
– Kwestia dyskusyjna.
– Tak, tak. Już my
sobie podyskutujemy. Cześć.
– Cześć. – Macham jej na
pożegnanie i już mnie nie ma.
Komentarze
Prześlij komentarz