[PATRONAT] Rozdział drugi Anna Szafrańska "Malwina"


Rozdział 2


Burning everything I know, desperate for a change
Crashing down these ancient roads, past our yesterday
Maybe there’s hunger in my blood
Screaming out loud for what I want.

Illenium, Fractures



Przed ósmą weszłam do redakcji LooKa mieszczącej się w budynku Business Garden przy ulicy Kolorowej. Należały do nas trzy piętra. Moje biuro, dwie sale konferencyjne, przestronny pokój narad, a także biura głównych redaktorów w całości zajmowały ostatnie. Na dwóch pozostałych mieściły się studio, magazyn i garderoba. Było także białe skupisko boksów, w których nad artykułami do nowego numeru pracowali redaktorzy. Wyszłam z windy na piątym piętrze i odblokowałam drzwi kartą. Wokół panowała cisza. Teoretycznie zaczynaliśmy pracę najpóźniej o dziewiątej, jednak mogłam się założyć, że moja asystentka Baśka już przygotowywała dla mnie kawę. Krocząc w wysokich szpilkach po bordowym dywanie, dotarłam do ostatnich drzwi na końcu korytarza. Były otwarte.
Basia właśnie stawiała tacę z dwiema filiżankami na swoim biurku. A przynajmniej tak obstawiałam, bo cały blat tonął pod stertą kartek, a wieże z segregatorów i teczek chybotały się niepewnie, gotowe runąć w każdej chwili.
– Mamy jakąś inspekcję, o której zapomniałam? – spytałam zatrwożona ilością papierów, do których przejrzenia niechybnie zostanę zmuszona.
Basia przewróciła oczami i warcząc pod nosem, podała mi filiżankę.
– Zanim cokolwiek powiem, najpierw kawa – zarządziła.
– Czytasz mi w myślach.
Od razu zamoczyłam w niej usta. Trzy łyżeczki cukru i dużo mleka. Idealna. I przyda się też kolejny kop energetyczny, skoro Baśka najwyraźniej przytachała połowę makulatury z archiwum.
– I jestem w tym na tyle biegła, by stwierdzić, że to twoja druga. Może przestaniesz pić kawę w domu, a ograniczysz się tylko do tej, którą parzę ci w pracy? W końcu jeszcze nie ma dziewiątej, a ty już masz żołądek wypełniony kofeiną.
– A propos wczesnej pory – podłapałam, ignorując jej matczyny ton. – Czy ty przypadkiem nie jesteś świeżo poślubioną żonką? Nie musisz być teraz gdzie indziej? Na przykład migdalić się ze swoim seksownym informatykiem?
Automatycznie na jej ustach pojawił się leniwy i lekko zadziorny uśmiech, a ona sama westchnęła rozmarzona.
– Oj, tak… Kiedy chciałam wstać z łóżka, podał mi co najmniej dwadzieścia powodów, dlaczego miałabym tego nie robić – powiedziała, ciężko zwalając się na krzesło. Natychmiast skopała szpilki, które wylądowały w ciemnym kącie obok kosza na śmieci, i spojrzała krytycznie na zalegające papiery. – Ale chcę dokonać niemożliwego i pierwszy raz od sześciu lat oczyścić swoje biurko na koniec roku. A i dodatkowo przyniosłam z archiwum kwartalne sprawozdania, o które prosiłaś – dodała, wskazując dwa segregatory i mniejszą ryzę papieru.
– Widzę twoją motywację i chęć działania. Popieram. Wezwać egzorcystę? – spytałam z fałszywą potulnością. Tym samym naraziłam się Basi, która przeszyła mnie ostrym spojrzeniem.
– Byłoby mi łatwiej, gdybyś przejrzała te papiery i oddała je przed południem, żebym mogła zamknąć archiwum na cztery spusty – warknęła nieprzyjemnie, przesuwając w moją stronę stertę kartek i dwa segregatory.
– Za godzinę dam zwrotkę – odpowiedziałam. Odstawiłam kawę na tacę i dźwignęłam ze stołu kilogramy papieru. Basia przytaknęła z uznaniem i odprawiła mnie machnięciem ręki. Przekrzywiłam głowę, mrużąc drapieżnie oczy. – Znowu pomyliłam stanowiska?
– Milcz. – Pstryknęła palcami w moim kierunku.
Zaśmiałam się pod nosem. Zadziwiające było to, że naprawdę lubiłam te nasze przekomarzania, jednak obie byłyśmy świadome istnienia nieprzekraczalnej granicy. Unikałyśmy spoufalania, jeśli w otoczeniu znajdowały się osoby trzecie, gdyż to by źle wpływało na nasz profesjonalizm i charakter obejmowanych stanowisk. Ja byłam szefem, ona moją asystentką.
Weszłam do swojego gabinetu i rzuciłam na biurko cholerne papierzyska. Ściągnęłam marynarkę i odwieszając ją na oparcie krzesła, rzuciłam głośno w stronę uchylonych drzwi:
– Spotkanie sylwestrowe z pracownikami bez zmian?
– Punkt trzynasta – odkrzyknęła Baśka i byłam prawie pewna, że jej głos odbił się od ścian dwa piętra niżej. Chwilę później przyszła do mojego gabinetu z podkładką, do której przypięła kartkę. – Twoje przemówienie. Będziesz głosić peany na cześć tego, jak to jesteś zadowolona z naszej niewolniczej pracy, dzięki której wzrasta pozycja pisma na rynku, a i że dajesz każdemu podwyżkę i płacisz potrójną stawkę za nadgodziny…
– Może jeszcze wakacje na Bali na koszt firmy? – zaproponowałam z zapałem, a Basia natychmiast pstryknęła palcami.
– I to się nazywa kreatywne podejście do sprawy!
Parsknęłam śmiechem. Słowo „urlop” nie istniało w naszym słowniku. To jak starożytny termin, który już dawno temu został zapomniany, miejska legenda głosząca, jakoby był to czas, gdy nie myślało się o pracy a wypoczywało. Swoją drogą Basia nie mogła sobie nawet pozwolić na podróż poślubną, bo zbliżała się końcówka roku, a to w każdej firmie oznaczało dodatkowe nadgodziny i różne firmowe eventy. Po Nowym Roku zamierzałam wysłać ją przymusowo na tydzień urlopu i sama nie wiedziałam, jak to przeżyję… Ostatnio wzięła wolne, gdy jednego dnia chciała zaklepać salę weselną, znaleźć sukienkę i podpisać umowę z didżejem, a na zastępstwo przysłała dziewczynę z recepcji. Przez kolejny tydzień warczała pod nosem, że więcej nie popełni takiego błędu.
Z cichym westchnieniem odebrałam od Basi przemówienie i dla pewności rzuciłam na nie okiem. Piękna śpiewka powtarzana od lat, którą karmi się swoich pracowników, zawsze zachwalająca ich pracę. Skinęłam głową, w pełni akceptując mowę napisaną przez moją asystentkę.
– A jednak o podwyżce i wakacjach na Bali nic nie ma – zauważyłam z krzywym uśmiechem. – Ale zawsze możesz napisać do prezesa.
– Życie mi jeszcze miłe – prychnęła i odwróciła się w stronę wyjścia. – Łap się za robotę.
– Ogarnę – obiecałam, walecznie wznosząc długopis.
– Ja myślę!
Godzinę później wezwałam do siebie Basię, by odebrała ode mnie archiwalne sprawozdania. Potrzebowałam tych danych, gdyż za dwa miesiące czekało mnie zebranie z prezesem oraz udziałowcami, na którym będę musiała przedstawić między innymi wyniki sprzedażowe, a także plan kreowania marki pisma na kolejny rok. Musiałam przyznać, że miałam dość dobry kontakt z moim pracodawcą oraz dużą swobodę w działaniu, jednak raz na rok byłam rozliczana ze swojej pracy. Z doświadczenia wiedziałam, że w innych redakcjach naczelni nie mieli aż tak kolorowo. Jednak w rzeczywistości, odkąd zostałam szefową, sprzedaż LooKa skoczyła o kilkadziesiąt procent, a sam magazyn zajął stałe miejsce w czołówce ogólnopolskich pism.
Zapisałam pliki potrzebne do prezentacji oraz przygotowane tabelki i zabrałam się do sprawdzania artykułów, które redaktorzy wysłali mi na maila w celu zatwierdzenia.
Uśmiechnęłam się krytycznie, czytając na tablecie wywiad z pewnym przystojnym piosenkarzem młodego pokolenia. Dopiłam zimną już kawę i zaznaczałam fragmenty do poprawki, gdzie trzeba było zmienić szyk w zdaniu albo jeszcze raz je przeanalizować, a na czerwono ujęłam cały tytuł. Nigdy nie bawiłam się w owijanie w bawełnę, jeśli chodziło o redakcję tekstu. Gdy coś było do dupy, mówiłam o tym głośno i oczekiwałam poprawy. Gorzej, jeśli osoba, która wysłała mi artykuł, unosiła się dumą i nie akceptowała zmian. Wówczas poważnie się zastanawiałam, czy w naszym gronie redakcyjnym jest dla niej miejsce.
Wiedziałam, co jest sprzedażowym tematem, a co nadaje się do okrągłego segregatora[1], co warto podrasować, a co puścić z dymem. A im dłużej siedziałam w tym zawodzie, tym częściej przekonywałam się, że dziennikarski instynkt powoli staje się towarem deficytowym. Najprościej było pisać o czymś błahym, tak banalnym, że trudno było się wyłożyć przy researchu (o ile taki w ogóle został przygotowany). Czasami trudność sprawiało też choćby rozwinięcie w minimalnym stopniu przedruków z dwudziestu podobnych artykułów. I obrzydzała mnie ciągła pogoń za sensacją, manipulacja faktami, ulotność ludzkich tragedii i dokopywanie się za pomocą tępej łopaty do samego dna tylko po to, by na chwilę przyciągnąć uwagę czytelników czy widzów. Dobrać się do największych brudów, by wyprać je publicznie. Przestało być ważne, czy osoba, której to dotyczyło, była trudno dostępną gwiazdą wielkiego formatu, czy przeciętnym człowiekiem. I gdzieś w tym wszystkim zatraciły się czułość, subtelność i odpowiedzialność za słowo pisane. Artykuły, wywiady, reportaże powielały ten sam schemat, a ja nie chciałam zbłądzić i iść tą ścieżką. Pragnęłam czegoś więcej. Czegoś ponad to – kreślić wizję rzetelnego dziennikarstwa. Gdzie się podział dekalog dziennikarza, stanowiący ścisły kodeks dobrych praktyk w naszym zawodzie, którego uczyłam się jeszcze na studiach?
Dlatego szkoliłam swoich ludzi. Bo mogłoby się wydawać, że kobiecy magazyn powinien skupiać się wyłącznie na modzie, dietach, sensacjach z życia celebrytów. Nie na mojej zmianie. Jasne, serwowaliśmy fotorelacje o wizażu i najnowszych trendach w modzie, czasem też artykuły sponsorowane, jednak obowiązkowo w każdym numerze pojawiały się felietony czy reportaże o tematyce społecznej i kulturalnej. Chciałam obudzić swoje czytelniczki poprzez angażującą ciężką pracę redaktorów. Wymagałam rzetelnego dziennikarstwa, konkretnego researchu i ciekawego przestawienia zebranego materiału. Każdy tekst przechodził przez moje ręce, a ja rozliczałam jego autora. Tak jak teraz.
– Malwina?
Uniosłam głowę znad ostatniego tekstu. W drzwiach stała Basia, pukając wymownie w nadgarstek. Nie musiałam patrzeć na zegarek, by domyślić się, że lada chwila zacznie się sylwestrowe spotkanie z pracownikami. Ostatni raz rzuciłam okiem na tablet i uśmiechnęłam się pod nosem, widząc wybite wersalikami nazwisko młodej kobiety, zatrudnionej zaledwie dwa tygodnie temu. Pomyślałam „oby tak dalej” i bez zastrzeżeń zatwierdziłam jej pierwszy felieton.
           

*


– Samochód. Bagażnik. Teraz – rzuciłam bezpardonowym tonem, wciskając kluczyki do ręki zaskoczonego Mateusza.
Zanim zdążył zrzucić mnie z wysokich schodów, skorzystałam z okazji i przepchnęłam się do bezpiecznego przedsionka. I żeby całkowicie uniemożliwić mu próbę uduszenia mnie, cisnęłam prosto w jego pierś pakunkiem z ulubionej cukierni Oskara.
– A ja co, twój szofer? – warknął nieprzyjemnie, mrużąc oczy.
Gwałtownie nabrałam powietrza, przyciskając dłoń do serca.
– Damie każesz dźwigać? Poza tym jestem twoim gościem, prawda? – dodałam, zalotnie trzepocząc rzęsami. Ale na Mata absolutnie nie działały żadne z kobiecych sztuczek i żeby pokazać mi, w jak wielkim poszanowaniu ma mój dość śmiały rozkaz, prychnął, wykrzywiając usta w zimnym półuśmiechu.
– To chyba dasz radę wnieść sama, czy to także wykracza poza twoje możliwości? – powiedział, wpychając mi w ramiona siatkę.
– Zdziwiłbyś się, jak wielką jestem damą w potrzebie – westchnęłam, udając, że skręcam się z bólu.
Na twarz Mata wpłynął ironiczny grymas i już wiedziałam, że zasadzi mi jakimś wybitnie wrednym tekstem.
– Z tym zgłoś się do Arka.
Zamarłam, a bryła lodu opadła na dno mojego żołądka. Strząsnęłam z ramion płaszcz i odrobinę zbyt mocno powiesiłam go na wieszaku.
– Kutas – syknęłam rozjuszona i ruszyłam korytarzem, odrobinę zbyt głośno stukając obcasami.
– Słyszałem!
– I dobrze! Im większa samoświadomość, tym lepsza efektywność!
– Co jest dobrze?
Zatrzymałam się gwałtownie, gdy z kuchni wychyliła się Lilka. Uśmiechała się radośnie, a przybrudzone mąką dłonie wycierała w kraciastą szmatkę. Miała na sobie różowy fartuszek z frędzelkami, a długie rude włosy zaplotła w dwa urocze warkocze. Z miejsca z mojej głowy uleciały wszystkie złośliwe epitety, którymi w myślach ciskałam w Mateusza. Odłożyłam ciasto byle gdzie i uściskałam moją najdroższą przyjaciółkę.
– Dobrze znowu cię widzieć – powiedziałam, wzdychając rozluźniona. Lilka zachichotała, kładąc mi głowę na ramieniu. Najwyraźniej obie czerpałyśmy siłę z naszego uścisku. Odchyliłam się nieznacznie, przyglądając się jej z troską. – Jak się czujesz?
– Czy kiedykolwiek ktokolwiek przestanie o to pytać? – jęknęła i z dość markotną miną przewróciła oczami. – Statystycznie słyszę to najczęściej zaraz po „cześć!”.
– Mówiłam, żeby zrobiła sobie test, bo zrzędzi tak całe popołudnie – zarechotała Dżas, wbiegając po schodach. Na nasz widok jej umalowane czerwienią pełne wargi rozciągnęły się w ogromnym uśmiechu.
– I ma do tego święte prawo! – Natychmiast wzięłam stronę Lilki, bo ta już zaróżowiła się po same uszy. – Pamiętaj, czyją jest dziewczyną.
– Słuszna uwaga – Dżas pstryknęła palcami i ciężko wzdychając, położyła dłoń na ramieniu Lilki. – Narzekaj. Rzucaj sarkazmem na lewo i prawo. Po prostu korzystaj, ile wlezie – dodała takim tonem, jakby składała kondolencje.
– Jesteście straszne! – Lilka roześmiała się w głos i przytuliła nas mocno do siebie.
Stałyśmy tak we trójkę, trzy dorosłe kobiety, i po prostu cieszyłyśmy się z naszej bliskości. Sama już nie pamiętałam, jak wyglądało moje życie, zanim pojawili się w nim Lilka i Oskar. Wypełnili dzwoniącą w uszy ciszę w moim domu, sprawili, że każdy dzień przynosił coś nowego – przegonili bolesne uczucie samotności. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, jak puste było moje życie. Od lat wmawiałam sobie, że przyjaźń to coś zbędnego, coś, co tylko by mnie zaangażowało i nie pozwoliło skupić się na karierze. Lilka i jej synek uświadomili mi, jak bardzo się myliłam. Przyjaźń była równie łatwa jak oddychanie. Byłyśmy zupełnie różne, prowadziłyśmy inny styl życia, a jednak pasowałyśmy do siebie idealnie. Jak puzzle. Razem stanowiłyśmy całość. I chyba najbardziej zaskakujące w tym wszystkim było to, że nie znałyśmy się zbyt długo, bo ledwie rok. To zbyt mało, by poznać drugiego człowieka, by odkryć jego mocne oraz słabe strony, by dotknąć jego prawdziwej natury i odgadnąć, kim tak naprawdę jest. Do tego potrzeba próby czasu. I tak, zdawałam sobie sprawę z tego, że ona nadal trwa. Dwie z nas wciąż skrywały rany zadane w przeszłości, które nadal bolały, jątrzyły się i sprawiały, że aż do teraz byłyśmy zainfekowane nieufnością. I jednego byłam pewna. W przypadku moim i Dżas tych blizn nie dało się ukryć tatuażem. Te skazy zostaną w nas już zawsze.
Uśmiechnęłam się lekko, przesuwając ręką po splecionych włosach Lilki i jednocześnie drapiąc Dżas po plecach. Naprężyła się, mrucząc jak mały czarny kociak złakniony pieszczot.
– A gdzie Oskarek?
– Bawi się w salonie z Arkiem – odparła Lilka, odsuwają się, by przemieszać coś bulgoczącego w garnku. – Przywiózł całą torbę książeczek aktywizujących – dodała, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Wpisz się w kolejkę, bo później ja schodzę ze swoim majdanem – zakomunikowała Dżas, mrugając do mnie znacząco.
– Gdzie postawić?
Zaskoczone spojrzałyśmy za siebie, bo Mat, ciężko sapiąc, stanął w progu kuchni, dźwigając ogromny karton. Wskazałam mu miejsce obok stołu, a on ostrożnie odstawił paczkę i przewracając wymownie oczami, ruszył z drugim kursem. Pierwsza do pudła dopadła Dżas i z ciekawością zajrzała do środka. Lilka dołączyła chwilę po niej, a jej oczy zrobiły się ogromne. I tak, to jej reakcji obawiałam się najbardziej.
– Oszalałaś? Oszalałaś – stwierdziła, marszcząc brwi.
– Zapamiętajcie sobie, że to ja jestem ciocią numer jeden – zaznaczyłam, gdy Dżas wzdychała, zachwycona ubrankami i zabawkami dla Oskara. – Poza tym to próbki, które zostały po ostatniej sesji, więc, tak jak prosiłaś, nie wydałam na to ani złotówki.
– Przypomnieć ci, że niedawno były święta? Malwina, to za…
– Nigdy nie jest za dużo – zaprzeczyłam, uśmiechając się ckliwie do Lilki. Chwyciła mnie za rękę i uścisnęła ją lekko, a na jej policzki wpłynął rumieniec. Ta dziewczyna chyba nigdy nie przyzwyczai się do przyjmowania prezentów bez zbędnego skrępowania. Normalnie irytowałoby mnie to wieczne rumienienie się z byle powodu, jednak w przypadku Lilki było to dziewczęce i całkiem naturalne. – Poza tym przywiozłam coś i dla was – dodałam, uśmiechając się chytrze.
Dżas natychmiast wypuściła bawełniane koszule z rąk i spojrzała na mnie z dzikim zapałem.
– Masz próbki?!
– Obstawiam, że to ten karton – sapnął Mat, odstawiając pod ścianę ostatni pakunek. Skrzywił się, kładąc ręce na plecach. – Chyba że miałem to zanieść do kontenera dziesięć metrów dalej…
– Ani kroku dalej, Marcinkowski! – wykrzyknęła Dżas, rzucając się na paczkę. Machając gwałtownie rękami, odgoniła Mata na drugą stronę kuchni. – Nie waż się podchodzić! Będę bronić tego skarbu własną piersią!
– Za dużej straty nie będzie – mruknął, lustrując ją wymownym spojrzeniem.
Jej drżące, zaciśnięte w pięści dłonie opadły wzdłuż ciała.
– Przypieprzę ci. Mogę, prawda? – spytała, odwracając się do Lilki, ale natychmiast zmarszczyła brwi. – Co jest?
Lilka pociągnęła nosem i pośpiesznie odwróciła wzrok, jednak zdążyłam zauważyć, że jej duże zielone oczy mienią się od wstrzymywanych łez.
Co? A nic… – zbagatelizowała i tylko machnęła ręką. Mat poruszył się niespokojnie, więc szybko dodała: – Nie, wszystko okej, ale… chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję – dodała z trudem, bo ze wzruszenia głos odmawiał jej posłuszeństwa.
Tak samo jak mnie i Dżas. Tak, Lilka miała całkowitą rację. To, jak jej życie zmieniło się przez te kilka miesięcy, było prawdziwym cudem. Czymś niezwykłym, za co zapewne dziękowała każdego dnia.
Usłyszałam, jak Mat wzdycha z ulgą. Wyciągnął rękę w stronę Lilki, a dziewczyna natychmiast do niego przylgnęła, składając głowę na jego torsie.
– Jest dobrze, nie? – szepnął łagodnie, całując ją w płatek ucha. Z wolna przesuwał rozpostartymi palcami po jej plecach, aż Lilka rozluźniła się na tyle, by przytaknąć z uśmiechem:
– Zajebiście dobrze.
Mat odrzucił głowę i roześmiał się w głos.
– I to jest moja dziewczyna!
W następnej sekundzie pochylił się, składając na jej ustach czułego całusa. Patrzyli sobie głęboko w oczy, a ja miałam nieodparte wrażenie, że rozumieją się bez słów. Byli tak inni. Tak różni. Tak doświadczeni przez życie. I pokochali się. Tak po prostu.
Odwróciłam od nich wzrok i zagarnęłam Dżas, byśmy mogły dać im chwilę prywatności.
– Piękna i bestia.
Przytaknęłam tylko, bo przez ściśnięte gardło nie wydostał się żaden dźwięk. Nie zazdrościłam przyjaciółce miłości. Ona na nią zasługiwała i całkowicie oraz szczerze kibicowałam temu związkowi. Zasługiwali na siebie i na rodzinę, o której zawsze marzyli. Tylko czasami taki widok chwytał mnie za serce, bo uświadamiałam sobie, że być może sama straciłam możliwość, by stworzyć coś tak ważnego i zarazem cennego.
Kilka minut później Lilka dołączyła do nas i z typowym dla siebie zapałem zaczęła przygotowywać sylwestrową kolację. Raz za razem wysyłała Dżas i Mata, by znieśli do salonu szklanki, sztućce, talerze i miski wypełnione jedzeniem. Musiałam przyznać, że moja przyjaciółka jak zwykle przeszła samą siebie. Dziewczyny udały się na dół, a ja miałam wkrótce do nich dołączyć. Myłam ostatni garnek i w pewnym momencie drgnęłam niespokojnie.
Wyczułam, jak zmienia się powietrze.
Gęstnieje i iskrzy.
I wtedy usłyszałam za plecami basowy głos, który sprawiał, że wszystkie myśli uleciały mi z głowy.
– Cześć – wyszeptał Arek.





[1] „Okrągły segregator” – popularne w wielu redakcjach określenie kosza, do którego trafiają teksty niezakwalifikowane do druku (przyp. aut.).



Komentarze

Popularne posty