[PATRONAT] Rozdział trzeci D.B. Foryś "Tylko umarli mogą powstać"
– Do ciężkiej cholery! Znowu?! –
Podeszłam do okna. Zerwałam z niego plakat z wizerunkiem Remiela, na którym
ktoś kolejny raz domalował rogi, brodę i hitlerowski wąsik. – To powoli zaczyna
się robić żałosne. W takim tempie nigdy go nie znajdziemy!
– Nie miałem z tym nic
wspólnego – automatycznie usprawiedliwił się Gabriel. Niezbyt wiarygodnie
zresztą. – Eee… Leo zapytaj.
– Ty już na niego nie
zwalaj, co? – Pokręciłam głową. – Taki stary, a taki głupi…
Stanęłam przy ladzie i
rzuciłam na nią teczkę z dokumentami. Byłam wykończona.
Od rana biegałam po
urzędach, by załatwić wszelkie sprawy związane z odszkodowaniem za zrujnowane w
wyniku trzęsienia ziemi mieszkanie, co niestety ani trochę do łatwych zadań nie
należało. Odsyłali mnie od pokoju do pokoju, pomiędzy jednym budynkiem a
drugim, w międzyczasie zadając milion pytań i podsuwając stos świstków do podpisu,
aż nabierałam ochoty, by dać sobie z tym spokój. Pewnie specjalnie wymyślili te
zagmatwane procedury, aby człowiekowi się odechciało. Innego powodu nie
widziałam.
– Zamknij drzwi i chodź
na zaplecze – poinstruował Gabe, przechodząc na tyły sklepu. – Wszyscy tam na
nas czekają.
– Biegnę! – Obróciłam
klucz w zamku, wywiesiłam tabliczkę z napisem „Zamknięte, opętał nas demon”,
następnie podążyłam za przyjacielem do pomieszczenia gospodarczego. Dotąd
służyło nam jako składzik towarów oraz klamotów wszelakiej maści, a teraz
nagle, nie wiedzieć kiedy, zamieniło się w centrum dowodzenia.
Leonardo spacerował
pomiędzy regałami, poprawiając stojące na półkach pudełka i pojemniki, Eve wraz
z Lexie siedziały na sofie pogrążone w dyskusji, Axel rozmawiał z kimś przez
telefon, z kolei Deamon z Kilianem pochylali się nad stołem, studiując
rozłożony na blacie arkusz papieru.
Gdy podeszłam bliżej,
rozpoznałam w nim schemat jakiegoś biurowca.
Błagam,
tylko nie mówcie, że knujemy napad na bank!
– Skoro jesteśmy w komplecie,
możemy zaczynać – przemówił nasz Pan Piekieł, kiedy zajęłam jedno z wolnych
krzeseł. Obrócił się do nas przodem, po czym głośno odchrząknął. – Jak
niektórzy z was wiedzą, nawiązałem niedawno kontakt z kimś, kto utrzymywał, że
zna prawdopodobne miejsce pobytu osoby, która przebywała w Poczekalni. Wygląda
na to, że mógł mówić prawdę, jednak żeby się o tym przekonać, musimy najpierw…
– Urwał. – Leo, nie jesteśmy na zebraniu parafialnym, opuść to łapsko, debilu,
i mów.
– Kto to jest? – spytał
nadąsanym tonem. – Sodoma i Gomora?
– Nie – zaprzeczył. –
Ponoć ktoś, kogo znamy.
– Remiel? – podłapałam
od razu. – Błagam, powiedz, że to on!
To by pasowało wręcz
idealnie! O kim innym mogłaby być mowa? Ile znanych nam osób powiązanych z
Poczekalnią Dusz zniknęło bez wieści? No ile?!
– Tego nie wiem. –
Rozłożył ręce. – Zresztą dacie mi dokończyć czy będziecie cały czas przerywać?
– burknął, gdy Eve też chciała coś powiedzieć.
– Mów – poleciła Lexie.
– Jak wspomniałem –
kontynuował – łatwo nie będzie. Po pierwsze nie mamy pewności, że rzeczywiście
jest to ktoś nam znany, więc ryzykujemy w ciemno, po drugie to nie kwestia
tożsamości stanowi tu wyzwanie, a fakt, gdzie się znajduje.
– Człowieku, konkrety!
– zniecierpliwił się Leo. – Dokąd trzeba się włamać tym razem? – burknął,
pewnie przeczuwając, że to coś niemożliwego do zrealizowania. – Mount Weather?
Iron Mountain? Fort Knox[1]?
– Ichtys – mruknął
Kilian, uważnie obserwując naszą reakcję.
– To jakiś żart?! –
Skwitowałam to donośnym śmiechem.
Po ostatnich porażkach
Watykan zrobił gruntowne porządki. Zlikwidował oddział Genesis oraz wszelkie
jego odłamy, wymienił praktycznie cały personel i powołał nową, zupełnie inną
jednostkę. Ichtys[2],
gdyż taką nazwę teraz nosiła, powróciła rzekomo do pierwotnych wartości
religijnych. Nie była to już banda bezwzględnych najemników, lecz zgromadzenie
oddanych Bogu chrześcijan, którzy pragną jedynie chronić biblijne dziedzictwo i
uwolnić świat od zła. W tym celu na powrót zaczęli gromadzić cenne lub
śmiercionośne artefakty oraz odbudowywać księgozbiory. Aby należycie wywiązać
się z postawionej sobie misji, poszli też o krok dalej: mianowicie stworzyli
strzeżone i rzecz jasna nielegalne więzienie dla każdego, kto zasłużył na
najgorszą karę za zbrodnie przeciw ludzkości, jednakże z braku racjonalnych
dowodów nie dało się go postawić przed sądem.
Czy muszę komukolwiek
tłumaczyć, jak idiotycznie brzmiał pomysł pójścia tam z własnej,
nieprzymuszonej woli? Liczę, że nie… Ale, cholera, to by miało sens.
Poszukujemy Remiela od tak dawna bez większych rezultatów, że jeśli okazałoby
się, że jest gdzieś przetrzymywany, wcale bym się nie zdziwiła.
– Stulcie dzioby! –
Deamon zaklaskał, aby uciszyć nasze przekrzykujące się głosy. – Nie zamierzam
nikogo zmuszać do tej samobójczej misji, ale byłoby dobrze, żebyście ruszyli
tyłki. Od dawna nie mieliśmy porządnej wskazówki co do lokalizacji uciekinierów
z Poczekalni. To może być nasza jedyna okazja. Aha! – zawołał. – Zapomniałem
dodać: trzeba to zrobić dziś wieczorem albo…
– Albo co? Ktoś nas
ubiegnie? – Eve się zaśmiała. – Serio tym się teraz staliśmy? Pełnoetatowymi
porywaczami? Mało masz pozycji w CV?
– Raczej dobrymi
samarytanami – wtrącił Gabriel. – Odbijemy tylko kogoś, kto już raz został
porwany, zatem właściwie można by nas nazwać bohaterami. Na dodatek to w
słusznej sprawie.
– Okej, a jak chcemy
wykraść gościa, o którym mało wiemy, z miejsca, którego nie znamy? Co więcej,
jeszcze dzisiaj, bez opracowania porządnej strategii? – prychnął Leonardo. –
Czy wyłącznie ja uważam to za popieprzony pomysł?
– Leo… – Gabe spojrzał
na niego litościwie. – Miejże odrobinę wiary!
– Poza tym wcale nie
jesteśmy nieprzygotowani – dodał Axel. – Lexie załatwiła plany budynku,
zorganizowała nam także półgodzinną furtkę w oprogramowaniu, więc wystarczy
trochę pomocy zdolnego hakera z Darknetu i ułożymy całkiem solidną taktykę.
– Dokładnie –
przytaknął Deamon. – Lexie! – zawołał ją na środek. – Wprowadź nas w szczegóły,
dobra kobieto.
Blondi wstała z kanapy,
wygładziła bluzkę i podeszła do stołu. Jako że była jedną z niewielu osób,
jakie zostały w Ichtysie po reorganizacji, a ponadto zgoła jej ufałam, chciałam
wysłuchać, co miała do powiedzenia.
– Cudów nie obiecam, bo
bym skłamała, ale jeśli dobrze to rozegramy, powinno się udać – przekonywała. –
System jest stary, wciąż zdarzają mu się luki w działaniu, szczególnie gdy ktoś
„niechcący” wyłączy czujniki. – Zachichotała. – Na dworze stoi ochrona, lecz
wewnątrz, poza kamerami, nie ma wielu zabezpieczeń, dlatego wystarczy się tam
dostać, reszta to banał. Watykan właśnie skończył remont nowej siedziby, całej
skomputeryzowanej i uzbrojonej w ekstratechnologie, do której jutro zaczną
zwozić wszelkie pozyskane dotąd znaleziska, aby były w zasięgu. Stąd mamy
jedynie dzisiejszą noc, żeby się włamać, zanim skazańcy na dobre zmienią
lokalizację – podsumowała. – Później nasza szansa przepadnie.
– Ja idę – oznajmiłam z
przekonaniem. – Jeżeli to Remiel, musimy go stamtąd wydostać. To nie podlega
żadnej dyskusji. – Podniosłam się z krzesła. – Wy też idziecie. – Wskazałam na
Leo, Deamona i Kiliana. – Jesteśmy mu to winni. Gdyby nie nasza samowolka w
Lincoln, wciąż mógłby żyć, więc nie przyjmuję odmowy. – Podeszłam do blatu,
chcąc przyjrzeć się z bliska rozkładowi pomieszczeń w Ichtysie. – Do roboty!
***
Punktualnie o dziesiątej wieczorem
dotarliśmy na miejsce. Ichtys znajdował się w stanie Sacramento, na
przedmieściach małego miasta Elk Grove. Był to wielopiętrowy gmach wyglądający
trochę na dawną fabrykę czy inny zakład przemysłowy – położony na rozległym
zadrzewionym placu, okalanym porządnym stalowym ogrodzeniem. Poza tym nie
występowało tu nic w obrębie bodajże parudziesięciu mil. Totalne odludzie.
Gdyby nie sporych rozmiarów logo w kształcie ryby z wpisanym w nią starogreckim
napisem, uznałabym, że zabłądziliśmy.
Wjazd na teren obiektu
odbył się bez żadnych problemów, dokładnie tak, jak to przewidziała Morgan.
Nikomu przez myśl nie przeszło, aby zaglądać na tyły furgonetki, gdzie
elegancko się ukrywaliśmy. Wystarczyło tylko zweryfikowanie danych siedzących w
szoferce Axela z Leonardem. Ochrona wykonała jedynie szybki telefon do
naczelnika, który obecnie przebywał na urlopie, a którego wszelkie połączenia
przekierowano na komórkę – my z kolei przekierowaliśmy je do siebie dzięki
uprzejmości pewnego kreatywnego studenta MIT[3].
Zgodnie z obietnicą nastąpiła także przerwa w działaniu serwerów. Wyjazd
zapowiadał się trochę bardziej skomplikowanie, ale również na tę okazję
przygotowaliśmy niespodziankę. Poczekamy – zobaczymy.
Chłopaki zostały w
samochodzie, by obserwować otoczenie i wszcząć alarm, gdyby coś szło nie tak,
natomiast nasza czwórka wkroczyła do środka bocznym wejściem. Od razu
podzieliliśmy się na dwa zespoły: Deamon z Eve pognali na górę, żeby
doprowadzić do skutku ustalony przez nas sabotaż, tymczasem Kilian i ja
popędziliśmy w stronę więziennego skrzydła.
Na razie wszystko
przebiegało zgodnie z planem. Chociaż
tyle.
Na korytarzach panował
lekki półmrok. Wraz z resetem systemu padło główne oświetlenie, a jedynym
źródłem blasku były awaryjne, jarzące się czerwienią żarówki. Pomimo późnej
pory w budynku wciąż przebywali pracownicy. Nie jakieś tłumy, raczej pojedyncze
jednostki, lecz to wystarczyło, aby wymusić na nas ostrożność. Na szczęście już
od progu zauważyłam, że Genesis rzeczywiście na dobre przeszło do historii.
Nikt nie paradował w wojskowym rynsztunku, przeważały dżinsy, bluzy i schludne
garsonki, czasem ktoś przemykał w laboratoryjnym fartuchu. Zaiste żadne z nich
nie zwróciło większej uwagi na błąd systemu. Komuś wyrwało się przekleństwo,
inny popsioczył na niedziałające windy. Zero podejrzeń. Lexie wspominała, że
takie usterki powtarzały się kilka razy w miesiącu, ale myślałam, że będą
trochę bardziej zaniepokojeni.
W sumie… dobrze dla nas.
Szliśmy dalej w
wyznaczonym przez rozkład pięter kierunku, a im bardziej w głąb brnęliśmy, tym mocniej
kompleks pustoszał. W pewnym momencie towarzyszył nam już tylko odgłos naszych
kroków.
– Dwadzieścia trzy minuty
– szepnęłam do Kiliana. – Trzeba podgonić.
Przygotowując się do
akcji, analizując plany tego miejsca i zapamiętując każdy z zaułków, nie
zdawałam sobie sprawy, jak łatwo będzie można się tu zagubić. Wszystkie
przejścia i zakręty wyglądały tak samo. Identyczne kolory ścian, łudząco
podobne pary drzwi, bliźniacze klatki schodowe. Po dłuższej wędrówce zaczynałam
mieć obawy, że zatoczyliśmy koło. Zmieniłam jednak zdanie, gdy na wprost
zamajaczyły ogromne wzmacniane wrota, opatrzone tabliczką z napisem „Wstęp
wzbroniony”.
Uśmiechnęłam się. To
oznaczało koniec naszej podróży.
– Gotowa? – spytał
demon.
– Zawsze – zapewniłam.
Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam do wejścia.
Na starcie przywitało
nas dwóch strażników. Ci nie prezentowali się już tak luźno, jak pozostali
członkowie załogi. Mieli na sobie szturmowe kombinezony, do tego poważne miny i
imponujący zestaw broni. Na wstępie poprosili grzecznie o zawrócenie, ale kiedy
zdali sobie sprawę, że nie zawędrowaliśmy tu przypadkiem, sięgnęli po
pistolety.
Kilian doskoczył do
jednego z mężczyzn, ja zajęłam się drugim. Szybkim ruchem ścisnęłam jego dłoń,
tym samym wpychając spluwę na powrót do kabury, potem uderzyłam go w twarz.
Strażnik siłował się ze mną przez chwilę, chcąc zdobyć przewagę, lecz
perfekcyjnie wykorzystałam element zaskoczenia. Nadepnęłam swoim butem na jego,
żeby nie mógł się wycofać, wymierzyłam mu cios łokciem w brzuch, zaatakowałam
krtań, aż miał problem z nabraniem powietrza, wtedy złapałam go za szyję i z
całej siły przyrżnęłam parokrotnie jego głową o ścianę. Stróż mężnie walczył o
utrzymanie przytomności, mimo to finalnie opadł bezwładnie u moich stóp.
Łatwo
poszło.
Od osadzonych dzielił
nas nieduży przedsionek i kolejne podwoje. Minęliśmy je, ostrożnie rozglądając
się na boki. Przed nami zamajaczył długi, kręty korytarz, po obu stronach
wypełniony niezliczoną ilością drzwi. Chciałam podejść do jednych z nich, aby
przez niewielki otwór zerknąć do środka, ale powstrzymał mnie widok
wychodzących zza winkla wartowników.
Zorientowawszy się, że
nie sprowadzała nas tu towarzyska wizyta, automatycznie złapali za giwery. Nie
mogliśmy pozwolić na wystrzały, bo ich huk zwołałby następnych strażników,
dlatego natychmiast przeszłam do działania. Zdjęłam plecak i pognałam w kierunku
nadbiegających mężczyzn.
Jednego z nich od razu
powaliłam na podłogę, przygniatając mu klatkę piersiową ciężarem buta,
równocześnie walcząc z napierającym z naprzeciwka agresorem. Ten robił
wszystko, byleby mnie ogłuszyć, ale dzięki pomocy Kiliana prędko pozbawiłam go
uprzywilejowanej pozycji. Najpierw parę razy mocno uderzyłam kantem otwartej
dłoni w jego nadgarstek, by wymusić na nim upuszczenie broni, później
zaczęliśmy walczyć.
Okładaliśmy się
pięściami, odskakiwaliśmy w przód i w tył, robiliśmy uniki, cały czas
dotrzymując sobie kroku. Poziom naszych umiejętności był wyrównany, więc nie
zdziwiło mnie, kiedy napastnik chwycił za nóż. Pchnął nim kilkukrotnie, wskutek
czego musiałam na moment przejść do defensywy, blokując jego szarżę
przedramieniem, aż ostatecznie byłam zmuszona przywołać swojego wewnętrznego,
nadnaturalnego pomocnika, jeśli nie chciałam dać się rozłożyć na łopatki.
Wraz z przypływem
dodatkowej siły wyostrzyły się również moje zmysły. Szybko ścisnęłam nożownika
za przegub ręki, oparłam stopę o jego kolano, jednocześnie drugą nogę
przerzucając przez ramię, aż całkiem wskoczyłam mu na kark. Naparłam na niego i
obróciłam się tak zwinnie, że błyskawicznie stracił równowagę, podczas gdy ja
twardo wylądowałam na ziemi.
Bez namysłu usiadłam na
nim okrakiem. Wyjęłam paralizator z zawieszonego przy jego pasie etui, wstałam
i potraktowałam go maksymalną wiązką napięcia, żeby w spokoju poczekał, aż
zrobię z nim porządek. Kiedy wreszcie przestał się wyrywać, spięłam mu dłonie
kajdankami i zawlekłam go kawałek dalej, aby nie tarasował przejścia.
– Niespełna kwadrans! –
zawołał Kilian, który zdążył już zneutralizować drugiego strażnika. – Zostaw go
i chodź!
Przed nami rozciągał się
długaśny tunel z całą masą pordzewiałych, obdrapanych drzwi. Podeszłam do
najbliższych z nich. Odryglowałam przesłonę, zajrzałam do środka przez wizjer,
następnie pobiegłam do kolejnych, gdy nie zobaczyłam w lochu Remiela.
Przeskakiwałam od jednej celi do drugiej, aż straciłam rachubę, jak wiele ich
już naliczyłam. Upłynęło jeszcze kilka strategicznych minut, zanim wreszcie
udało nam się coś namierzyć.
– Tutaj! – Demon
przywołał mnie machnięciem dłoni. – Dawaj, dawaj!
Wbiegłam za Kilianem do
małej klitki. Dla naszej trójki ledwie starczyło w niej miejsca. Wewnątrz
dominowała ciemność, śmierdziało wilgocią i brudem, na dodatek w powietrzu
unosił się kurz. W kącie, na wyświechtanym kawałku materaca, siedziała skulona
postać.
– To nie… – zaczął
demon, ale uciszyłam go syknięciem.
– Remi – zagadnęłam,
spokojnie podchodząc bliżej, żeby go nie wystraszyć. – Remi?
Mężczyzna uniósł głowę
i wbił we mnie zdezorientowany wzrok. Zmarszczyłam brwi.
Co
do diabła?!
– Price? – Oniemiałam.
Z trudem go rozpoznałam przez gęsty zarost, upaćkane ubrania oraz zbolały wyraz
twarzy. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. W niczym nie przypominał potężnego
czarnoksiężnika, z którym niedawno miałam do czynienia.
Wycofałam się na
korytarz. Na szybko zaczęłam zaglądać do pozostałych pomieszczeń, nie wierząc,
że narażaliśmy życie dla cholernego maga. Minęłam pierwszą celę, drugą, szóstą,
dziesiątą. Poddałam się, dopiero gdy zawołał mnie Kilian. Jego mina wyraźnie
sugerowała, że traciłam tylko cenne sekundy.
Zawróciłam.
– Chodź. – Wyciągnęłam
dłoń do czarownika. Poczułam ukłucie zawodu, że nie był tym, kogo poszukiwałam,
lecz skoro już tutaj dotarliśmy, nie mogliśmy go tak zostawić. – Musimy
uciekać.
– Szkatułka –
wybełkotał, z trudem stając na chybotliwych nogach. – Macie ją?
– Jaka szkatułka? –
jęknął Kilian. – Zresztą nieistotne. Idziemy. Kończy nam się czas!
Czarodziej zamknął
oczy, wypuszczając powietrze ze świstem.
– Bez niej nigdzie się
stąd nie wybieram. – Gestykulował wzburzony. – To źródło mojej mocy. Jeżeli jej
nie odzyskam, równie dobrze mogę tu gnić na zawsze.
– Skoro tak… – Demon
zrobił krok w stronę wyjścia.
– Zaczekaj –
zatrzymałam go. Westchnęłam, ściskając sobie nasadę nosa. – I tak już tu
jesteśmy, więc załatwmy to do końca. Nic nam po nim, jeśli nie będzie miał
dostępu do magii. – Przełknęłam ślinę. – Zajmę się tym, ty zaprowadź Price’a do
auta.
– Zwariowałaś? Chcesz
się dla niego narażać? – Kilian rzucił mi wściekłe spojrzenie.
– Masz lepszy pomysł? –
Podparłam biodra rękami, czekając na jego propozycje. Umilkł. – Tak myślałam –
burknęłam. – Opisz mi tę szkatułkę – zwróciłam się do maga. – Byle szybko!
Mężczyzna ukląkł na
utytłanej kurzem podłodze.
– Miałem ją przy sobie,
kiedy mnie złapali – wyjaśnił. – Jest czarna, nieduża, na wieku znajdziesz
złoty symbol. – Pochylił się i narysował palcem jakiś znak na ziemi. – To
bardzo ważne – dodał błagalnym głosem. – Znajdź ją, proszę!
– Spróbuję – mruknęłam.
– Wy już lećcie. Spotkamy się w samochodzie.
– Tessa! – Kilian
wrzasnął za mną, gdy wyrwałam do przodu. – Uważaj na siebie.
– Nie inaczej. –
Posłałam mu słaby uśmiech.
Zerknęłam na zegarek.
Zostało niecałe osiem minut. Włączyłam słuchawkę bluetooth, wybrałam numer
Lexie, po drodze zgarnęłam plecak i popędziłam w kierunku schodów na wyższe
kondygnacje.
– Potrzebuję twojej
pomocy – jęknęłam zdyszana, jak tylko usłyszałam jej głos. – Muszę namierzyć
pewien przedmiot. Drobne pudełko z wygrawerowanym wzorem. – Pokonałam parę
stopni w górę. – Coś na kształt liczby trzydzieści, a nad nią kropka i
półksiężyc – opisałam na jednym wdechu. – Wiesz, gdzie może być?
– Wiem, ale… – Ucięła.
– Zgodziłam się na wasz plan tylko dlatego, że nie podoba mi się
przetrzymywanie kogoś bez jego zgody, jednak to wszystko. Nie pomogę ci okraść
swojego miejsca pracy – stęknęła sfrustrowana. – Rzecz, o której mówisz, to
niezwykle rzadki artefakt – biadoliła. – Dźwięk om. Sataniści wierzą, że to
właśnie on stworzył świat, po czym zaklęto go w obsydianowej kasetce, żeby nie
wpadł w niepowołane ręce. Ten eksponat ma kilka tysięcy lat! Nie…
– I nie należy do
Watykanu – przerwałam jej. – To własność kogoś innego, więc przestań marudzić,
do kurwy nędzy, i gadaj, gdzie jest! – Nie wytrzymałam. – Zaraz włączy się
zasilanie, a całą operację trafi szlag. Potem sobie pokrzyczysz.
– Trzecie piętro… –
mruknęła po chwili. – Pomieszczenie naprzeciw wind.
– Dzięki. – Przyspieszyłam.
– Powiadom Deamona, niech tam na mnie czeka.
Wyciszyłam słuchawkę,
nie zrywając jednak połączenia. Oznaczenie na ścianie sugerowało, że byłam
prawie u celu. Pchnęłam drzwi, wybiegłam z klatki schodowej na korytarz,
następnie zacisnęłam zęby i, mimo zmęczenia oraz bólu mięśni po walce, pognałam
w pobliże dźwigów.
Gdy dotarłam do
wyznaczonej sali, Cesarzyna już się wszystkim zajmował. Zdążył wybić szybkę w
drzwiach, otworzyć sobie zamek od środka i przekopać przynajmniej połowę
stojących tam regałów.
– Cztery minuty, Lexie
– uprzedziłam, zanim znów zebrało jej się na wyrzuty sumienia. – Która półka? –
Omiotłam wzrokiem szereg segmentów. Było ich za dużo, aby przetrząsać każdy po
kolei.
– Mam! – wrzasnął
Deamon. Wychylił się zza jednej z szaf, zamachał ściskaną w dłoniach
skrzyneczką, po czym w paru szybkich krokach znalazł się przy mnie. Włożył mi
przedmiot do plecaka i pociągnął mnie za sobą do wyjścia. – Chodu!
– Słyszałaś? –
powiedziałam do Blondi. – Zaraz będziemy na dole!
Ledwie mogłam nadążyć za
demonem, tak ekspresowo przebierał nogami. Minęło raptem kilkadziesiąt sekund,
a znaleźliśmy się na parterze, potem w mig trafiliśmy do wyjścia. Chłopaki
czekały na nas w pełnej gotowości. Jak tylko wskoczyliśmy na pakę, od razu
wyrwały do przodu, zanim porządnie zatrzasnęliśmy drzwi.
Niestety, chociaż dawały
z siebie sto procent, czasu nie zdołaliśmy oszukać. Od bramy wyjazdowej dzielił
nas jeszcze szmat drogi, kiedy zawył alarm, światła rozbłysły, stalowe ramiona zaś
zaczęły się zamykać. Nasza dywersja nie poskutkowała. Eve wznieciła mały pożar
w strefie laboratoryjnej, który miał odwrócić uwagę straży, jednak wybuchł on
zdecydowanie za późno.
Niemożliwe,
cholera jasna!
– Daj mi szkatułkę –
przemówił Price. – Prędko, to zdołam temu zaradzić, inaczej wszyscy tu
utkniemy.
Popatrzyłam na
przyjaciół. Żadne z nich się nie odezwało, nie zobaczyłam też gestów sprzeciwu.
Cóż, jeśli jedyną opcją na wyjście z tego bałaganu było uzbrojenie naszego
tymczasowego więźnia w jakąś pradawną moc, trudno. Nie zamierzałam mu
przeszkadzać.
– Nie zdążę się
należycie przygotować, więc zatkajcie uszy – kontynuował mag, gdy otwierałam
plecak i wyjmowałam z niego skrzyneczkę. – Mówię poważnie!
Ostatecznie
zatrzymaliśmy samochód na moment i wykonaliśmy jego chaotyczne polecenie.
Wówczas mężczyzna pogładził wieko kasetki, nabrał powietrza, wymówił jakieś
tajemnicze zaklęcie i uchylił pokrywę, a z wnętrza wydobył się świdrujący
wysoki pisk. Był tak głośny, że aż poczułam bolesne ukłucie.
Nagle ze środka
wystrzeliła łuna ostrego światła. Zaczęła pomału przepływać na czarownika,
który wyglądał, jakby błyszczał. Promienie oplotły jego ciało, tworząc coś na
wzór mistycznej aury. Wsiąkały w niego, wibrowały i rozbłyskiwały, aż w końcu
stali się jednością. Wtedy Price zamknął pudełko, złożył dłonie niczym do
modlitwy, wymruczał ciąg hebrajskich, łacińskich czy arabskich słów, następnie
rozłożył ręce, a brama niespodziewanie powtórzyła jego ruch. Jak gdyby byli ze
sobą połączeni! Później mag zacisnął pięść i furgonetka wystrzeliła w kierunku
wyjazdu.
Kiedy opuściliśmy teren
Ichtysu, ogrodzenie zatrzasnęło się z hukiem. Dojrzałam w oddali wymachującego
za nami strażnika, ale byliśmy już poza jego zasięgiem. Zaraz potem Ax odzyskał
panowanie nad wozem i obrał kurs na Pasadenę. Dodał gazu, gdy drugą stroną
ulicy pognały rozpędzone wozy strażackie.
Odetchnęłam z ulgą, po
czym mój żołądek ścisnęło dziwne uczucie niepokoju. Nie rozumiałam jego źródła,
dopóki nie rozejrzałam się wokół. Na prawo siedział Grant Victor Price.
Człowiek, który pewnie z chęcią pozbawiłby mnie ostatniej kropli krwi, by
zapewnić sobie dżudżu do rozmaitych zaklęć. Niewątpliwie skończyłabym martwa,
jeżeli właśnie tego wymagałby jakiś skomplikowany czar. Za moimi plecami tkwił
Leonardo – drań, który próbował ze mną skończyć, z kolei po lewej miałam Eve,
której już raz się to udało.
Mimo nienawiści, braku
zaufania oraz swoistej wrogości, walczyłam z nimi ramię w ramię, w imię
większego dobra. Ciekawe tylko, jak szybko odbije mi się to czkawką.
[1] Mount Weather, Iron Mountain,
Fort Knox – trzy najpilniej strzeżone miejsca na świecie (przyp. red.).
[2] Ichtys (z grec.) – ryba. Znak
pierwszych chrześcijan i symbol Jezusa Chrystusa (przyp. red.).
[3] MIT – Massachusetts Institute of
Technology. Prywatna amerykańska uczelnia (przyp. red.).
Komentarze
Prześlij komentarz