[PATRONAT] Rozdział trzeci D.B. Foryś "Tylko umarli mogą powstać"




ROZDZIAŁ 3

– Do ciężkiej cholery! Znowu?! – Podeszłam do okna. Zerwałam z niego plakat z wizerunkiem Remiela, na którym ktoś kolejny raz domalował rogi, brodę i hitlerowski wąsik. – To powoli zaczyna się robić żałosne. W takim tempie nigdy go nie znajdziemy!
– Nie miałem z tym nic wspólnego – automatycznie usprawiedliwił się Gabriel. Niezbyt wiarygodnie zresztą. – Eee… Leo zapytaj.
– Ty już na niego nie zwalaj, co? – Pokręciłam głową. – Taki stary, a taki głupi…
Stanęłam przy ladzie i rzuciłam na nią teczkę z dokumentami. Byłam wykończona.
Od rana biegałam po urzędach, by załatwić wszelkie sprawy związane z odszkodowaniem za zrujnowane w wyniku trzęsienia ziemi mieszkanie, co niestety ani trochę do łatwych zadań nie należało. Odsyłali mnie od pokoju do pokoju, pomiędzy jednym budynkiem a drugim, w międzyczasie zadając milion pytań i podsuwając stos świstków do podpisu, aż nabierałam ochoty, by dać sobie z tym spokój. Pewnie specjalnie wymyślili te zagmatwane procedury, aby człowiekowi się odechciało. Innego powodu nie widziałam.
– Zamknij drzwi i chodź na zaplecze – poinstruował Gabe, przechodząc na tyły sklepu. – Wszyscy tam na nas czekają.
– Biegnę! – Obróciłam klucz w zamku, wywiesiłam tabliczkę z napisem „Zamknięte, opętał nas demon”, następnie podążyłam za przyjacielem do pomieszczenia gospodarczego. Dotąd służyło nam jako składzik towarów oraz klamotów wszelakiej maści, a teraz nagle, nie wiedzieć kiedy, zamieniło się w centrum dowodzenia.
Leonardo spacerował pomiędzy regałami, poprawiając stojące na półkach pudełka i pojemniki, Eve wraz z Lexie siedziały na sofie pogrążone w dyskusji, Axel rozmawiał z kimś przez telefon, z kolei Deamon z Kilianem pochylali się nad stołem, studiując rozłożony na blacie arkusz papieru.
Gdy podeszłam bliżej, rozpoznałam w nim schemat jakiegoś biurowca.
Błagam, tylko nie mówcie, że knujemy napad na bank!
– Skoro jesteśmy w komplecie, możemy zaczynać – przemówił nasz Pan Piekieł, kiedy zajęłam jedno z wolnych krzeseł. Obrócił się do nas przodem, po czym głośno odchrząknął. – Jak niektórzy z was wiedzą, nawiązałem niedawno kontakt z kimś, kto utrzymywał, że zna prawdopodobne miejsce pobytu osoby, która przebywała w Poczekalni. Wygląda na to, że mógł mówić prawdę, jednak żeby się o tym przekonać, musimy najpierw… – Urwał. – Leo, nie jesteśmy na zebraniu parafialnym, opuść to łapsko, debilu, i mów.
– Kto to jest? – spytał nadąsanym tonem. – Sodoma i Gomora?
– Nie – zaprzeczył. – Ponoć ktoś, kogo znamy.
– Remiel? – podłapałam od razu. – Błagam, powiedz, że to on!
To by pasowało wręcz idealnie! O kim innym mogłaby być mowa? Ile znanych nam osób powiązanych z Poczekalnią Dusz zniknęło bez wieści? No ile?!
– Tego nie wiem. – Rozłożył ręce. – Zresztą dacie mi dokończyć czy będziecie cały czas przerywać? – burknął, gdy Eve też chciała coś powiedzieć.
– Mów – poleciła Lexie.
– Jak wspomniałem – kontynuował – łatwo nie będzie. Po pierwsze nie mamy pewności, że rzeczywiście jest to ktoś nam znany, więc ryzykujemy w ciemno, po drugie to nie kwestia tożsamości stanowi tu wyzwanie, a fakt, gdzie się znajduje.
– Człowieku, konkrety! – zniecierpliwił się Leo. – Dokąd trzeba się włamać tym razem? – burknął, pewnie przeczuwając, że to coś niemożliwego do zrealizowania. – Mount Weather? Iron Mountain? Fort Knox[1]?
– Ichtys – mruknął Kilian, uważnie obserwując naszą reakcję.
– To jakiś żart?! – Skwitowałam to donośnym śmiechem.
Po ostatnich porażkach Watykan zrobił gruntowne porządki. Zlikwidował oddział Genesis oraz wszelkie jego odłamy, wymienił praktycznie cały personel i powołał nową, zupełnie inną jednostkę. Ichtys[2], gdyż taką nazwę teraz nosiła, powróciła rzekomo do pierwotnych wartości religijnych. Nie była to już banda bezwzględnych najemników, lecz zgromadzenie oddanych Bogu chrześcijan, którzy pragną jedynie chronić biblijne dziedzictwo i uwolnić świat od zła. W tym celu na powrót zaczęli gromadzić cenne lub śmiercionośne artefakty oraz odbudowywać księgozbiory. Aby należycie wywiązać się z postawionej sobie misji, poszli też o krok dalej: mianowicie stworzyli strzeżone i rzecz jasna nielegalne więzienie dla każdego, kto zasłużył na najgorszą karę za zbrodnie przeciw ludzkości, jednakże z braku racjonalnych dowodów nie dało się go postawić przed sądem.
Czy muszę komukolwiek tłumaczyć, jak idiotycznie brzmiał pomysł pójścia tam z własnej, nieprzymuszonej woli? Liczę, że nie… Ale, cholera, to by miało sens. Poszukujemy Remiela od tak dawna bez większych rezultatów, że jeśli okazałoby się, że jest gdzieś przetrzymywany, wcale bym się nie zdziwiła.
– Stulcie dzioby! – Deamon zaklaskał, aby uciszyć nasze przekrzykujące się głosy. – Nie zamierzam nikogo zmuszać do tej samobójczej misji, ale byłoby dobrze, żebyście ruszyli tyłki. Od dawna nie mieliśmy porządnej wskazówki co do lokalizacji uciekinierów z Poczekalni. To może być nasza jedyna okazja. Aha! – zawołał. – Zapomniałem dodać: trzeba to zrobić dziś wieczorem albo…
– Albo co? Ktoś nas ubiegnie? – Eve się zaśmiała. – Serio tym się teraz staliśmy? Pełnoetatowymi porywaczami? Mało masz pozycji w CV?
– Raczej dobrymi samarytanami – wtrącił Gabriel. – Odbijemy tylko kogoś, kto już raz został porwany, zatem właściwie można by nas nazwać bohaterami. Na dodatek to w słusznej sprawie.
– Okej, a jak chcemy wykraść gościa, o którym mało wiemy, z miejsca, którego nie znamy? Co więcej, jeszcze dzisiaj, bez opracowania porządnej strategii? – prychnął Leonardo. – Czy wyłącznie ja uważam to za popieprzony pomysł?
– Leo… – Gabe spojrzał na niego litościwie. – Miejże odrobinę wiary!
– Poza tym wcale nie jesteśmy nieprzygotowani – dodał Axel. – Lexie załatwiła plany budynku, zorganizowała nam także półgodzinną furtkę w oprogramowaniu, więc wystarczy trochę pomocy zdolnego hakera z Darknetu i ułożymy całkiem solidną taktykę.
– Dokładnie – przytaknął Deamon. – Lexie! – zawołał ją na środek. – Wprowadź nas w szczegóły, dobra kobieto.
Blondi wstała z kanapy, wygładziła bluzkę i podeszła do stołu. Jako że była jedną z niewielu osób, jakie zostały w Ichtysie po reorganizacji, a ponadto zgoła jej ufałam, chciałam wysłuchać, co miała do powiedzenia.
– Cudów nie obiecam, bo bym skłamała, ale jeśli dobrze to rozegramy, powinno się udać – przekonywała. – System jest stary, wciąż zdarzają mu się luki w działaniu, szczególnie gdy ktoś „niechcący” wyłączy czujniki. – Zachichotała. – Na dworze stoi ochrona, lecz wewnątrz, poza kamerami, nie ma wielu zabezpieczeń, dlatego wystarczy się tam dostać, reszta to banał. Watykan właśnie skończył remont nowej siedziby, całej skomputeryzowanej i uzbrojonej w ekstratechnologie, do której jutro zaczną zwozić wszelkie pozyskane dotąd znaleziska, aby były w zasięgu. Stąd mamy jedynie dzisiejszą noc, żeby się włamać, zanim skazańcy na dobre zmienią lokalizację – podsumowała. – Później nasza szansa przepadnie.
– Ja idę – oznajmiłam z przekonaniem. – Jeżeli to Remiel, musimy go stamtąd wydostać. To nie podlega żadnej dyskusji. – Podniosłam się z krzesła. – Wy też idziecie. – Wskazałam na Leo, Deamona i Kiliana. – Jesteśmy mu to winni. Gdyby nie nasza samowolka w Lincoln, wciąż mógłby żyć, więc nie przyjmuję odmowy. – Podeszłam do blatu, chcąc przyjrzeć się z bliska rozkładowi pomieszczeń w Ichtysie. – Do roboty!

***

Punktualnie o dziesiątej wieczorem dotarliśmy na miejsce. Ichtys znajdował się w stanie Sacramento, na przedmieściach małego miasta Elk Grove. Był to wielopiętrowy gmach wyglądający trochę na dawną fabrykę czy inny zakład przemysłowy – położony na rozległym zadrzewionym placu, okalanym porządnym stalowym ogrodzeniem. Poza tym nie występowało tu nic w obrębie bodajże parudziesięciu mil. Totalne odludzie. Gdyby nie sporych rozmiarów logo w kształcie ryby z wpisanym w nią starogreckim napisem, uznałabym, że zabłądziliśmy.
Wjazd na teren obiektu odbył się bez żadnych problemów, dokładnie tak, jak to przewidziała Morgan. Nikomu przez myśl nie przeszło, aby zaglądać na tyły furgonetki, gdzie elegancko się ukrywaliśmy. Wystarczyło tylko zweryfikowanie danych siedzących w szoferce Axela z Leonardem. Ochrona wykonała jedynie szybki telefon do naczelnika, który obecnie przebywał na urlopie, a którego wszelkie połączenia przekierowano na komórkę – my z kolei przekierowaliśmy je do siebie dzięki uprzejmości pewnego kreatywnego studenta MIT[3]. Zgodnie z obietnicą nastąpiła także przerwa w działaniu serwerów. Wyjazd zapowiadał się trochę bardziej skomplikowanie, ale również na tę okazję przygotowaliśmy niespodziankę. Poczekamy – zobaczymy.
Chłopaki zostały w samochodzie, by obserwować otoczenie i wszcząć alarm, gdyby coś szło nie tak, natomiast nasza czwórka wkroczyła do środka bocznym wejściem. Od razu podzieliliśmy się na dwa zespoły: Deamon z Eve pognali na górę, żeby doprowadzić do skutku ustalony przez nas sabotaż, tymczasem Kilian i ja popędziliśmy w stronę więziennego skrzydła.
Na razie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Chociaż tyle.
Na korytarzach panował lekki półmrok. Wraz z resetem systemu padło główne oświetlenie, a jedynym źródłem blasku były awaryjne, jarzące się czerwienią żarówki. Pomimo późnej pory w budynku wciąż przebywali pracownicy. Nie jakieś tłumy, raczej pojedyncze jednostki, lecz to wystarczyło, aby wymusić na nas ostrożność. Na szczęście już od progu zauważyłam, że Genesis rzeczywiście na dobre przeszło do historii. Nikt nie paradował w wojskowym rynsztunku, przeważały dżinsy, bluzy i schludne garsonki, czasem ktoś przemykał w laboratoryjnym fartuchu. Zaiste żadne z nich nie zwróciło większej uwagi na błąd systemu. Komuś wyrwało się przekleństwo, inny popsioczył na niedziałające windy. Zero podejrzeń. Lexie wspominała, że takie usterki powtarzały się kilka razy w miesiącu, ale myślałam, że będą trochę bardziej zaniepokojeni.
W sumie… dobrze dla nas.
Szliśmy dalej w wyznaczonym przez rozkład pięter kierunku, a im bardziej w głąb brnęliśmy, tym mocniej kompleks pustoszał. W pewnym momencie towarzyszył nam już tylko odgłos naszych kroków.
– Dwadzieścia trzy minuty – szepnęłam do Kiliana. – Trzeba podgonić.
Przygotowując się do akcji, analizując plany tego miejsca i zapamiętując każdy z zaułków, nie zdawałam sobie sprawy, jak łatwo będzie można się tu zagubić. Wszystkie przejścia i zakręty wyglądały tak samo. Identyczne kolory ścian, łudząco podobne pary drzwi, bliźniacze klatki schodowe. Po dłuższej wędrówce zaczynałam mieć obawy, że zatoczyliśmy koło. Zmieniłam jednak zdanie, gdy na wprost zamajaczyły ogromne wzmacniane wrota, opatrzone tabliczką z napisem „Wstęp wzbroniony”.
Uśmiechnęłam się. To oznaczało koniec naszej podróży.
– Gotowa? – spytał demon.
– Zawsze – zapewniłam. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam do wejścia.
Na starcie przywitało nas dwóch strażników. Ci nie prezentowali się już tak luźno, jak pozostali członkowie załogi. Mieli na sobie szturmowe kombinezony, do tego poważne miny i imponujący zestaw broni. Na wstępie poprosili grzecznie o zawrócenie, ale kiedy zdali sobie sprawę, że nie zawędrowaliśmy tu przypadkiem, sięgnęli po pistolety.
Kilian doskoczył do jednego z mężczyzn, ja zajęłam się drugim. Szybkim ruchem ścisnęłam jego dłoń, tym samym wpychając spluwę na powrót do kabury, potem uderzyłam go w twarz. Strażnik siłował się ze mną przez chwilę, chcąc zdobyć przewagę, lecz perfekcyjnie wykorzystałam element zaskoczenia. Nadepnęłam swoim butem na jego, żeby nie mógł się wycofać, wymierzyłam mu cios łokciem w brzuch, zaatakowałam krtań, aż miał problem z nabraniem powietrza, wtedy złapałam go za szyję i z całej siły przyrżnęłam parokrotnie jego głową o ścianę. Stróż mężnie walczył o utrzymanie przytomności, mimo to finalnie opadł bezwładnie u moich stóp.
Łatwo poszło.
Od osadzonych dzielił nas nieduży przedsionek i kolejne podwoje. Minęliśmy je, ostrożnie rozglądając się na boki. Przed nami zamajaczył długi, kręty korytarz, po obu stronach wypełniony niezliczoną ilością drzwi. Chciałam podejść do jednych z nich, aby przez niewielki otwór zerknąć do środka, ale powstrzymał mnie widok wychodzących zza winkla wartowników.
Zorientowawszy się, że nie sprowadzała nas tu towarzyska wizyta, automatycznie złapali za giwery. Nie mogliśmy pozwolić na wystrzały, bo ich huk zwołałby następnych strażników, dlatego natychmiast przeszłam do działania. Zdjęłam plecak i pognałam w kierunku nadbiegających mężczyzn.
Jednego z nich od razu powaliłam na podłogę, przygniatając mu klatkę piersiową ciężarem buta, równocześnie walcząc z napierającym z naprzeciwka agresorem. Ten robił wszystko, byleby mnie ogłuszyć, ale dzięki pomocy Kiliana prędko pozbawiłam go uprzywilejowanej pozycji. Najpierw parę razy mocno uderzyłam kantem otwartej dłoni w jego nadgarstek, by wymusić na nim upuszczenie broni, później zaczęliśmy walczyć.
Okładaliśmy się pięściami, odskakiwaliśmy w przód i w tył, robiliśmy uniki, cały czas dotrzymując sobie kroku. Poziom naszych umiejętności był wyrównany, więc nie zdziwiło mnie, kiedy napastnik chwycił za nóż. Pchnął nim kilkukrotnie, wskutek czego musiałam na moment przejść do defensywy, blokując jego szarżę przedramieniem, aż ostatecznie byłam zmuszona przywołać swojego wewnętrznego, nadnaturalnego pomocnika, jeśli nie chciałam dać się rozłożyć na łopatki.
Wraz z przypływem dodatkowej siły wyostrzyły się również moje zmysły. Szybko ścisnęłam nożownika za przegub ręki, oparłam stopę o jego kolano, jednocześnie drugą nogę przerzucając przez ramię, aż całkiem wskoczyłam mu na kark. Naparłam na niego i obróciłam się tak zwinnie, że błyskawicznie stracił równowagę, podczas gdy ja twardo wylądowałam na ziemi.
Bez namysłu usiadłam na nim okrakiem. Wyjęłam paralizator z zawieszonego przy jego pasie etui, wstałam i potraktowałam go maksymalną wiązką napięcia, żeby w spokoju poczekał, aż zrobię z nim porządek. Kiedy wreszcie przestał się wyrywać, spięłam mu dłonie kajdankami i zawlekłam go kawałek dalej, aby nie tarasował przejścia.
– Niespełna kwadrans! – zawołał Kilian, który zdążył już zneutralizować drugiego strażnika. – Zostaw go i chodź!
Przed nami rozciągał się długaśny tunel z całą masą pordzewiałych, obdrapanych drzwi. Podeszłam do najbliższych z nich. Odryglowałam przesłonę, zajrzałam do środka przez wizjer, następnie pobiegłam do kolejnych, gdy nie zobaczyłam w lochu Remiela. Przeskakiwałam od jednej celi do drugiej, aż straciłam rachubę, jak wiele ich już naliczyłam. Upłynęło jeszcze kilka strategicznych minut, zanim wreszcie udało nam się coś namierzyć.
– Tutaj! – Demon przywołał mnie machnięciem dłoni. – Dawaj, dawaj!
Wbiegłam za Kilianem do małej klitki. Dla naszej trójki ledwie starczyło w niej miejsca. Wewnątrz dominowała ciemność, śmierdziało wilgocią i brudem, na dodatek w powietrzu unosił się kurz. W kącie, na wyświechtanym kawałku materaca, siedziała skulona postać.
– To nie… – zaczął demon, ale uciszyłam go syknięciem.
– Remi – zagadnęłam, spokojnie podchodząc bliżej, żeby go nie wystraszyć. – Remi?
Mężczyzna uniósł głowę i wbił we mnie zdezorientowany wzrok. Zmarszczyłam brwi.
Co do diabła?!
– Price? – Oniemiałam. Z trudem go rozpoznałam przez gęsty zarost, upaćkane ubrania oraz zbolały wyraz twarzy. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. W niczym nie przypominał potężnego czarnoksiężnika, z którym niedawno miałam do czynienia.
Wycofałam się na korytarz. Na szybko zaczęłam zaglądać do pozostałych pomieszczeń, nie wierząc, że narażaliśmy życie dla cholernego maga. Minęłam pierwszą celę, drugą, szóstą, dziesiątą. Poddałam się, dopiero gdy zawołał mnie Kilian. Jego mina wyraźnie sugerowała, że traciłam tylko cenne sekundy.
Zawróciłam.
– Chodź. – Wyciągnęłam dłoń do czarownika. Poczułam ukłucie zawodu, że nie był tym, kogo poszukiwałam, lecz skoro już tutaj dotarliśmy, nie mogliśmy go tak zostawić. – Musimy uciekać.
– Szkatułka – wybełkotał, z trudem stając na chybotliwych nogach. – Macie ją?
– Jaka szkatułka? – jęknął Kilian. – Zresztą nieistotne. Idziemy. Kończy nam się czas!
Czarodziej zamknął oczy, wypuszczając powietrze ze świstem.
– Bez niej nigdzie się stąd nie wybieram. – Gestykulował wzburzony. – To źródło mojej mocy. Jeżeli jej nie odzyskam, równie dobrze mogę tu gnić na zawsze.
– Skoro tak… – Demon zrobił krok w stronę wyjścia.
– Zaczekaj – zatrzymałam go. Westchnęłam, ściskając sobie nasadę nosa. – I tak już tu jesteśmy, więc załatwmy to do końca. Nic nam po nim, jeśli nie będzie miał dostępu do magii. – Przełknęłam ślinę. – Zajmę się tym, ty zaprowadź Price’a do auta.
– Zwariowałaś? Chcesz się dla niego narażać? – Kilian rzucił mi wściekłe spojrzenie.
– Masz lepszy pomysł? – Podparłam biodra rękami, czekając na jego propozycje. Umilkł. – Tak myślałam – burknęłam. – Opisz mi tę szkatułkę – zwróciłam się do maga. – Byle szybko!
Mężczyzna ukląkł na utytłanej kurzem podłodze.
– Miałem ją przy sobie, kiedy mnie złapali – wyjaśnił. – Jest czarna, nieduża, na wieku znajdziesz złoty symbol. – Pochylił się i narysował palcem jakiś znak na ziemi. – To bardzo ważne – dodał błagalnym głosem. – Znajdź ją, proszę!
– Spróbuję – mruknęłam. – Wy już lećcie. Spotkamy się w samochodzie.
– Tessa! – Kilian wrzasnął za mną, gdy wyrwałam do przodu. – Uważaj na siebie.
– Nie inaczej. – Posłałam mu słaby uśmiech.
Zerknęłam na zegarek. Zostało niecałe osiem minut. Włączyłam słuchawkę bluetooth, wybrałam numer Lexie, po drodze zgarnęłam plecak i popędziłam w kierunku schodów na wyższe kondygnacje.
– Potrzebuję twojej pomocy – jęknęłam zdyszana, jak tylko usłyszałam jej głos. – Muszę namierzyć pewien przedmiot. Drobne pudełko z wygrawerowanym wzorem. – Pokonałam parę stopni w górę. – Coś na kształt liczby trzydzieści, a nad nią kropka i półksiężyc – opisałam na jednym wdechu. – Wiesz, gdzie może być?
– Wiem, ale… – Ucięła. – Zgodziłam się na wasz plan tylko dlatego, że nie podoba mi się przetrzymywanie kogoś bez jego zgody, jednak to wszystko. Nie pomogę ci okraść swojego miejsca pracy – stęknęła sfrustrowana. – Rzecz, o której mówisz, to niezwykle rzadki artefakt – biadoliła. – Dźwięk om. Sataniści wierzą, że to właśnie on stworzył świat, po czym zaklęto go w obsydianowej kasetce, żeby nie wpadł w niepowołane ręce. Ten eksponat ma kilka tysięcy lat! Nie…
– I nie należy do Watykanu – przerwałam jej. – To własność kogoś innego, więc przestań marudzić, do kurwy nędzy, i gadaj, gdzie jest! – Nie wytrzymałam. – Zaraz włączy się zasilanie, a całą operację trafi szlag. Potem sobie pokrzyczysz.
– Trzecie piętro… – mruknęła po chwili. – Pomieszczenie naprzeciw wind.
– Dzięki. – Przyspieszyłam. – Powiadom Deamona, niech tam na mnie czeka.
Wyciszyłam słuchawkę, nie zrywając jednak połączenia. Oznaczenie na ścianie sugerowało, że byłam prawie u celu. Pchnęłam drzwi, wybiegłam z klatki schodowej na korytarz, następnie zacisnęłam zęby i, mimo zmęczenia oraz bólu mięśni po walce, pognałam w pobliże dźwigów.
Gdy dotarłam do wyznaczonej sali, Cesarzyna już się wszystkim zajmował. Zdążył wybić szybkę w drzwiach, otworzyć sobie zamek od środka i przekopać przynajmniej połowę stojących tam regałów.
– Cztery minuty, Lexie – uprzedziłam, zanim znów zebrało jej się na wyrzuty sumienia. – Która półka? – Omiotłam wzrokiem szereg segmentów. Było ich za dużo, aby przetrząsać każdy po kolei.
– Mam! – wrzasnął Deamon. Wychylił się zza jednej z szaf, zamachał ściskaną w dłoniach skrzyneczką, po czym w paru szybkich krokach znalazł się przy mnie. Włożył mi przedmiot do plecaka i pociągnął mnie za sobą do wyjścia. – Chodu!
– Słyszałaś? – powiedziałam do Blondi. – Zaraz będziemy na dole!
Ledwie mogłam nadążyć za demonem, tak ekspresowo przebierał nogami. Minęło raptem kilkadziesiąt sekund, a znaleźliśmy się na parterze, potem w mig trafiliśmy do wyjścia. Chłopaki czekały na nas w pełnej gotowości. Jak tylko wskoczyliśmy na pakę, od razu wyrwały do przodu, zanim porządnie zatrzasnęliśmy drzwi.
Niestety, chociaż dawały z siebie sto procent, czasu nie zdołaliśmy oszukać. Od bramy wyjazdowej dzielił nas jeszcze szmat drogi, kiedy zawył alarm, światła rozbłysły, stalowe ramiona zaś zaczęły się zamykać. Nasza dywersja nie poskutkowała. Eve wznieciła mały pożar w strefie laboratoryjnej, który miał odwrócić uwagę straży, jednak wybuchł on zdecydowanie za późno.
Niemożliwe, cholera jasna!
– Daj mi szkatułkę – przemówił Price. – Prędko, to zdołam temu zaradzić, inaczej wszyscy tu utkniemy.
Popatrzyłam na przyjaciół. Żadne z nich się nie odezwało, nie zobaczyłam też gestów sprzeciwu. Cóż, jeśli jedyną opcją na wyjście z tego bałaganu było uzbrojenie naszego tymczasowego więźnia w jakąś pradawną moc, trudno. Nie zamierzałam mu przeszkadzać.
– Nie zdążę się należycie przygotować, więc zatkajcie uszy – kontynuował mag, gdy otwierałam plecak i wyjmowałam z niego skrzyneczkę. – Mówię poważnie!
Ostatecznie zatrzymaliśmy samochód na moment i wykonaliśmy jego chaotyczne polecenie. Wówczas mężczyzna pogładził wieko kasetki, nabrał powietrza, wymówił jakieś tajemnicze zaklęcie i uchylił pokrywę, a z wnętrza wydobył się świdrujący wysoki pisk. Był tak głośny, że aż poczułam bolesne ukłucie.
Nagle ze środka wystrzeliła łuna ostrego światła. Zaczęła pomału przepływać na czarownika, który wyglądał, jakby błyszczał. Promienie oplotły jego ciało, tworząc coś na wzór mistycznej aury. Wsiąkały w niego, wibrowały i rozbłyskiwały, aż w końcu stali się jednością. Wtedy Price zamknął pudełko, złożył dłonie niczym do modlitwy, wymruczał ciąg hebrajskich, łacińskich czy arabskich słów, następnie rozłożył ręce, a brama niespodziewanie powtórzyła jego ruch. Jak gdyby byli ze sobą połączeni! Później mag zacisnął pięść i furgonetka wystrzeliła w kierunku wyjazdu.
Kiedy opuściliśmy teren Ichtysu, ogrodzenie zatrzasnęło się z hukiem. Dojrzałam w oddali wymachującego za nami strażnika, ale byliśmy już poza jego zasięgiem. Zaraz potem Ax odzyskał panowanie nad wozem i obrał kurs na Pasadenę. Dodał gazu, gdy drugą stroną ulicy pognały rozpędzone wozy strażackie.
Odetchnęłam z ulgą, po czym mój żołądek ścisnęło dziwne uczucie niepokoju. Nie rozumiałam jego źródła, dopóki nie rozejrzałam się wokół. Na prawo siedział Grant Victor Price. Człowiek, który pewnie z chęcią pozbawiłby mnie ostatniej kropli krwi, by zapewnić sobie dżudżu do rozmaitych zaklęć. Niewątpliwie skończyłabym martwa, jeżeli właśnie tego wymagałby jakiś skomplikowany czar. Za moimi plecami tkwił Leonardo – drań, który próbował ze mną skończyć, z kolei po lewej miałam Eve, której już raz się to udało.
Mimo nienawiści, braku zaufania oraz swoistej wrogości, walczyłam z nimi ramię w ramię, w imię większego dobra. Ciekawe tylko, jak szybko odbije mi się to czkawką.



[1] Mount Weather, Iron Mountain, Fort Knox – trzy najpilniej strzeżone miejsca na świecie (przyp. red.).
[2] Ichtys (z grec.) – ryba. Znak pierwszych chrześcijan i symbol Jezusa Chrystusa (przyp. red.).
[3] MIT – Massachusetts Institute of Technology. Prywatna amerykańska uczelnia (przyp. red.).



Komentarze

Popularne posty