[PATRONAT] Rozdział drugi Brigid Kemmerer "A curse so dark and lonely"



ROZDZIAŁ DRUGI
HARPER

Waszyngton D. C. zamarza.
            Zakładam na głowę kaptur bluzy, lecz jej cienki materiał w żaden sposób nie chroni przed chłodem. Nie cierpię stać na warcie, ale z drugiej strony mój brat ma o wiele gorsze zadanie do wykonania, dlatego próbuję powstrzymać się od narzekań.
            Gdzieś w oddali rozlega się krzyk mężczyzny oraz klakson samochodu. Powstrzymuję dreszcz i jeszcze bardziej wtapiam się w cień. Zaciskam mocno palce wokół zardzewiałej łyżki do opon, którą wcześniej znalazłam przy krawężniku, jednak wygląda na to, że nie mam o co się martwić – ktokolwiek to był, znajduje się teraz daleko stąd.
            Zerkam na stoper widniejący na wyświetlaczu telefonu Jake’a i widzę, że zostało mi jeszcze trzynaście minut. Za trzynaście minut mój brat wypełni zlecenie i wspólnie będziemy mogli kupić sobie po kubku kawy.
            Tak naprawdę nie mamy pieniędzy na takie wygody, ale Jake często potrzebuje chwili relaksu, a jego zdaniem kawa najbardziej się do tego nadaje. Przez nią nie mogę spać i kładę się do łóżka dopiero o czwartej nad ranem, co skutkuje opuszczeniem kolejnego dnia w szkole. Ostatnimi czasy zdarza mi się to tak często, że kolejny dzień wagarowania nie zrobi mi żadnej różnicy. Nie mam przyjaciół, nikt nie będzie za mną tęsknił.
            Dlatego zwykle razem z Jakiem siadamy w kącie całodobowej knajpy, a ja patrzę, jak drżącymi dłońmi ściska kubek kawy. Pewnie za chwilę powie mi, co tym razem musiał zrobić. Te historie nigdy nie kończą się dobrze.
            Zagroziłem, że złamię mu rękę. Wykręciłem mu ją za plecami. Mało brakowało, a zwichnąłbym mu ramię. Jego dzieci stały obok. To było okropne.
            Musiałem uderzyć go w twarz. Oddał mi wszystkie oszczędności dopiero jak powiedziałem, że wybiję mu wszystkie zęby.
            Ten gość był muzykiem. Zagroziłem, że zmiażdżę mu palec.
            Naprawdę nie mam ochoty słuchać o tym, jak wyciąga od ludzi pieniądze. Mój brat jest wysoki i niejeden sportowiec pozazdrościłby mu sylwetki, ale zawsze miał miękkie i dobre serce. Kiedy mama zachorowała, a tata zaczął mieszać się w sprawy Lawrence’a i jego ludzi, to Jake przejmował opiekę nade mną. Pozwalał mi spać w swoim pokoju i pomagał wymykać się do sklepu po kubełek lodów. Wtedy tata jeszcze z nami mieszkał, i to on stanowił główny cel pogróżek zbirów Lawrence’a – ludzi, którzy przychodzili do naszego domu po pieniądze, które pożyczył od nich ojciec.
            Teraz taty z nami nie ma, a Jake zgrywa jednego z tych zbirów, aby tylko trzymać ich w ryzach.
            Czuję, jak poczucie winy skręca mi żołądek. Gdyby robił to tylko i wyłącznie ze względu na mnie, nie pozwalałabym mu tak się narażać.
            Ale tu nie chodzi tylko o mnie. Tu chodzi również o mamę.
            Jake uważa, że mógłby robić dla Lawrence’a coś więcej. Kupić nam trochę czasu. Tylko że to wymagałoby spełniania gróźb, za pomocą których wyciąga od ludzi pieniądze. Musiałby robić im krzywdę.
            A to by go zniszczyło. Już teraz widzę, jak się zmienił. Czasem wolałabym, żeby pił tę kawę w ciszy.
            Kiedyś mu to powiedziałam, a on się wściekł.
            – Co takiego? Nie możesz o tym słuchać? Ja muszę to wszystko robić. – Napięcie w jego głosie było tak wielkie, że niemal się załamał. – Masz szczęście, Harper. Masz szczęście, że musisz tylko o tym słuchać.
            Ta, jasne. Szczęście.
            Lecz wtedy, niemal natychmiast, zalała mnie fala wyrzutów sumienia, ponieważ miał rację. Nie jestem sprytna ani silna; chciałabym mu jakoś pomóc, ale Jake pozwala mi tylko trzymać wartę. Dlatego teraz, gdy mój brat potrzebuje się komuś wygadać, nie przerywam. Nie mogę walczyć, ale umiem słuchać.
            Zerkam na telefon. Dwanaście minut. Jeśli skończy mu się czas, będzie to oznaczać, że nie wykonał zadania, a ja mam uciekać. Biec po mamę. Ukryć się.
            Już kiedyś zeszliśmy do trzech minut. Nawet dwóch. Jednak zawsze wracał – zdyszany i bez tchu, czasem zbryzgany krwią, ale wracał.
            Dlatego na razie się nie martwię.
            Obracając w dłoni zimną łyżkę do opon, czuję pod palcami płatki rdzy. Słońce niedługo wzejdzie, lecz do tego czasu pewnie zdążę zamarznąć na kość.
            Nieopodal rozlega się perlisty, kobiecy śmiech, a ja wyglądam zza framugi drzwi wejściowych. Na zewnątrz znajduje się dwójka ludzi stojących niemal na krawędzi kręgu światła, rzucanego przez uliczną lampę. Jasne włosy dziewczyny lśnią jak w reklamie szamponu do włosów i kołyszą się z każdym jej chwiejnym ruchem. Wszystkie bary zamykano o trzeciej nad ranem, lecz najwyraźniej dla niej nie stanowiło to przeszkody. Na widok jej króciutkiej mini i rozpiętej dżinsowej kurtki czuję się, jakbym włożyła na siebie gruby kombinezon zamiast cienkiego swetra.
            Mężczyzna jest ubrany o wiele stosowniej – ma na sobie ciemny strój oraz długi płaszcz. W pierwszej chwili zastanawiam się, czy to glina aresztujący prostytutkę, czy może zwykły biznesmen na randce, lecz nagle nieznajomy odwraca głowę, a ja pośpiesznie cofam się za framugę.
            Blondynka po raz kolejny wybucha śmiechem. Albo to on jest tak zabawny, albo ona pijana w sztok.
            Nagle słyszę, jak dziewczyna zaczerpuje tchu, a jej chichot gwałtownie się urywa, jakby ktoś wyrwał wtyczkę z gniazdka.
            Wstrzymuję oddech. Ta nagła cisza jest wręcz ogłuszająca.
            Nie mogę do nich podejść.
            Nie mogę podejmować takiego ryzyka.
            Jake się wścieknie. Mam tylko jedno zadanie do wykonania, nic więcej. Już słyszę, jak krzyczy: Nie mieszaj się, Harper! Już i tak jesteś bardziej narażona na niebezpieczeństwo!
            Miałby rację, ale dziecięce porażenie mózgowe ani trochę nie powstrzymuje mojej ciekawości, dlatego ponownie wychylam się zza progu.
            Blondynka leży bezwładnie w ramionach mężczyzny jak lalka, z głową luźno opadającą na bok. Nieznajomy wsuwa jedną rękę pod jej kolana i rozgląda się po opustoszałej ulicy.
            Chętnie zadzwoniłabym na policję, ale Jake pewnie wpadłby w szał. W końcu on sam bez przerwy wchodzi na ścieżkę wojenną z prawem. Obecność glin naraziłaby Jake’a na niebezpieczeństwo. Mnie naraziłaby na niebezpieczeństwo. I mamę również.
            Patrzę na te falowane, jasne włosy, na wiotką dłoń muskającą powierzchnię chodnika. Może to porywacz. Może zabił tę dziewczynę… albo prawie. Nie mogę stać bezczynnie.
            Ściągam tenisówki, żeby moja głupia lewa stopa nie szurała o chodnik. Jeśli chcę, to potrafię poruszać się całkiem szybko, ale skradanie się to już wyższa szkoła jazdy. Puszczam się biegiem w kierunku nieznajomego i unoszę metalowy pręt.
            Odwraca się ku mnie w ostatniej sekundzie, co prawdopodobnie ratuje mu życie, ponieważ łyżka uderza go w ramię, nie w głowę. Mężczyzna chrząka i zatacza się do tyłu, upuszczając dziewczynę na chodnik.
            Ponownie unoszę pręt, lecz mężczyzna jest szybszy. Łapie moje ramię, wbija mi łokieć w klatkę piersiową i podcina nogi, w mgnieniu oka posyłając mnie na zimny, twardy beton.
            Niemal natychmiast czuję na sobie ciężar jego ciała. Robię zamach rękami. Nie mogę dosięgnąć jego głowy, ale udaje mi się uderzyć go w biodro. Potem w żebra.
            Chwyta mnie mocno za nadgarstek, a następnie przyszpila moją rękę do chodnika. Wydaję z siebie pisk i próbuję się wyrwać z jego uścisku, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że siedzi na mojej prawej nodze, a wolną ręką boleśnie napiera na moją klatkę piersiową.
            – Rzuć broń – mówi z wyraźnym akcentem, choć nie mogę stwierdzić jego pochodzenia. Po chwili przysuwa twarz blisko mojej. Jest młody, niewiele starszy od Jake’a.
Uderzam go drugą dłonią, ale równie dobrze mogłabym okładać posąg. Wzmacnia uścisk na moim nadgarstku, aż w pewnym momencie mam wrażenie, że zaraz pęknie mi kość.
            Z mojego gardła wydobywa się jęk, lecz zaciskam zęby i uparcie nie wypuszczam pręta z dłoni.
            – Rzuć ją – powtarza, a w jego głosie słychać narastającą furię.
            – Jake! – krzyczę, mając nadzieję, że już zdążył wrócić ze zlecenia. Bijący od chodnika chłód kłuje mnie w plecy. Każdy mięsień w moim ciele jest napięty jak struna, ale nie poddaję się. – Jake! Pomocy!
            Próbuję wydrapać mu oczy, ale w odpowiedzi mężczyzna jeszcze bardziej wzmacnia uścisk. Napotyka mój wzrok, a na jego twarzy nie widzę nawet cienia wahania. Za chwilę złamie mi nadgarstek.
            W pobliżu rozbrzmiewa syrena policyjna, jednak wiem, że jest już za późno. Robię kolejny zamach, celując w jego twarz, lecz zamiast tego trafiam w szyję. Czuję krew pod paznokciami, a w oczach mężczyzny płonie chęć mordu. Niebo nad naszymi głowami delikatnie się rozjaśnia, przybierając kolor różu z pomarańczowymi smugami.
            Unosi wolną rękę, a ja nie wiem, czy chce mnie uderzyć, udusić, czy skręcić mi kark. Nie ma to znaczenia. To koniec. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzę w życiu, będzie przepiękny wschód słońca.
            Ale coś jest nie tak. Jego dłoń nie opada.
            Zamiast tego wszystko wokół zostaje pochłonięte przez czerń.




Komentarze

Popularne posty