[PATRONAT]Rozdział trzeci Elle Kennedy, Sarina Bowen „Dobry Chłopak"
3. WYGLĄDA BAJECZNIE
Jess
Ceremonia i przyjęcie mają się odbyć na zachwycającym rozległym terenie,
na którym stoi wspaniały przestronny dom przyjaciół moich rodziców. Pierwotnie
zamierzaliśmy wynająć salę weselną, ale kilka miesięcy temu mama umówiła się z
Toddami na lunch. Wspomniała o zbliżającym się ślubie Jamiego, a oni
zaproponowali, żebyśmy urządzili go w ich domu.
I nie
przyjęli pieniędzy za najem. Najwyraźniej pan Todd jest fanem hokeja, bo
próbował zapłacić nam za przywilej
goszczenia Ryana Wesleya i ponad połowy drużyny z Toronto.
Plusem
organizowania ślubu w prywatnym domu jest to, że łatwo utrzymać wszystko w
tajemnicy. Publiczne przyjęcie na pewno odbiłoby się echem w mediach, bo prasa
nie przestaje prześladować Wesa i Jamiego, odkąd oświadczyli wszem wobec, że są
parą. Tym sposobem mogą zatem zachować prywatność, ślubując sobie dozgonną
miłość.
Cały ranek
balansuję na granicy histerii. Zdecydowałam, że zajmę się urządzaniem imprez,
ponieważ chciałam robić w życiu coś artystycznego, ale wyszło inaczej. Czuję
się bardziej jak instruktor musztry, a to wcale nie jest fajne, tylko cholernie
wyczerpujące.
Nie
omieszkuję wspomnieć o tym Dysonowi, gdy siadamy w ogromnym namiocie ustawionym
na terenie posiadłości Toddów. Przy jednym ze stolików składamy serwetki w
kolorze kości słoniowej, a ludzie ciągle wchodzą i wychodzą, niosąc krzesła,
kwiaty czy ozdoby, które mają być umieszczone na środku blatów.
– No
nie wiem – duma Dyson. – Ja bawię się dobrze.
– Od
godziny składasz serwetki w łabędzie. Ja jestem tu od świtu i zajmuję się
milionem drobiazgów. Zaufaj mi, nie ma w tym niczego fajnego.
Wzrusza
ramionami.
– Cóż,
jeśli to jakieś pocieszenie, świetnie sobie poradziłaś, kwiatuszku. Serio. –
Wskazuje wnętrze namiotu. – Wygląda bajecznie.
To mnie
nieco pociesza. Czuję ulgę, patrząc na wystrój. Ozdoby są przepiękne,
tak samo jak bukiety. Najwyraźniej trzydzieści dwie godziny konsultacji z
florystką się opłaciły.
– Dziękuję
– mówię z wdzięcznością, sięgając po kolejną serwetkę. – I jeszcze raz dziękuję,
że przyszedłeś wcześniej. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
– No problemo. – Szczerzy się moja osoba
towarzysząca. – Mimo że zaprosiłaś mnie tylko po to, by wzbudzić w kimś
zazdrość.
Szczęka mi
opada.
– Nie!
Mówiłam, że potrzebuję bufora.
– Bufora,
wzbudzacza zazdrości, jeden pies. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, o kogo
chodzi. Nic nie mów, dobra? Chcę zgadnąć. – Strzepuje z krawata kłaczki, które
spadły z serwetek. – Hej, jak ci się podoba ten kolor? Wahałem się między tym a
łososiowym. Mądrze wybrałem?
Dyson unosi
koniec krawata w fioletowe i srebrne paski, idealnie pasującego do dzwonka
przypiętego do klapy jego marynarki. Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, że
założył szaroniebieski garnitur, bo poważnie obawiałam się, że mógłby przyjść w
jakimś pastelowym stroju.
– Zdecydowanie
mądrze wybrałeś – zapewniam.
– Wiem,
no nie? Chociaż uwielbiam łososiowy, okropnie by się gryzł z twoją sukienką. –
Wskazuje na mój fioletoworóżowy ciuch, po czym marszczy brwi. – Ale wciąż
uważam, że zrobilibyśmy większą furorę, gdybyśmy dopasowali kolorystycznie
ubiór, zakładając coś łososiowego.
– Proszę,
czy możesz mówić „różowego”? To różowy! I nie owijajmy w bawełnę, Dyse,
okropnie ci w różowym. Wyglądasz w nim blado.
Zanim będzie
miał szansę wyrazić sprzeciw, od wejścia dobiega nas wyczerpany głos mojej
siostry.
– Jess!
Mama pyta o babcię. – Tammy pospiesznie do nas podchodzi. – Kto odbierze ją z
lotniska?
– Drużba
– odpowiadam. – Pisał dziesięć minut temu, że lot jest opóźniony, ale powinna
wylądować w każdej chwili.
Widać, że
Tammy ulżyło.
– Dobra,
dzięki. Mama zaczynała się martwić – wyjaśnia. – Hej, Dyson, kiedy przyszedłeś?
– Jakiś
czas temu. – Patrzy uważnie na moją siostrę. – Dobrze się czujesz, kochanie?
Nie jesteś przemęczona?
– Czternaście
tygodni temu urodziłam dziecko. Oczywiście, że jestem przemęczona.
Taka
odpowiedź z jakiegoś powodu nie zadowala Dysona. Kiedy odkłada serwetkę i
wstaje, Tammy przezornie cofa się o krok.
– Jesteś
blada. – Chwyta ją za ręce. – Dłonie masz zimne jak lód, a paznokcie odrobinę
kruche. Mała, dbasz o siebie? Możliwe, że masz lekką anemię. Czy twoja dieta
zawiera dość żelaza?
– Jaka
dieta? – Tammy wzdycha. – Ty wszędzie raczkuje, a Lilac każdej nocy wyje przez
kolkę, więc ledwo mam czas oddychać, nie mówiąc już o jedzeniu.
Też podrywam
się z miejsca. Wiedziałam, że siostra jest przemęczona, ale zawsze mnie
zbywała, powtarzając, że daje sobie radę.
– Dlaczego
nikomu nie powiedziałaś? – żądam odpowiedzi. Martwię się. – Wiesz, że
pomoglibyśmy ci w każdej chwili.
Tammy powoli
wyjmuje ręce z dłoni Dysona.
– To
nic – zapewnia. – Jestem mamą dwójki maluchów, więc to oczywiste, że życie mnie
męczy. – Zerka na Dysona. – Ale zapiszę się do lekarza i zrobię badania krwi,
jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.
Przyjaciel
przewraca oczami.
– Nie
chodzi o to, żebym ja poczuł się lepiej, kochana – mówi łagodnie. – Chodzi o
to, żebyś dopilnowała, czy jesteś silna i zdrowa dla siebie oraz dzieci.
– Umówię
się na wizytę – mamrocze. Dostrzegam w jej oczach poczucie winy, gdy rzuca się
do ucieczki tak szybko, że krawędź bladożółtej sukienki powiewa jej wokół
kolan.
– Nie
wierzę, że namówiłeś ją, by poszła do lekarza. – Rozdziawiam usta, patrząc na
Dysona. – Tammy nigdy nie przyznaje, że coś jest nie tak.
– Jestem
pielęgniarzem. Mam magiczne zdolności. – Porusza brwiami, po czym siada i znów
tworzy z serwetek łabędzie.
Waham się,
nim zajmę swoje miejsce. Od dłuższego czasu przekładam tę rozmowę, lecz wydaje
mi się, że mam idealną sposobność, aby poruszyć ten temat. Między innymi z tego
powodu poprosiłam Dysona, żeby poszedł ze mną na ślub, zamiast zapytać innego
przyjaciela.
– Mam
pytanie – zaczynam powoli.
Śmieje się.
– A ja
odpowiedź. A nawet wiele odpowiedzi. Na przykład odpowiedzią na to, czy
powinniśmy założyć łososiowe ciuchy, jest: o tak.
Silę się na
uśmiech.
– To
ważniejsze pytanie – oznajmiam. – Musisz obiecać, że będziesz zupełnie szczery,
dobra?
Jego
spojrzenie przestaje być rozbawione, a na twarzy maluje się powaga.
– Dobra.
Dajesz.
– Myślisz…
– Nabieram powietrza. – Myślisz, że byłabym dobrą pielęgniarką?
Nastaje
chwila ciszy, przez co od razu się wycofuję. Gorączkowo. Jakbym była w kajaku,
który za bardzo zbliżył się do wodospadu.
– Zapomnij
o tym – wypalam, pochylając głowę. Ponownie biorę się za składanie serwetek. –
Nie odpowiadaj. Durne pytanie. Nie wiem, dlaczego w ogóle rozważałam…
Kładzie dłoń
na mojej, powstrzymując nerwowe ruchy.
– Cicho,
kwiatuszku. Zaskoczyłaś mnie. Myślę, że byłaby z ciebie bajeczna pielęgniarka.
Przygryzam
dolną wargę i patrzę mu w oczy.
– Naprawdę?
– Absolutnie.
Dlaczego pytasz? Zamierzasz złożyć podanie na studia?
Po chwili
wahania niepewnie kiwam głową.
– Zainteresowałam
się tym na wiosnę, po tym, jak Jamie wyszedł ze szpitala – wyznaję. –
Opowiadałam ci o pielęgniarce, która się nim zajmowała, prawda? O Bercie? Cóż,
kiedy byłam w Toronto, kilka razy piłam z nią kawę w szpitalnej kawiarni, a ona
wyjaśniła mi całą sprawę.
– Wow.
Czyli pomysł nie wpadł ci do głowy ot tak. Poważnie o tym myślisz. – Dyson
puszcza moją rękę, kontynuując tworzenie łabędzi. – Gdzie chciałabyś studiować?
W San Francisco?
Kręcę głową.
– Przeglądam
oferty różnych szkół. Nie uwierzysz, jak drogie są teraz studia.
Prycha.
– O,
ależ wierzę. Myślisz, że wróżka spłacająca kredyt studencki zleciała z drzewa
pieniędzy i uregulowała moje zobowiązania? Zastanów się jeszcze raz, kotku.
Konto mnie nienawidzi. Trudno wyglądać tak dobrze, będąc tak spłukanym.
Nie mogę się
powstrzymać i wybucham śmiechem. Naprawdę jest jednym z najlepiej ubierających
się i pojmujących modę facetów, których znam. Ale nie miałam pojęcia, że
jeszcze grzęźnie w kredytach.
Moja
sytuacja wygląda podobnie, ale przynajmniej nie jestem nic winna państwu.
Rodzice opłacili moje studia, a także pokryli początkowe koszty związane z otworzeniem
firmy biżuteryjnej, która okazała się fiaskiem. Zapłacili też za wizytówki,
których używam jako osoba planująca przyjęcia. Nie wyznaczyli mi terminu spłaty
zadłużenia, ale za każdym razem, kiedy przyjmuję od nich pieniądze, tracę
cząstkę niezależności.
Nie
wspominając już o poczuciu własnej wartości.
Cholera, nic
dziwnego, że rodzina uważa mnie za niedorajdę. Jestem niedorajdą. Licencjat z historii sztuki miał mnie uwolnić,
ale zamiast tego stał się kamieniem u szyi. Nie otworzył przede mną żadnych
drzwi, nie dał mi żadnych ofert pracy. Na stanowiska w muzeum czy sektorze
edukacji wymaga się obecnie więcej niż nędznego licencjatu. Aby zdobyć taką
pracę, trzeba ukończyć studia magisterskie lub nawet doktorskie, a mnie
zwyczajnie nie stać, żeby wrócić do szkoły na kolejne sto lat.
Poza tym
ostatnio zastanawiam się, czy moje miejsce rzeczywiście jest w sektorze
kreatywnym. Podejmowałam aż zbyt wiele prób, które zakończyły się porażką.
Pielęgniarstwo wydaje się jednak dobrym
rozwiązaniem. Kiedy o tym myślę, czuję, jakby… wszystko układało się, jak
należy. Pierwszy raz odnoszę takie wrażenie.
– Brałaś
pod uwagę szkoły kanadyjskie? – pyta Dyson.
– Nie.
Dlaczego?
– Są
tańsze. Nie wiedziałem o tym, gdy ubiegałem się o przyjęcie na studia, ale
niektórzy znajomi z pracy studiowali w Vancouver, żeby zaoszczędzić.
Zapamiętuję,
by zgłębić ten temat.
– Słuchaj
– mówi szorstko. – Jeżeli poważnie myślisz o pielęgniarstwie, z radością
wszystko ci wyjaśnię. Opowiem o dobrych i złych stronach oraz obrzydliwych
basenach.
Chichoczę.
– Serio,
mała, ta robota czasem jest ohydna, ale też daje ogromną satysfakcję. To
najlepsza decyzja… O słodki Jezusku z Nazaretu, kto to i co to?
Odwracam
głowę ku wejściu i natychmiast wydaję zduszony okrzyk.
O cholera,
tylko nie to.
Komentarze
Prześlij komentarz