[Patronat] Rozdział pierwszy cześć pierwsza Cherie Dale "Przebudzenie. Córka wiatru" część II



ROZDZIAŁ 1

– Nie! – Mój własny, żałosny krzyk wyrwał mnie ze snu. 
Poderwałam się gwałtownie z łóżka, wciąż mając przed oczami obrazy z koszmaru. Choć nikt mnie nie trzymał, zaczęłam wierzgać nogami, a to z kolei skończyło się zaplątaniem w pościel i zleceniem z łóżka. Nie myślałam o tym jednak, bo skupiałam się na opanowaniu paniki i złapaniu oddechu. Łapczywe chwytanie powietrza nie pomagało, a skrępowane kończyny jeszcze bardziej mnie przerażały. Dochodziły do tego wszystkiego jeszcze egipskie ciemności, a także groźny szum wiatru za oknem. 
Uspokój się! Uspokój! To był tylko sen. 
– Przepowiadanie przyszłości, psiakrew! – wydyszałam, rozkładając się płasko na ziemi. Moja piżama była lepka od potu, a ręce nie przestawały drżeć. Przyłożyłam jedną z nich do serca i wsłuchując się w jego szaleńcze dudnienie, zamknęłam oczy. Po paru minutach leżenia na wznak, spłoszone serce w końcu się uspokoiło i wróciła mi jasność myślenia. Powtarzałam sobie w duchu jak mantrę, że znajdowałam się we własnym, bezpiecznym pokoju, a co za tym idzie, nic mi nie groziło. Otaczały mnie te same jasne ściany, ta sama satynowa, ślizgająca się pod palcami pościel i ta sama, poniekąd wciąż wypełniona tylko do połowy, szafa na ubrania. Po lewej stronie pokoju stało to samo szerokie biurko, na którym leżały pozostawione na nim przeze mnie poprzedniego wieczoru książki, a także wciśnięta pod ścianę – czekająca aż użyję jej po raz pierwszy – drewniana podstawka, w której, w wydrążonych dziurach, znajdowały się trzy probówki. Warto byłoby w końcu rozważyć, czy nie sprezentować jej któregoś dnia Misurie. Podejrzewałam, że mnie raczej i tak by się nie przydała. 
Odkąd trafiłam do Cennerowe’a, mieszczącej się w ukrytym wymiarze szkoły dla zbuntowanych magów i wampirów, zdecydowanie stroniłam od samodzielnego praktykowania magii. Podejrzewałam, że prędzej, czy później podstawka pokryje się kurzem. Moja zielonowłosa, aspirująca na Nersai przyjaciółka, z pewnością znalazłaby dla probówek lepsze zastosowanie niż trzymanie ich w formie niewygodnej, zajmującej sporą część biurka dekoracji. Podniosłam się z trudem z podłogi i nawet nie siląc się na włączanie światła, po omacku dotarłam do łazienki. Tam zmieniłam lepiące się od potu ubrania na ciepły, wełniany sweter w parze z legginsami. Nie było sensu ubierać kolejnej piżamy, ponieważ i tak wiedziałam, że z powrotem nie zasnę. Przed oczami wciąż pojawiała mi się zdeformowana twarz Vanessy, młodziutkiej wieszczki, której enigmatyczna, stosunkowo mroczna przepowiednia chodziła za mną od wieczora. Nie tylko ona zresztą. Prześladowało mnie również nieobecne, trupie spojrzenie nastolatki. Gdyby nie ono, a także fakt, że dziewczyna zdawała się wiedzieć, o czym mówi (a przynajmniej w momencie, kiedy była w transie), prawdę mówiąc, nie przejęłabym się zbytnio zasłyszanymi kilka godzin wcześniej słowami. Była jednak jeszcze finalna, nic nie tłumacząca mi rozmowa z Willem, mrukliwym chłopakiem Dafne. Mag dodatkowo wszystko skomplikował.
W pokoju było duszno, więc postanowiłam otworzyć jedno z dwóch okien i go przewietrzyć. Uważając, żeby o nic się nie potknąć, podeszłam do okna i odsłoniłam jasną zasłonkę, aby następnie otworzyć je praktycznie na oścież. Świeże, nocne powietrze natychmiast otuliło moją wilgotną twarz. Wdarło się do środka pomieszczenia, mieszając się z ciężką do wytrzymania, wysoką temperaturą. Zadrżałam pod wpływem nagłej zmiany, ale się nie cofnęłam. Chłonąc zimno, wychyliłam się, aby następnie spojrzeć w dół, na plac. Gdyby nie blask księżyca, teren wokół szkoły byłby pogrążony w kompletnych ciemnościach. Dzięki migającym w tylko sobie znanym rytmie gwiazdom, mogłam zobaczyć szare, kamienne schody prowadzące do głównego wejścia, a także pobliski las; ciągnące się na horyzoncie ciemne pasmo rozmytych kształtów, które układały się w czarne, pełne wydrążonych dziur pnie i sięgały nieba w postaci powykręcanych, pajęczych gałęzi. Na skraju tego morza drzew dostrzegłam kilka poruszających się z dużą szybkością osób. Migały mi przed oczami, aby zaraz zniknąć wśród gęstwiny i jakby za sprawą teleportacji pojawić się w zupełnie innym miejscu. Wampiry odbywały akurat swój nocny trening. Careai… Albo po prostu nocni… gdzieś tam, wśród nich musiał być również Zander Licavoli, dziewiętnastoletni opiekun, z którym ostatnimi czasy moje relacje stały się o wiele bardziej zażyłe, niż powinny. Do tego stopnia, że nim się obejrzeliśmy, przekroczyliśmy niewidoczną granicę „opiekun-podopieczna” i z dnia na dzień skończyliśmy w czymś, czego sami nie potrafiliśmy jeszcze do końca zidentyfikować ani zamknąć w żadne określone ramy. Najbliżej byłoby temu chyba do ukrytego związku, ale nie miałam co do tego stuprocentowej pewności. Wolałam jednak nie dopytywać, aby nie wprowadzać niezręcznej atmosfery i przypadkiem nie zepsuć czegoś między mną a dziewiętnastolatkiem.
 Oparłam łokcie o parapet i zaczęłam szukać wampira wzrokiem. Nieważne, jak wytężałam jednak wzrok, nie udało mi się go wypatrzeć ani w pobliżu wspomnianego wcześniej lasu, ani w okolicy sali sportowej. Gdy już miałam założyć, że pewnie przebywał w szkole i nie powinnam tak od razu złudnie zakładać, że zawsze, gdy będę tego pragnęła, ujrzę na horyzoncie jego sylwetkę, w zasięgu mojego wzroku pojawiła się nowa osoba. Ktoś wyszedł właśnie z budynku i stanął na schodach. Zamrugałam. Chyba powinnam zacząć wierzyć w nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Chłopak zszedł jeszcze dwa stopnie i zatrzymał się, by się przeciągnąć. Wyglądał tak jak zwykle, czyli wyjątkowo korzystnie, co po raz któryś z kolei kazało mi się zastanawiać nad tym, czemu równie przystojny, elokwentny chłopak zainteresował się kimś takim jak ja. Miał na sobie ciemną, wtapiającą się w otoczenie bluzę, założył również na głowę kaptur, który obecnie przysłaniał jego rysy twarzy i ukrywał przydługie kosmyki włosów. Mimo to od razu wiedziałam, że to właśnie Zander. Jego płynnych, ale wyważonych ruchów nie dało się pomylić z nikim innym. Nastolatek chyba wyczuł, że ktoś go obserwował, bo zadarł głowę, natychmiast bezbłędnie kierując wzrok prosto na moje okno. Jakżeby inaczej.
– Dobry wieczór – przywitałam się, posyłając mu ostrożny, lekko zakłopotany uśmiech. Ciekawe, czy w mroku dostrzegał moje zaróżowione policzki. Miałam nadzieję, że nie, bo te szybko pozwoliłyby mu się domyślić, że go wypatrywałam. Zdradzieckie, nastoletnie hormony! Ciemnowłosy odwzajemnił uśmiech, aczkolwiek równocześnie z nim, zmarszczył podejrzliwie brwi.
– Raczej dzień dobry. – Podwinął rękaw i upewniwszy się, co do godziny, postukał znacząco palcem w tarczę zegarka. – Jest czwarta rano. Czemu nie śpisz? 
Zdziwiona spojrzałam w górę, na górujące na czarnym niebie gwiazdy i odznaczający się na ich tle, wyraźny sierp księżyca. Czwarta? Myślałam, że było coś koło północy. Słońce wciąż kryło się głęboko poniżej horyzontu. 
– No więc? – ponowił pytanie Zander. 
– Miałam zły sen – wyznałam zamyślona, znów kierując swój wzrok w dół, na schody. Podrapałam się po ramieniu, świadoma, że nie było sensu zatajać prawdy, skoro i tak nastolatek mógł ją ze mnie wyczytać, niczym z otwartej księgi.
 – Chciałam się nieco przewietrzyć. 
– Rozumiem, ale nie zmienia to faktu, że jest dosyć zimno. Przeziębisz się.
 Wychwytując w jego głosie autentyczną troskę, stłumiłam mimowolnie rosnący uśmiech. Choć w pierwszym odruchu miałam wielką ochotę, by przewrócić oczami, a zaraz potem przypomnieć, że nie mam pięciu lat, a tym samym umiem o siebie zadbać, przyjemnie było wiedzieć, że zyskałam kogoś, kto aż tak się o mnie zamartwiał. Zabawne. Nigdy nie sądziłam, że trafię w swoim życiu na osobę, której poziom opiekuńczości będzie mnie w równym stopniu irytować, co zachwycać. Tak się składa, że Zander był akurat w tej dziedzinie pionierem i jeśli chodziło o chorobliwą przezorność, nie miał w niej sobie równych. W tym wypadku również dało się zauważyć, że już szykował się do zadania kolejnego pytania – zapewne o szczegóły koszmaru, który mi się przyśnił. Aby odwrócić więc jego uwagę i uniknąć tłumaczeń związanych z Vanessą, Willem czy podejrzaną, zapewne i tak podkoloryzowaną przepowiednią, postanowiłam się z nim podroczyć. Wychyliłam się przez okno jeszcze bardziej, dla lepszego efektu stając na palcach. Rzeczywiście było chłodno, ale nie na tyle, abym się wycofała i pozbawiła szansy zobaczenia jego karcącego spojrzenia.
 – Americo, nie denerwuj mnie. – Zander oparł dłoń na biodrze.
 – No co? – Zaśmiałam się cicho, zdejmując w twarzy kosmyk blond włosów, który znalazł się na niej za sprawą nagłego porywu wiatru. Zdążyłam się już nauczyć, że w momentach, kiedy nocny posługiwał się moim pełnym imieniem, a nie zdrobnieniem, zaczynał wpadać w poważny ton. Przynajmniej osiągnęłam sukces, bo nie padło żadne pytanie o sny.
– Nie można się już z tobą nawet podrażnić?
– Zaraz wypadniesz – powiedział z autentycznym niepokojem, zdejmując kaptur. Jego oczy błysnęły w ciemności. – To dosyć spora wysokość.
Pochyliłam głowę jeszcze bardziej i spojrzałam centralnie w dół, szacując, ile bym spadała, gdybym przypadkiem puściła się parapetu. Do parteru miałam dobre kilkadziesiąt metrów, przy czym, biorąc pod uwagę, że moje okno wychodziło na dziedziniec i znajdowało się nieopodal głównego wejścia, finalnie czekałoby mnie albo wylądowanie twarzą na twardym, pokrytym równo przystrzyżoną warstwą trawy gruncie, albo przykra sposobność trafienia na zimne, kamienne stopnie schodów. W obu przypadkach uderzenie nie skończyłoby się dobrze. Byłoby bolesne albo nawet śmiertelne. Oczywiście Licavoli próbowałby mnie złapać, ale gdyby mu się to nie udało... Wzdrygnęłam się. Dlaczego w ogóle przyszło mi to do głowy? – Cześć, cukiereczku. – Nagle obok Zandera znikąd pojawił się Vincent. – Planujesz samobójstwo?
 Dopiero wtedy o mało co nie wypadłam przez okno. Przybycie nocnego tak mnie zaskoczyło, że jedna z rąk omsknęła mi się z parapetu i w przypływie paniki, rzuciłam się do tyłu. Poleciałam w dół, nieomal lądując na brzegu okna brodą. Ostatecznie udało mi się utrzymać równowagę, ale i tak dosłyszałam nieprzyjemne syknięcie Zandera, z którego perspektywy całe zajście musiało wyglądać, jakbym miała zaraz zrobić salto w powietrzu. Ekspresowo podniosłam się do poprzedniej pozycji i posłałam Vincentowi strofujące spojrzenie. Oczywiście, jak na typowego nocnego przystało, poruszał się niczym kot, bezszelestnie. Ani nie zobaczyłam, jak się zbliżał, ani tym bardziej go nie słyszałam.
– Vin? – Stanęłam prosto, przykładając dłoń do dudniącego serca.
Powinnam przywołać się do porządku, aby wampir nie odkrył moich uczuć względem opiekuna (liczyłam, że nie widział nic podejrzanego w moich przekomarzankach z nim), ale chwilowo skoncentrowałam się na uspokajaniu oddechu.
– Cholera! Ostrzegaj, że idziesz, bo zawału można dostać. Nie wiem, gwiżdż, czy coś. Chłopak wzruszył tylko ramionami, sygnalizując, że nic nie może poradzić na swój wampirzy instynkt. Był ubrany podobnie jak Zander, a choć prezentował się w sportowym stroju równie korzystnie, co dziewiętnastolatek, nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że moje uczucia do opiekuna zaślepiają mnie na tyle, że i tak go faworyzuję. Owszem, z Vincentem, wampirem, którego poznałam jakiś czas temu w dość nieprzyjemnych okolicznościach, również łączyła mnie silna, aczkolwiek... nietypowa relacja. Mimo iż on był nocnym, a ja czarownicą i nie dzieliliśmy chyba żadnych wspólnych zainteresowań prócz wzajemnego dogryzania sobie na każdym możliwym kroku, zdołaliśmy się dogadać. Zawarliśmy so
jusz, który następnie przerodził się w swego rodzaju międzyrasową przyjaźń. Jak widać czasami początkowa nienawiść jednoczyła skuteczniej niż sympatia.
– Co ty tu właściwie robisz, Vin? – zapytałam, kiedy już nieco się uspokoiłam.
Specjalnie po raz drugi zwróciłam się do niego zdrobniale. Jakiś czas temu uznałam, że będzie to moja malutka zemsta za to, iż nastolatek nie lubił używać mojego imienia i uparcie wciąż tworzył dla mnie nowe, w jego mniemaniu „słodkie” przezwiska. Jak dotąd, niespecjalnie przejmował się tym, że usiłowałam mu się odpłacić pięknym za nadobne i puszczał moje zdrobnienia mimo uszu. Nie zamierzałam się jednak poddać, toteż z tym większym zadowoleniem zacierałam ręce na planowane spotkanie z jego kuzynką, Veronicą. Długowłosa wampirzyca obiecała mi zdradzić na temat ciemnowłosego wszystkie najciekawsze plotki. Rzecz jasna, im bardziej krępujące, tym lepiej.
– Mam trening, różowa owieczko – odparł z błądzącym na ustach uśmieszkiem, wkładając ręce do kieszeni. – A ty? Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Skaczesz czy nie?
 Zander przekrzywił nieznacznie głowę, unosząc brwi. No tak. Nie wiedział, jak Vincent mnie nazywał.
 – O nie. Nie zrobię ci tej przyjemności. – Wyszczerzyłam zęby, maskując tym samym lekkie podenerwowanie. Wyjątkowo wolałabym, aby nocny znalazł sobie inne zajęcie, niż rozmowa ze mną w obecności Licavoliego. Gdyby Vincent przypadkiem czegoś się domyślił…
– W takim razie, może następnym razem. – Nastolatek otarł czoło wierzchem dłoni. Podobnie jak brązowe, aktualnie zaczesane do tyłu włosy, skóra na jego bladej twarzy 
perliła się od potu. – Teraz muszę iść wziąć długi, relaksujący prysznic, bo twój wspaniały obrońca, Licavoli, przegonił nas wzdłuż i wszerz po całym lesie. Swoją drogą, jeśli już mówimy o prysznicu, może do mnie dołączysz, cukiereczku? I tak już przecież nie śpisz.
– Skoro tak, może ty zrobisz w takim razie jeszcze rundkę wokół szkoły. – Zander skrzyżował ręce na piersi. Chociaż, w przeciwieństwie do mnie, o wiele lepiej maskował uczucia, jemu również ewidentnie zaczynała przeszkadzać obecność wścibskiego podopiecznego. Mogłabym się zresztą założyć, że dziewiętnastolatek nadal rozpamiętywał to, co tamten zrobił mi w skrzydle wampirów.
– I tak już przecież jesteś spocony. Nadal masz też jak widać siłę marudzić, więc...
– Chyba śnisz – prychnął natychmiast Vincent, energicznie kręcąc głową. – Zaraz wschód słońca. Wracam do szkoły. Przyszedłem tylko zobaczyć, czy cu... Dusney, zamierza wyskoczyć przez okno. Nieczęsto ma się sposobność oglądania takich widoków.
– Cholernie byś tęsknił – odezwałam się z rozbawieniem.
– Chciałabyś. Nie ma wspólnego prysznica, nie ma współczucia. – Skierował się do szkoły. Zanim jednak zniknął wewnątrz budynku, wychylił głowę i dodał: – Jak zmienisz zdanie i postanowisz skakać, to wiecie, gdzie mnie znaleźć. Niech mnie ktoś zawoła. Chętnie się przekonam, czy owieczki potrafią latać.
Pokazałam mu język. Chłopak zaśmiał się i jak gdyby nigdy nic, wszedł do szkoły. Wychyliłam się jeszcze, aby sprawdzić, czy na pewno zniknął w budynku, a nie czekał gdzieś przy ścianie, aby podsłuchiwać dalszą część rozmowy. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było. Zander chrząknął.
– „Cukiereczek”? Naprawdę?
– Nie czepiaj się. – Przewróciłam oczami, wracając myślami do dziewiętnastolatka. – Nie raz upominałam go, żeby mnie tak nie nazywał.
– A ja mogę?
 – Tylko spróbuj! Już i tak muszę znosić Vincenta. Jeden wampir zwracający się do mnie per „różowa owieczko” zdecydowanie wystarczy.
Nastolatek przejechał palcem po ustach, jakby się nad czymś zastanawiał.
 – Nawet nie waż się myśleć nad innym przezwiskiem. – Z oburzenia aż otworzyłam usta. – Słyszysz, Zander?! Nie zgadzam się. Na twarzy chłopaka pojawił się szelmowski uśmiech.
– Potem się zastanowię, co zrobić z faktem, że ktoś, oprócz mnie, mówi do ciebie tak czule. – Pogroził mi z rozbawieniem palcem. – Na razie zamknij okno i idź spać. Jutro masz zajęcia. Właściwie to już dzisiaj.
– Czyżbyś był zazdrosny? – Uśmiechnęłam się swobodnie, ale wewnątrz cała zaczęłam się trząść z powodu treści jego wypowiedzi. Nie mówiąc już o moim sercu, które biło w tempie serii z karabinu.
 – Bynajmniej. Po prostu nie podoba mi się, że Vincent cię tak nazywa – odparł Zander spokojnie.
 – Mówił tak od samego początku.
– Więc czas to zmienić. – Skrzyżował ręce na piersi. – Zresztą, pomówimy o tym przy następnej okazji. Cały czas mnie zagadujesz. Wracaj do łóżka i… może dla pewności zarygluj drzwi, jakby ktoś przypadkiem liczył jednak na ten prysznic.
– Jesteś niemożliwy. – Położyłam ręce na klamce i ciężko 
westchnęłam. Spotykanie się z chłopakiem, który miał opiekuńczy charakter, nie było wcale takie proste. Nawet jeśli zdarzało mu się żartować, jak właśnie w tej chwili.
– Mówiłam ci już, że czasami zachowujesz się aż nazbyt dojrzale?
 – Kilka razy – przyznał, po czym spojrzał w zamyśleniu w czarne, upstrzone gwiazdami niebo.





Komentarze

Popularne posty