[PATRONAT] Trzeci rozdział "(Nie)zdobyta)" Melissa Darwood




Nie pamiętam takiego maja. Jest dopiero dziesiąta, a termometry pokazują ze sto dwadzieścia siedem stopni w cieniu. Taka pogoda w mieście to istne piekło, choć jeśli miałabym wybierać, to zdecydowanie wolę takie upały od siarczystego mrozu.
Zakładam okulary przeciwsłoneczne, zwiewną sukienkę na ramiączkach, słomkowy kapelusz, który kupiłam przedwczoraj za trzy złote w grzebolu, i wychodzę z zacienionej bramy podwórka na skąpany w słońcu chodnik.
Cenię sobie wiele aspektów bycia dziennikarką, a elastyczny czas pracy jest niezaprzeczalnie jednym z największych atutów. Mogę pisać nocami, nie muszę wstawać skoro świt. Nie jestem rannym ptaszkiem, moje komórki mózgowe odżywają dopiero koło południa po wypiciu kawy. Dlatego trzymam się wciąż mojej posady, choć dostaję pensję zbliżoną do minimalnej krajowej, która wystarcza naprawdę na niewiele. Ciuchy kupuję w lumpeksie, czasopisma i książki na wyprzedażach, na obiad jem często makaron posypany białym serem i cynamonem (który jako danie zapamiętałam jeszcze z czasów szkoły podstawowej) albo ziemniaki z koperkiem i kefirem (które z kolei przypominają mi wakacje u babci na wsi).
Na spotkanie z Mateuszem Malcem jadę dwie godziny PKS-em. Mam sporo czasu, żeby przejrzeć przygotowane pytania, poczytać wpisy na jego blogu.
Na dworzec docieram punkt dwunasta. Drogę do kawiarni, w której mamy się spotkać, postanawiam pokonać pieszo. To jakieś dwa kilometry. Niby mogłabym wziąć taksówkę na koszt redakcji, ale Lidka ostatnio niechętnie akceptuje jakiekolwiek koszty. Wolę nie nadwyrężać budżetu, bo być może pieniądze przydadzą mi się później na istotniejsze sprawy. Spacer dobrze mi zrobi, lubię piesze wycieczki.
Gdy tylko wchodzę do klimatyzowanego, przeszklonego pomieszczenia, zdejmuję okulary przeciwsłoneczne i dostrzegam przy stoliku mojego przyszłego rozmówcę. Mateusz to typ mężczyzny, od którego na żywo bije jeszcze większa pewność siebie niż na pozowanych zdjęciach na Instagramie. Widać to po tym, w jaki sposób siedzi, jak przegląda coś na telefonie, jak jest ubrany. Wygląda na takiego, który ma powodzenie u kobiet – jest zadbany, atrakcyjny, o jasnych włosach (grzywkę opadającą na czoło poprawia średnio co dziesięć sekund). Facet zupełnie nie jest w moim typie i zastanawiam się, czy w ogóle znajdę z nim wspólny język. Na pierwszy rzut oka można by go wziąć za celebrytę, który lubi robić wokół siebie szum. Ale że nigdy nie oceniam książki po okładce, postanawiam wyzbyć się tego wrażenia i nastawić się pozytywnie do rozmowy. Sięgam po notes i długopis, żeby nie grzebać przy Mateuszu w przepastnej torbie, w której noszę więcej rzeczy niż naprawdę potrzebuję. Torba przypomina wór bez kieszeni, w którym tampony walają się w bezładzie razem z portfelem, gumami do żucia, pomadką do ust, kanapką (którą zrobiłam na podróż), butelką wody mineralnej, kluczami, starymi paragonami, zużytymi biletami na tramwaj, perfumami, pudrem w kamieniu, grzebieniem, telefonem, czytnikiem, portmonetką z lekami na alergię, kalendarzem (bo zwyczajnie nie potrafię korzystać z tego w komórce)… W sumie jest tam jeszcze z tuzin rzeczy, więc szukanie notesu i długopisu trochę mi zajmuje.
W końcu podchodzę do stolika, gotowa na spotkanie.
– Dzień dobry. Pan Mateusz, zgadza się? – Kładę notes i długopis na blacie.
Malec podnosi na mnie piwne oczy znad telefonu. Na jego twarzy pojawia się uśmiech.
– Dla kogo mam napisać dedykację? – Sięga po mój notatnik.
– Słucham?
– Twoje imię. – Kartkuje zeszyt, pstrykając długopisem. – Gdzie mam się wpisać?
Parskam śmiechem. Wydaje mu się, że jestem jego fanką. Zabieram notes i długopis z jego dłoni, po czym siadam naprzeciwko.
Patrzy na mnie zdezorientowany.
– Nazywam się Julia Kabat, byliśmy umówieni. – Zdejmuję kapelusz i kładę go na krześle obok.
– A, jasne. – Nie jest wcale zażenowany swoim wcześniejszym zachowaniem. Wręcz przeciwnie, staje się jeszcze bardziej pewny siebie. – Napije się pani czegoś? Ja stawiam. – Szczerzy się od ucha do ucha.
– Nie trzeba. – Otwieram zeszyt. – Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać…
– Może przejdziemy na ty? – Wyciąga do mnie otwartą dłoń. – Wszyscy mówią do mnie Mati.
Patrzę przez moment na jego palce. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że wspinacze nie mają takich wypielęgnowanych dłoni.
Trzymam się jednej kluczowej zasady podczas pracy z ludźmi – staram się zawsze zachować obiektywizm. Jeśli mam o kimś napisać artykuł, to nie przechodzę z nim na ty. Zwracanie się do siebie na pan i pani jest bardziej profesjonalne. Nie zamierzam łamać tej zasady i tym razem. Malec jest moim tematem, a nie kumplem.
– Julia, ale wolałabym, żebyśmy mówili sobie na pan i pani. – Ściskam jego dłoń. Jest miękka, gładka. Czuję ukłucie zawodu. Spodziewałam się twardej, szorstkiej skóry, na której odbiły się trudy wspinaczki. Zabieram rękę, bo ten powitalny gest trwa stanowczo za długo. – Tak jak panu pisałam, przygotowuję artykuł na temat alpinizmu. O pańskich wyczynach można się dużo dowiedzieć z sieci, pomyślałam więc, że będzie pan ciekawym źródłem informacji.
– Pytaj o co tylko chcesz. – Uśmiecha się szeroko i upija łyk kawy.
Najwyraźniej nie zrozumiał, że nie mam ochoty mówić mu po imieniu. Trudno, jakoś to zniosę.
Zerkam do notatek. Nie chcę od razu walić z grubej rury, choć aż mnie język świerzbi. Trzeba najpierw przełamać lody.
– To może zaczniemy od standardowego pytania: jak zaczęła się pańska przygoda ze wspinaniem?
– Ojciec zapisał mnie na obóz wspinaczkowy – odpowiada bez sekundy zastanowienia. – Miałem trzynaście lat, byłem bardzo ruchliwy, więc uznał, że to będzie dla mnie odpowiednie zajęcie. I miał rację.
– I co było potem?
 – W następnym roku znów wyjechałem, potem ponownie i złapałem bakcyla. Później już każdy weekend, wakacje, ferie spędzałem w górach.
Zapisuję jego słowa w notesie, choć dokładnie to samo wyczytałam z jego strony internetowej. I mogę się założyć, że jest w stanie przewidzieć moje kolejne standardowe pytanie i odpowiedzieć na nie ładnie, składnie, perfekcyjnie, mdło.
Przechodzę do konkretów.
– Zdobył pan latem większość ośmiotysięczników. To spory wyczyn jak na kogoś tak młodego – zaczynam, a on rozpiera się dumnie na krześle. Opiera prawą stopę na lewym kolanie, po czym kładzie dłonie na piszczelu zgiętej nogi. Luzak jak się patrzy. – Jestem ciekawa, skąd brał pan pieniądze na tego typu wyprawy. Pozwolenie na wspinaczkę to koszt około dziesięciu tysięcy dolarów, wynajęcie szerpy[1] to jakieś pięć tysięcy, do tego sprzęt, ekwipunek, przelot, transport na miejscu… Uzbiera się z trzydzieści tysięcy dolarów.
Malec zbiera palcem niewidzialne okruchy ze stołu.
– Muszę przyznać, że miałem duże wsparcie w rodzicach. To oni finansowali moje wyprawy, dopóki nie zacząłem sam ich organizować. Później już biznes sam się kręcił. Promowałem swoje wyprawy, szukałem sponsorów, zdobywałem fanów…
– No właśnie… – Zerkam do notatek. – Od dwóch lat prowadzi pan firmę, która zajmuje się organizacją wypraw na Mount Everest. To dosyć ryzykowne zajęcie. Bierze pan odpowiedzialność za swoich klientów w ekstremalnych warunkach, które wielokrotnie nie są w żaden sposób od pana zależne.
– Staram się przygotować klientów jak najlepiej, zapewnić im odpowiednie warunki. Członkowie wyprawy realizują plan stopniowej aklimatyzacji, mam dla nich odpowiedni zapas tlenu, każdemu przydzielany jest tragarz…
Krzywię się.
 – A co z doświadczeniem klientów we wspinaczce wysokogórskiej?
– Każdy jakieś posiada – odpowiada, lecz bez przekonania.
– Jakieś… A może liczy się bardziej posiadanie odpowiednich środków finansowych? Taka wyprawa, z tego co pan pisze na swojej stronie, to koszt około stu pięćdziesięciu tysięcy złotych. Nie sądzi pan, że zdobywanie najwyższej góry świata powinno być wyzwaniem przeznaczonym nie dla tych, którzy mają pieniądze, a dla tych, którzy są odpowiednio przygotowani?
Mateusz zaciska zęby.
– Dla tych ludzi wyprawa jest wyzwaniem i są odpowiednio przygotowani – odpowiada.
– Mnie raczej przypomina to wycieczkę turystów na Kasprowy Wierch w klapkach. – Sięgam do notatek. – W tym roku udzielono trzystu osiemdziesięciu pozwoleń i to tylko od strony Nepalu. Tybet natomiast wydał sto czterdzieści dwa zezwolenia. Skoro każdy ze wspinaczy ma do pomocy tragarza wysokościowego, wygląda na to, że wiosną Mount Everest próbowało zdobyć tysiąc osób. Kiedy pojawiło się okno pogodowe, wszyscy zaatakowali szczyt. Wszyscy ci ludzie chcieli zdobyć górę w zaledwie kilka dni. Zginęło pięć osób. Czy nadal pan uważa, że organizowanie tego typu wypraw jest odpowiedzialne?
– Ci ludzie doskonale wiedzą, na co się decydują. – Na czole Malca pojawia się pulsująca żyłka.
– Podobno ostatnio zdarzył się przypadek kradzieży siedemdziesięciu trzech butli z tlenem, które przygotowano wcześniej w obozie trzecim dla klientów jednej z agencji. Myśli pan, że było to działanie konkurencji, którejś z firm organizujących wyprawę na Mount Everest? Postrzegacie siebie w kategorii zespołów rywalizujących o szczyt?
Nozdrza Mateusza falują, wbija we mnie piorunujące spojrzenie.
– Nikt z nikim nie rywalizuje – cedzi przez zęby.
– A jednak ktoś zabrał z obozu butle z tlenem, narażając klientów agencji na śmierć. Zastanawiam się więc, jaki jest sens tego typu wypraw, skoro przybrały formę chorych wyścigów? – pytam.
– Nie odpowiadam za zachowanie ludzi, którzy ukradli tamte butle. W przypadku moich wypraw nic podobnego nie miało nigdy miejsca. – Odchyla się na krześle, zakłada ręce na piersi, co jest dla mnie sygnałem, że muszę nieco zejść z tonu, jeśli chcę dalej z nim rozmawiać. Pytanie tylko, czy faktycznie nadal chcę o nim pisać artykuł? Czy kogoś takiego potrzebuję? Czy on jest osobą, której zamierzam poświęcić swój czas? Czy jestem w stanie napisać o jego sponsorowanych i komercyjnych wyprawach coś pozytywnego, co zachwyci moje czytelniczki?
Daję sobie chwilę, żeby nieco ochłonąć i zmienić temat. Przeglądam przygotowane wcześniej pytania i kątem oka widzę, jak Mateusz zerka na zegarek.
Przygryzam długopis.
– Dlaczego ludzie wydają tak ogromne pieniądze, żeby stać w kolejce na szczyt? To żaden sportowy wyczyn – zadaję kolejne pytanie, nieco łagodniejszym tonem.
– Dla moich klientów jest to życiowe wyzwanie, ponadprzeciętna atrakcja, osiągnięcie, którym mogą się pochwalić w swoim środowisku. Z której strony nie spojrzeć, Mount Everest to najwyższa góra świata. Widok ze szczytu jest wart zachodu: tego nie da się opisać ani sfilmować, to trzeba zobaczyć samemu na własne oczy. A przez to, że sprzęt i doświadczenie alpinistów z roku na roku są coraz lepsze, szlaki przetarte, a trasy wyznaczone, zdobycie góry jest coraz łatwiejsze. Klienci mają świadomość niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą wyprawa, moim zadaniem jest natomiast minimalizacja poniesionego ryzyka. Przed każdą wyprawą sprawdzam zespół, jaki się formuje: ich kondycję fizyczną, doświadczenie we wspinaczce, analizuję ich aktualne wyniki badań…
Pozwalam mu mówić. Robię notatki, zadaję mu kolejne standardowe pytania.
– Jak to się stało, że jesteś taki rozpoznawalny?
Malec się uśmiecha, przechodzi do opowieści o własnych wyprawach, chwali się tym, jak osiągnął obecny status przewodnika wysokogórskiego:
– Zrobiłem licencję, promowałem się w sieci. W sumie zaczęło się od konta na Facebooku, potem doszedł Instagram. Miałem coraz więcej obserwatorów. Sponsorzy zapewniali mi nie tylko sprzęt, lecz także wynagrodzenie, za które mogłem pokryć koszty podróży. A to zdarza się rzadko. W zamian robiłem dla nich dobrej jakości zdjęcia, chwaliłem ich sprzęt wspinaczkowy, pisałem o własnych osiągnięciach, kręciłem dronem filmy, które później były wykorzystywane przez sponsorów do promocji. Himalaizm to cholernie drogi sport.
– Czy to oznacza, że jeśli ktoś nie jest medialny, powinien pożegnać się ze zdobywaniem ośmiotysięczników?
– Na pewno powinien zapomnieć o sponsoringu, jeśli nie czuje się osobą publiczną, jeśli nie chce pisać o swoich dokonaniach, nie lubi mediów społecznościowych.
– Czyli jeśli nie zamierzasz się sprzedawać, to masz marne szanse na wyprawy?
– Jeśli nie masz własnej kasy i gardzisz sponsoringiem, zostają ci do zdobycia okoliczne pagórki. – Uśmiecha się, po czym upija łyk kawy.
– Czyli rozchodzi się o kasę. A bywają w waszym środowisku wspinacze, którzy zdobyli ośmiotysięczniki Himalajów i Karakorum własnym kosztem?
Malec prycha i przesuwa dłonią po włosach.
– Znajdzie się kilku.
– Na przykład? Są wśród nich jacyś Polacy?
– Na przykład JJ. Mówimy na niego Iceman. To szalony facet – odpowiada z kpiącą miną.
– Iceman? Jak ten gangster, który zabijał dla mafii?
– Nie… – Śmieje się. – Jak ten superbohater od Marvela, który ma zdolność manipulowania lodem i zimnem. Jeremi wyrusza na wyprawy z minimalnym budżetem, szybko się aklimatyzuje, ma gdzieś asekurację, nie korzysta z dodatkowego tlenu. Śmiejemy się, że jego płuca stanowią sześćdziesiąt procent objętości ciała. Cechuje go brawura, która prędzej czy później go zgubi. – Zakłada nogę na nogę. – Góry uczą pokory, JJ jej nie posiada. Skoro masz sceptyczne podejście do moich wypraw na Mount Everest, to każdą jedną wspinaczkę Jeremiego Jansona uznałabyś za szaleństwo.
Szybko zapisuję nazwisko w notatniku, a mój puls przyspiesza.
– Powiedz mi o nim coś więcej.
– JJ to dziwak – stwierdza. – Na wszystkie wyprawy wyrusza solo, tylko z szerpami. Pamiętam, jak zdobył Broad Peak trawersami: północnym, środkowym i głównym. Schodząc ze szczytu, spadł z półki. Mimo otwartego złamania ręki, jakoś dotarł do naszego obozu. Ledwo żył, miał liczne odmrożenia, ale był przytomny. Kość miał na wierzchu, przebiła skórę ramienia. Mimo to rozmawiał z nami, a na jego twarzy nie odmalował się pojedynczy grymas bólu, tylko zmęczenie.
– Może był na prochach? Wziął morfinę, steryd albo coś innego?
– Nie mam pojęcia. Siedział z nami w namiocie dobre pięć godzin, bo kiepskie warunki pogodowe opóźniały przybycie helikoptera. Przez cały ten czas Jeremi nic nie brał, nic nie wciągał, nie łykał. Wypił z nami gorącą herbatę, po czym opatrzył sobie ranę i nawet przy tym nie zmarszczył czoła, nawet nie pisnął. Zupełnie jakby nic nie czuł. Nigdy nie spotkałem takiego wspinacza jak on.
– A jednak uważasz go za szaleńca.
– Bo nim jest. Obecnie każdy z nas marzy o tym, żeby zdobyć K2 zimą. Nazywamy ją „polską górą”, bo do tej pory stanęło na niej czternastu Polaków, ale nikt nie dokonał tego zimą. Czogori[2] w zimowej odsłonie jest niezdobyta. Taka wyprawa to droga zabawa, to setki tysięcy złotych. Trzeba dobrać zespół, w którego skład wchodzą najbardziej doświadczeni zdobywcy ośmiotysięczników. Ekspedycja to dziesiątki kilogramów jedzenia, sprzętu, lin, zaopatrzenia niezbędnego do przetrwania przez trzy miesiące w bazie u stóp góry – od pierwszego do ostatniego dnia zimy. Do takiego przedsięwzięcia wspinacze przygotowują się latami, a marzą o nim często całe życie. Warto mieć sponsorów na pokrycie ogromnych kosztów, zgrany zespół, ludzi, z którymi spędza się dużo czasu w obozach, którym można zaufać na wypadek najgorszego. Zdobywanie ośmiotysięcznika to wysiłek zespołowy, ważne są nie tylko relacje ze wspinaczami, z którymi zdobywasz szczyt, lecz także z mediami i sponsorami. – Uśmiecha się pod nosem. – JJ zamierza z marną kasą i z pomocą kilku HAP’sów założyć bazę oraz kolejne obozy i zaatakować szczyt, co w zasadzie jest niewykonalne. Jego pomysł jest równie absurdalny, co przerażający. Janson to wariat. Wejście na K2 zimą, solo to już nie jest nawet projekt skrajnie ekstremalny, to istne szaleństwo. Nikt nie wszedł zimą sam na żaden ośmiotysięcznik. Czogori jest drugim najwyższym szczytem na ziemi, lecz najtrudniejszym do zdobycia.
Ostatnie słowa Mateusza sprawiają, że czuję się jak po zaciągnięciu marihuaną. Zaczynają mrowić mnie palce, serce bije szybko. Wiercę się niecierpliwe na krześle, bo po raz pierwszy odkąd zaczęłam zagłębiać się w tematykę alpinizmu, czuję prawdziwe podekscytowanie.
I mam już stuprocentową pewność, że to nie o Mateuszu będę pisać artykuł. Muszę się koniecznie spotkać z Jeremim Jansonem.






[1] Szerpa – tragarz (pomocnik) wysokogórski. Nazwa wywodzi się od plemienia Szerpów żyjącego w Himalajach. Obecnie używa się jej w stosunku do wszystkich pomocników, którzy biorą udział w wyprawach wysokogórskich. W Karakorum stosuje się określenie HAP (od High Altitude Porter).
[2] Czogori – inna nazwa K2. 



                                   


                                         

                                     

Komentarze

Popularne posty