[Patronat] Prolog Cherie Dale "Przebudzenie. Córka wiatru" część II





Ciemne, uśpione dotąd niebo przecięła jaskrawa, upadająca strzała. Nim zniknęła za górzystą linią horyzontu, pojawiła się kolejna. I kolejna. Białe łuny, niczym precyzyjne ostrza, cięły firmament, pozostawiając po sobie jedynie proste, cienkie nici. Na niebie nie było chmur. Tylko one – gwiazdy. Niczym małe, wyrzucone na piaszczysty brzeg perły, stale czuwały, połyskując nad hebanowymi czubkami uśpionych drzew. Księżyc otulał je swym odbitym, srebrzystym blaskiem, wzorem kochającego, zatroskanego o los potomstwa ojca. Nadchodziła pełnia, jego nabrzmiały, gdzieniegdzie pokryty plamami starości brzuch pęczniał. Zachłanny księżyc rozpychał się na boki, pochłaniając coraz to większe skrawki czarnego nieba, aby już niebawem zaprezentować się światu w pełnej okazałości. Niecierpliwił się. Pragnął znów królować na mrocznym obrazie nocy, by stale oglądano jego idealnie okrągłą, zimną taflę z równą intensywnością, z którą przyglądano się spadającym gwiazdom. By odbijał się w paciorkowatych oczach przelatujących nad wioskami kruków tak jak dotychczas jego biel pokrywała mroźne, górskie jeziora. By znów jako jedyny przemykał między gałęziami drzew, wyglądając spomiędzy nich na śpiących, zmęczonych podróżą wędrowców. Choć na ziemi panowała cisza, na niebie trwał nieodgadniony, lecz zapierający dech w piersi spektakl. Struchlałe, zagubione w swych myślach zwierzęta ukrywały się w kryjówkach, a nieposłuszne dzieci, zamiast od dawna leżeć na piernatach i grzać się pod kłującymi od wystających zewsząd piór pierzynami, w milczeniu wychylały głowy z domostw, z zachwytem chłonąc szczypiący chłód nocy. Póki zaalarmowane zimnem matki nie zaciągnęły ich z powrotem do wnętrza chat, z upojeniemprzyglądały się kolejno umierającym, odrywającym się od czarnego tła gwiazdom. Te, ciągnąc za sobą srebrne warkocze, cichutko zeskakiwały z nieba. Mówiło się czasem, że robiły to, gdyż zazdrościły ludziom ich beztroski, wolnej woli. Upadając na ziemię, zamieniały się w połyskujące, tańczące w blasku księżyca leśne nimfy. We włosy wplatały gwiezdny pył swych pobratymców, ich delikatne niczym jedwab sukienki pochodziły z tkanych przez deszcz chmur. Przepasywały je ostatnimi, ulotnymi promieniami zachodzącego słońca, które niekiedy, dla zabawy, chwytały do podniebnych, kryształowych karafek. Ot tak, by od czasu do czasu rozpraszać nieprzenikniony mrok. Rozświetlać spokojną, ale boleśnie jednostajną ciemność. I choć dla jednych noc spadających gwiazd zwiastowała nadejście dobrobytu i nadstawiali uszu, pewni, iż w milczeniu nocy, wśród odległego wycia wilków, dosłyszą śpiew leśnych nimf, dla innych ta sama noc była zapowiedzią cierpienia. Żałoby. Pustki, którą pozostawiały po sobie upadające gwiazdy, gdy nie miały już dość sił, aby nadal trwać wśród towarzyszek. Umierały, a ich ulatujące dusze przecinały sklepienie w postaci białych, zaostrzonych pręg, po czym zamieniały się w efemeryczną mgłę. Opadały na ziemię, lecz nie w postaci nimf, a jako skruszony, muskany wiatrem pył. Trwały wtedy jeszcze przez chwilę w tej postaci, osadzając się dyskretnie na zwiniętych płatkach kwiatów, wąsikach węszących lisów, czy igiełkach śpiących, skulonych jeży. Potem znikały.Zapominano o nich tak, jak zapominano o umarłych.
One również zapominały… O opasłym księżycu, o migoczących gwiazdach, o ludziach… Zapominały o świecie. Gwiazdy, które upadły, nie mogły prowadzić dłużej żadnego z trzech, zagubionych serc. I tak, jak nocne, grafitowe niebo pokrywało się ulatującymi, ustępującymi miejsca nowym siostrom gwiazdami, a te zwiastowały nadejście lodowego bezkresu, tak jedno upadające, łamiące się serce, doprowadziło do opustoszenia całego, perłowego nieboskłonu.



Komentarze

Popularne posty