[PATRONAT] Pierwszy rozdział "(Nie)zdobyta)" Melissa Darwood
Drga mi powieka. Jestem mocno wkurzona, ale staram się
trzymać nerwy na wodzy.
– Jakie masz propozycje? – pytam
Lidki, czterdziestodziewięcioletniej naczelnej redaktor, która jest moją
szefową od pięciu lat. Pięciu lat ciągłego zaciskania pasa, odmawiania sobie
zagranicznych wczasów (na które i tak nigdy nie jeździłam), nowych ciuchów
(których i tak nigdy nie kupowałam) i markowych kosmetyków (których i tak nigdy
nie używałam). Po to tylko, żeby udowodnić sobie i wszystkim wokół, że z
dziennikarstwa da się w Polsce utrzymać. Że mogę być dziennikarką. Że jestem
pieprzoną dziennikarką!
A skoro nie stać mnie na wakacyjny
wyjazd w tym roku, zawsze mogę nawalić się winem tak skutecznie, że nie będę
wiedziała gdzie jestem. Możliwe, że skorzystam z tej oferty nawet już dzisiaj
wieczorem: ubzdryngolę się na kanapie z nucącym Zaynem w tle.
– Może napiszesz jakiś felieton o
niedostępnych mężczyznach? Coś bardziej pozytywnego niż dotychczas? – Lidka
patrzy mi prosto w oczy. – Masz lekkie pióro, tylko jakoś zawsze zagłębiasz się
w psychodeliczny szlam, którym tylko odstraszasz czytelniczki. Twoje artykuły
są zbyt smutne, za poważne, nader filozoficzne. Współczesne trzydziestki i
czterdziestki pragną marzyć, ekscytować się czymś nadzwyczajnym. Temat musi być
chwytliwy. Na topie. Zrozum, Julio, te kobiety wracają padnięte po robocie,
ogarną dom, dzieciaki, zrobią sobie herbatę i mają ochotę zanurzyć się w
lekturze, która zrekompensuje im trudy dnia. Nie chcą czytać o globalnym
ociepleniu ani o polskiej patologii wspieranej przez pięćset plus. Wiesz, że
możesz na mnie liczyć. Cenię twoje felietony, artykuły, wywiady, ich głębię,
podwójne dno i tę niezwykłość, której tak brakuje innym. Ale prawda jest taka,
że to się po prostu nie sprzedaje. Widziałaś ostatni raport. Walczymy o każdy
procent rynku. Drukowane magazyny przestają się sprzedawać. Internet jest pełen
tekstów o modzie, show-biznesie, seksie. Celebryci są obecni w mediach
społecznościowych, nie potrzebują kolorowego pisma, by obnażyć się przed
fanami, od tego mają Instagrama. – Wzdycha i poprawia okulary na nosie. – Nie
wiem, czy damy radę utrzymać aktualny stan zatrudnienia przy obecnej sprzedaży.
Czuję gulę w gardle. Upijam łyk
kawy, choć zamiast niej przydałaby mi się teraz wódka z Xanaxem. Nigdy nie
próbowałam takiej mieszanki, ale myślę, że taki koktajl mógłby mnie teraz
skutecznie zobojętnić.
Lidka najwyraźniej dostrzega moją
minę, bo od razu dodaje:
– Nie łam się. Tak po prostu jest
w tym biznesie. Wierzę, że w końcu się odbijesz. Musisz tylko zmienić tematykę,
stworzyć coś lżejszego, coś dla szerszego grona odbiorców…
Jasne, innymi słowami – mam
napisać gniota. Jak śpiewa Karolina Czarnecka: „prosto, szybko, sprawnie, szast – produkt musi być dla mas”. Mam
ochotę zacząć walić głową w kawiarniany stolik, przy którym siedzimy. I nawet
jeśli dostałabym od tego wstrząśnienia mózgu, to przynajmniej zakończyłabym tę
żenującą rozmowę z przytupem.
Chce mi się wyć. Pięć lat studiów
dziennikarskich; batalie z matką wariatką, która twierdzi, że marnuję życie na
bezsensowną bazgraninę; staż w gazecie, gdzie wysługiwał się mną jak służącą –
przynieś, wynieś, pozamiataj – wielki pan redaktor przekonany o swym
ponadprzeciętnym jestestwie; pisanie głupot o wypalaniu traw i wystawie
storczyków w palmiarni w zamian za wierszówkę, z której nie byłam w stanie
opłacić rachunków i czynszu w kawalerce. Oprócz tego ciągłe udzielanie się
non-profit na portalach internetowych, w lokalnych oraz branżowych gazetach,
żeby doskonalić pióro, zostać zauważoną.
Bycie pełnoetatowym dziennikarzem
to ciężka praca, jeśli nie ma się znajomości. Ja ich nie miałam, ale miałam za
to wielkie szczęście, że taka osoba jak Lidka objęła funkcję naczelnej w
redakcji, w której pracowałam i dostrzegła moje teksty. Wzięła mnie pod swoje
skrzydła i uwierzyła, że to, co piszę, jest ważne. Przeszłam tak długą drogę,
żeby pisać wreszcie to, na co miałam ochotę, co mnie poruszało, a teraz mam
upaść tak nisko, by klepać artykuły na poziomie Pudelka.
– Lidka. – Poprawiam się na
krzesełku. – Jedni piszą w konwencji: „życie
jest piękne i pachnie lawendą”, po
czym wrzucają fotkę uśmiechniętych celebrytów. Ja piszę w nurcie „życie jest do dupy i śmierdzi łajnem”,
po czym daję wywiad ze zgwałconą dziewczyną. Nie wierzę, że nie ma ludzi, którzy
nie podzielają mojego zdania, którzy nie chcą czytać o sprawach ważnych.
– Są, ale jest ich zbyt mało, żeby
dalsze publikowanie twoich artykułów się opłacało – mówi wprost, pochyla się i
zaplata dłonie na stoliku. – Julio, stoję pod ścianą. Sama wiesz, jaki jest
rynek. Codziennie dostajemy dwanaście propozycji artykułów od ludzi, którzy
chcą u nas pisać. Niektórzy są gotowi oddać tekst za darmo, żeby zaistnieć,
spełnić swoje marzenie o publikacji, wpisać doświadczenie dziennikarskie do
cefałki. Zarząd mnie naciska, sprzedaż musi się zwiększyć. Nieistotne jest
przesłanie, nieważny język, styl. Walczymy o przetrwanie. Pismo ma się
sprzedawać, to produkt jak każdy inny. Jeśli nie opublikujemy bomby, czeka nas
katastrofa. Utrzymujemy się z reklam, a jeśli te nie będą docierać do
szerokiego grona odbiorców, to nikt nie będzie chciał się u nas reklamować.
Zbankrutujemy.
– Chyba że zostanę zamordowana
podczas zbierania materiału dla was. Wtedy sprzedaż na pewno podskoczy. Jeśli,
rzecz jasna, sprawnie to nagłośnicie – żartuję, bo co mi innego pozostało.
– Niektórym naszym redaktorom z
chęcią pomogłabym zyskać w ten sposób rozgłos. – Uśmiecha się. – Ale nie tobie.
– Pochyla się jeszcze bliżej mnie, opierając piersi o blat. – Masz talent,
lekkie pióro, dziennikarski nos i sprawny warsztat. W przeciwieństwie do
większości dziennikarzy, których znam, jesteś pracowita, niezachłanna, nie masz
wybujałego ego, a na głowie rodziny, dzięki czemu masz dużo czasu na pisanie.
Świat stoi przed tobą otworem. Musimy jednak nakierować cię na właściwe tory… –
Ścisza głos, jakby obawiała się, że ktoś nas podsłucha. – Teraz na topie są
arabscy szejkowie, celebryci, książęta, alpiniści… Poczytaj o nich trochę, może
historia któregoś z nich cię zainspiruje. Rozeznaj się i daj mi znać, czy
podejmiesz się napisania dla nas czegoś w tym obszarze, dobrze?
Jej pytanie zawisa w powietrzu, a
ja jestem świadoma, że nie mam za dużego wyboru. Nisza albo mainstream. Wiem,
że Lidka ma rację. Wiem, że „Mój Świat” sprzedaje się fatalnie. Wiem, że muszę
zmienić tematykę, jeśli zamierzam utrzymać tę pracę. A chcę tu nadal pracować,
jednak nie za wszelką cenę. Dam im to, czego potrzebują – dam im jakiegoś
celebrytę, księcia czy innego supermena. Tylko że na moich warunkach. Nie
zamierzam się sprzedać, zmieniać swojego stylu, zapomnieć o rzeczach ważnych, o
tym, dlaczego chciałam zostać dziennikarką. Pragnę mówić o tym, co mnie boli,
porusza, wkurza i dzielić się tym z ludźmi. Znajdę osobę, która będzie
odpowiadać Lidce, kogoś, kto mnie zafascynuje i komu czytelnicy oddadzą swoje
serca.
– Okej, zrobię to. Ale po swojemu.
– Mam taką nadzieję. – Uśmiecha
się. – Tylko wpleć w to jakiś romans, poświęcenie dla kobiety, zakazane
uczucie, nieakceptowany związek, seks… Wiesz, o co chodzi. Najlepiej schodzą te
wydania, w których miłość i sprawy łóżkowe grają pierwsze skrzypce. Czytałaś
ostatni artykuł Anity o wielokrotnym orgazmie? To był hit.
Przewracam oczami.
Dobre rady o seksie, orgazmie,
spełnieniu, których udzielają moje koleżanki po piórze w czasopismach dla
kobiet, to bzdury. To karmienie nierealnymi fantazjami nieświadomych
czytelniczek. Biedactwa po przeczytaniu artykułu takiej Anity są przekonane, że
z ich życiem seksualnym musi być coś nie tak, że ich partner to cipa, skoro nie
zaspokaja ich erotycznych potrzeb. Wiem, kim są dziennikarki, które piszą tego
typu artykuły. Widzę je w pracy. To sfrustrowane singielki przeglądające
zagraniczne magazyny w poszukiwaniu inspiracji, zaczytujące się w powieściach
erotycznych dla kobiet, ekscytujące romansami z amerykańskich box office’ów,
fantazjujące o idealnych facetach, którym zawsze stoi i którzy zawsze
doprowadzają swoje kobiety do orgazmu pochwowego. Prawda jest taka, że
istnienie tego typu mężczyzn to faktoid.
Mam trzydzieści dwa lata. Miałam
czterech partnerów seksualnych i jedyne orgazmy jakich doświadczyłam w życiu,
to te osiągnięte dzięki własnym palcom.
Nie wierzę w iskrzenie przy
pierwszym spotkaniu, w chemię, wzajemne przyciąganie i zgodne dopasowanie po
dwóch dniach znajomości. Moje serce jest na tyle mądre, by rozumieć, że
mężczyzna spędzający więcej czasu w siłowni niż na czytaniu nie jest dla mnie
odpowiednim partnerem. Nigdy nie doświadczyłam pożądania, które mąci umysł i
serce, sprawiając, że człowiek nie może jeść, spać, normalnie funkcjonować.
Bo to wszystko są wymysły kobiet,
które pragną czegoś, co nie istnieje.
Moje dotychczasowe związki były
letnie, żadnego żaru, ognia, porywu pożądania, zrywania z siebie ubrań,
namiętności, ostrego seksu. Były po prostu życiowe. Nigdy nie czułam, że moi faceci
o mnie zabiegają, nigdy nie miałam wrażenia, że jestem ich niezdobytą, o której
marzą, śnią, o którą chcieliby zawalczyć. I tak się w sumie czasami czuję, jak
niezdobyta kobieta (zwłaszcza kiedy za dużo wypiję; na trzeźwo myślę już
realistycznie – po prostu wiem, że nie ma takich facetów o jakich pisze się w
magazynach i książkach). Moi dotychczasowi partnerzy przypominali wyglądem
bardziej Bolka i Lolka niż księcia na białym koniu. Nie przeszkadzało mi to, bo
byłam przekonana, że mało atrakcyjny facet ma bogatsze wnętrze i nigdy mnie nie
zdradzi.
Nic bardziej mylnego.
Z moim ostatnim eks (ówczesnym
chłopakiem) snuliśmy plany o zamieszkaniu razem, co wbrew pozorom było i jest
dla mnie ogromnym wyzwaniem i milowym krokiem naprzód. Chciałam mu zrobić niespodziankę
z okazji drugiej rocznicy. Zjawiłam się pod jego blokiem o północy – w
szpilkach, małej czarnej, seksownej bieliźnie i z Merlotem w ręku. Ale mój
ówczesny chłopak (obecny były) miał już towarzystwo. Uprawiał seks w aucie na
parkingu ze swoją koleżanką z biura (miesiąc wcześniej miałam wątpliwą
przyjemność poznać ją na jednej z ich firmowych imprez).
To było rok temu i stanowiło
ostatni gwóźdź do trumny. Od tamtej pory nie wierzę już w partnerstwo, wzajemny
szacunek, czułość. Nie wierzę w opiekuńczych mężczyzn, z którymi można
prowadzić ciekawe rozmowy, znaleźć wspólne zainteresowania, spędzać przyjemnie
czas i być dla nich tą jedyną. W trakcie trwania moich czterech (zdawałoby się
poważnych) związków, łudziłam się, że moi mężczyźni są wyjątkowi, że czuję się
przy nich bezpiecznie, spokojnie, pewnie. I nagle odwalała im palma – kłamali,
oszukiwali, zdradzali, uciekali. Być może bali się zobowiązania, a może
uświadamiali sobie, że jednak nie jestem tą jedyną. Tak czy siak, zawsze robili
mnie w chuja.
Dziękuję, nigdy więcej. Zarządzam
przerwę od jakichkolwiek związków. Seks na raz – tak. Na dwa, to mogę najwyżej
zatańczyć disco sambę.
Komentarze
Prześlij komentarz