[PATRONAT] Rozdział czwarty "Rhys" Synowie Zemsty #1 Agnieszka Siepielska



ROZDZIAŁ 4
VIVIANA

Wpadam do pomieszczenia dla obsługi, opieram się o ścianę i osuwam na podłogę. Chowam twarz w dłoniach, które jeszcze drżą od… No właśnie, z jakiego powodu? Ze strachu, złości, a może ekscytacji, jaką ten mężczyzna we mnie wywołuje?
Zdaję sobie sprawę, iż powinnam wrócić do pracy, lecz boję się, że kiedy tylko stąd wyjdę, wpadnę na niego.
Po kilku minutach z leżącej na krześle torebki wydobywa się dźwięk informujący o nadejściu SMS-a. Zmuszam się, żeby wstać, i wyjmuję komórkę z przedniej kieszonki.

Rhys: Chciałbym przeprosić za moje zachowanie, ale nie będę kłamać. Nie jest mi ani trochę przykro, że mnie rozbierałaś. Jestem wręcz głęboko rozczarowany Twoją ucieczką. Mam nadzieję, że następnym razem to dokończysz, a ja będę mógł się odwdzięczyć.

Serce, które zaczęło się uspokajać, od nowa przyśpiesza. Pędzi chyba z prędkością światła i nie pomaga mu fakt, iż cały czas czuję na sobie zapach Rhysa. Mam dziwne wrażenie, jakby był tu obecny. Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego potrafi wzbudzić we mnie takie dzikie emocje? Czuję się zagubiona. Ja, Viviana Anne Thomson, która na co dzień musi stawiać czoła matce smoczycy, stałam się nagle bezsilna. Po chwili przychodzą mi do głowy dwa nieprzyjemne pytania.
Skąd on, do diabła, zna mój numer?
A co najważniejsze, dlaczego mam go zapisanego w swoim telefonie?
Nagle do pomieszczenia wchodzi Beth, przerywając mi popadanie w jakiś rodzaj histerii. Fuka, że nie czas na odpoczynek, bo pojawili się klienci. Wracam więc na teren sklepu, rozglądając się, w obawie, iż zobaczę gdzieś Millera. Z ulgą odkrywam, że wyszedł, lecz i tak do końca zmiany jestem kompletnie roztrzepana i rozkojarzona.

***

Idąc po pracy na przystanek, dostaję następną wiadomość:

Rhys: Mimo wszystko mam nadzieję, że nie miałaś kłopotów z mojego powodu.

Teraz o tym pomyślał? Dupek!
Kręcę głową, po czym ruszam dalej, jednak szybko przystaję, słysząc dźwięk oznajmiający nadejście kolejnego SMS-a.

Rhys: Byłoby grzecznie, gdybyś odpowiedziała.

Czytając te słowa, czuję, jak skacze mi ciśnienie.
Za kogo on się, do diabła, ma?!
Najpierw świdruje mnie czarnymi oczami, a potem zmusza do oglądania pięknego ciała. Teraz z kolei uważa, że ma prawo mną manipulować? Po moim trupie! Jeśli chce, żebym mu odpisała, proszę bardzo. Skończyłam pracę, więc mogę powiedzieć, co tylko zechcę.

Viviana: Słuchaj, Ty bogaty, nadęty dupku, odczep się ode mnie raz na zawsze. Nie jestem zainteresowana!

Wlepiając wzrok w ekran, maszeruję przed siebie, aż się z kimś zderzam.
Zerkając znad telefonu, widzę rozwścieczoną kobietę, która zbiera zakupy. Schyliwszy się, pomagam jej, zwłaszcza że cały ten bałagan to moja wina. Podaję kilka rzeczy, przepraszam i idę dalej. Wtedy zauważam, że mój autobus właśnie odjeżdża.
– Cholerny dupek! – krzyczę, mając na myśli oczywiście Rhysa.
To przez jego głupie wiadomości będę dreptać na piechotę.

***

Kiedy wracam do domu, czuję się padnięta. Siadam na swoim ulubionym miejscu w kuchni i wypijam resztkę wody z butelki kupionej w drodze.
Zmyślam babci bajeczkę o tym, że musiałam zostać trochę dłużej w sklepie. Nie powiem jej przecież, że niemal rozebrałam faceta. Och, już to widzę! Byłaby zachwycona. Od razu planowałaby przyjęcie zaręczynowe.
W pewnym momencie przyglądam się staruszce ze zmartwieniem i zastanawiam, jak mogłam wcześniej nie zauważyć, iż schudła.
Pewnie ta wydra daje jej popalić.
– Babciu, co dzisiaj jadłaś? – pytam poważnie.
– Dwie bułki na śniadanie, a potem pyszną babeczkę i jogurt.
– Kłamczucha! – Wiem, że mnie oszukuje. Później się z nią rozmówię.
Idę na górę wziąć prysznic, bo cała jestem spocona; ubrania dosłownie się do mnie kleją. Zmęczenie również daje o sobie znać, dlatego wchodzę po schodach bardzo powoli, cały czas trzymając się balustrady.
– Zazdrościsz, bo mam taką świetną figurę! – krzyczy Helen. – Gdybym założyła jeszcze tę lawendową sukienkę, nawet ten cały Bieber by się do mnie zalecał.
Wymiękam, totalnie wymiękam. Padam w połowie drogi, wyjąc ze śmiechu.

***

Reszta tygodnia mija spokojnie; żadnych wiadomości od Rhysa. Najwyraźniej to, co napisałam, dotarło do przystojniaczka. W międzyczasie dzwoni Amelia i proponuje, żebym w sobotę wieczorem zjadła z nią kolację, a potem została na noc. Chce nadrobić stracone lata, a poza tym nie ma tu innej przyjaciółki. Zgadzam się, dopiero gdy Helen zapewnia, że przyjdzie do niej wtedy sąsiadka.
W pracy nagle pojawiają się problemy: albo magicznie znika utarg, albo dostawa się nie zgadza. Beth dostaje szału i wyżywa się na wszystkich. Owszem, to ona, jako kierowniczka, będzie miała kłopoty, kiedy przyjadą do nas właściciele sklepu, jednak bez przesady.
W sobotę po południu oddycham z ulgą, że czeka mnie choć jeden dzień wolny od tego wariatkowa. Mamuśka jest po „wypłacie”, więc mam z nią spokój na cały weekend. I dobrze. Przygotowana do wyjazdu, siadam przy kuchennym oknie i czekam na Amelię. Nagle przed domem parkuje czarna wypasiona limuzyna, z której po chwili wysiada kierowca. Nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu, a raczej pechowi – to ten sam, który wiózł mnie do domu Rhysa Millera. Wstrzymując oddech, obserwuję, jak otwiera drzwi, a z samochodu wysiada Amelia.
Czy to jakiś żart?
Chciałabym schować się pod stołem. Chcę powiedzieć dziewczynie, że jednak nie mogę dzisiaj wyjść, ale widząc jej uradowaną twarz, nie mam serca tego zrobić. Poza tym to niemożliwe, żeby świat był aż taki mały.
– Limuzyna, co? – zagaduję, aby sprawdzić, czy moje podejrzenia są słuszne.
– Pożyczona – odpowiada szybko, chwytając mnie za rękę. – Chodź, jedziemy.

***

Zatrzymujemy się przed jakąś restauracją w bogatej dzielnicy i wysiadamy z pojazdu. Wchodzimy do pięknego, przeszklonego budynku, gdzie chyba wszyscy znają Amelię, ponieważ każdy wita ją ukłonem. Kelner prowadzi nas do ogromnej, jasnej sali. Na okrągłych stolikach, nakrytych śnieżnobiałymi obrusami, czeka już elegancka, lśniąca zastawa. W otoczeniu wielu ozdobnych donic z zielenią ustawiono białe, wyściełane krzesła z wysokim oparciem.
Znajdujemy się w bardziej prywatnej części lokalu. Mężczyzna odsuwa dla nas krzesła, po czym bez zbędnych pytań odchodzi. Jestem ogromnie zmieszana i mam nadzieję, że będzie mnie stać, by zapłacić rachunek.
– Coś się stało? – pyta Amelia.
– Wszystko w porządku, tylko… – Szukam odpowiednich słów, ale żadnych nie znajduję, więc po prostu się rozglądam.
– Pięknie tu, prawda? – szepcze przyjaciółka. – A poza tym możemy jeść i pić do woli, bo lokal należy do… rodziny.
Po chwili kelner nalewa nam wina. Taki kieliszek kosztuje pewnie fortunę. Gdy przychodzi pora, aby zamówić danie, wybieram stek, ponieważ całej reszty albo nie znam, albo nawet nie potrafiłabym wymówić nazwy.
Nasze posiłki zostają przyniesione i, jedząc, w końcu rozmawiamy o czasie, kiedy nie miałyśmy ze sobą kontaktu.
– Gdzie się podziewałaś przez tyle lat?
– Mieszkałam z rodzicami w Londynie. – Uśmiecha się lekko. – Musiałam, wszyscy musieliśmy układać życie od nowa.
– A… – Chcę zapytać o jej biologiczną rodzinę, lecz nie wiem jak.
– Moja włoska rodzinka? – zgaduje, robiąc mi przysługę. – Są cudowni. Właśnie wróciłam, żeby spędzić z nimi i z tobą więcej czasu.
– Cieszę się – oznajmiam, jednak jeszcze tyle chciałabym się dowiedzieć.
– W porządku, Vivi. Pytaj, o co chcesz – mówi Amelia, najwyraźniej wyczuwając moje niezdecydowanie. – Jesteśmy przyjaciółkami, w tej kwestii nic się nie zmieniło. Mam nadzieję, że uważasz tak samo. Nie mogę się doczekać, kiedy ich poznasz. – W odpowiedzi kiwam głową, a następnie kończę posiłek.
Przychodzi pora na deser oraz opowieści o mojej rodzinie. Oczywiście najbardziej skupiam się na Helen. Oszczędzam Amelii szczegółów dotyczących mamy, bo po prostu się wstydzę.
W końcu opuszczamy restaurację i udajemy się do domu dziewczyny. Jedziemy bardzo długo, a w pewnym momencie zdaje się, że wyjeżdżamy z Phoenix. Minąwszy potężną bramę, kierujemy się drogą otoczoną drzewami oraz krzewami. Wreszcie zajeżdżamy przed okazałą, parterową białą willę. Kierowca skręca w prawo, do garażu. Kiedy wysiadam z pojazdu, nie mogę złapać oddechu, bo wiem, co to za miejsce. Och, jaka ja jestem głupia i naiwna. Trzeba było zaszyć się w domu i nie otwierać drzwi, gdy zobaczyłam tę limuzynę.
Chwyciwszy moją dłoń, Amelia ciągnie moje odrętwiałe ciało do środka. Wchodzimy do salonu, oświetlonego jedynie przez małą lampę stojącą na stoliku przy przeszklonej ścianie. Obok w fotelu siedzi mężczyzna ze szklanką bursztynowego płynu w dłoni. Kiedy odwraca głowę, pozbywam się wszelkich wątpliwości.
Jednak to on.
Przysięgam, że zaraz po prostu zemdleję.
– Rhys, nie wiedziałam, że będziesz dzisiaj w domu – fuka Amelia. – Miałeś wyjechać na cały weekend!
– Postanowiłem zrezygnować w ostatniej chwili. Czy to jakiś problem? – pyta oschle.
Podnosi się, odstawia szklankę na stolik i powoli podchodzi. Jego wzrok jak zwykle wlepiony jest we mnie, jakby chciał zajrzeć w głąb mojej duszy. Staram się nie okazać frustracji, która zjada mnie od wewnątrz. W międzyczasie analizuję wszystkie zdarzenia z ostatnich dni i uświadamiam sobie, że mam milion pytań bez żadnych sensownych odpowiedzi.
– Już dobrze – odzywa się Amelia. – Vivi, poznaj mojego Rhysa.






Komentarze

Popularne posty