[PATRONAT] Czwarty rozdział "Tylko martwi mogą przetrwać" D.B. Foryś
Przeciągnęłam
się, wyglądając przez szybę. Głośny stukot czyichś kroków nie pozwolił mi
dłużej pospać. Sięgnęłam do schowka po aspirynę, którą zaraz popiłam resztkami
zimnej kawy, potem rozmasowałam obolałe mięśnie. Nawet nie musiałam sprawdzać
swojego stanu, gdyż każda kość w moim ciele niemal wołała o pomoc. Na
wspomnienie zeszłej nocy sama miałam ochotę krzyczeć.
Kiedy odjeżdżałam spod baru, był
środek nocy. Czułam cholerne zmęczenie, ale postanowiłam nie wracać do
mieszkania, bo wiedziałam, że tam tym bardziej nie zaznałabym spokoju.
Pojechałam do Los Angeles. Zaparkowałam w jednej z mniej uczęszczanych uliczek,
by zdrzemnąć się w samochodzie i od razu po zregenerowaniu sił przystąpić do
realizacji planu, który porzuciłam na rzecz konfrontacji z Sebastianem. Marnie
to wyszło, ponieważ niczego nie zdołałam z niego wycisnąć, zaś krótkiego
odpoczynku na siedzeniu mustanga za nic nie nazwałabym relaksem.
Wczorajsze bliskie spotkanie ze
śmiercią ani trochę nie nakłoniło mnie do zmiany decyzji. Żaden demon, nieważne
jak potężny, nie będzie mi dyktował warunków. Uruchomiłam auto i ruszyłam w
stronę obserwatorium. Czułam, że właśnie tam powinnam iść. Skoro Leo się nim
zainteresował, musiało to coś oznaczać, a wiedza, iż zyskał przychylność samego
Pana Piekieł, nadawała sprawie większego rozmachu. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby
miało to związek ze skarabeuszami. Co aż tak ważnego mogły skrywać, że
przyciągnęły Podziemia? I dlaczego akurat tam? Firmament? Astrologia?
Błagam,
niech to nie będzie inwazja kosmitów na naszą planetę!
Pomimo wczesnej pory, na miejscu
zastałam sporą grupę turystów. Ze względu na darmowy wstęp przybyły tu tłumy.
Dziecięcemu piskowi wtórowało ujadanie psa, wesołe śmiechy zlewały się z
odgłosami świergoczących ptaków, na dodatek ktoś chyba majstrował przy
pojeździe, bo co rusz słyszałam dochodzący z parkingu huk trzaskającej blachy.
Przelotnie rozejrzałam się wokół
gmachu, aby zyskać pewność, że niczego nie przeoczę. Dość rozległy teren
zagospodarowano przede wszystkim do rekreacji. Nie wliczając solarnego
czasomierza oraz pomnika astronomów, były to przeważnie drzewa i trawa. Obym
miała rację, że zdrajca nie przybył tutaj gloryfikować uroków natury, inaczej
cała ta eskapada okaże się stratą czasu.
W samo południe na dworze panował
niesamowity upał. Przedstawiającą model Układu Słonecznego ścieżką podążyłam do
głównego wejścia. Najgorsze było to, że na dobrą sprawę niezbyt wiedziałam,
czego tak naprawdę powinnam szukać. Nawet jeśli Leo coś tutaj schował, nie
znajdę tego na poczekaniu, ale postanowiłam chociaż pospacerować po
pomieszczeniach. Zawsze istniał cień szansy, iż jakiś drobny szczegół pomoże mi
gnojka zlokalizować.
Weszłam do lobby. Już na starcie
zrozumiałam, że moje założenia nie do końca sprawdzą się w praktyce. Naprzeciw
frontowych drzwi z okrągłego sufitu zwisało potężne wahadło imitujące obrót
Ziemi, natomiast samo sklepienie pokrywały kolorowe malowidła. Jak podsłuchałam
od stojącej nieopodal pary, murale prezentowały postęp człowieka w ośmiu
wiodących dziedzinach nauki. Przez dłuższą chwilę przyglądałam się każdemu
obrazowi z osobna, bo biorąc przykład z artefaktów, drań mógł zostawić
wskazówkę na widoku, jednak nie wychwyciłam niczego podejrzanego. Zwykłe
rysunki, choć robiły wrażenie, raczej nie skrywały w sobie żadnej tajemnicy.
Przeszłam dalej. Musiałam
przyznać, że udostępnione dla zwiedzających wystawy miały wiele do
zaoferowania. Przez kolejne dwie godziny krążyłam po piętrach, chcąc zajrzeć we
wszelkie zakamarki. Aeronautyka, nawigacja, fazy Księżyca, pory roku, Droga
Mleczna, czarne dziury, planetarium, różnego rodzaju narzędzia optyczne, sondy,
soczewki, lunety – to zaledwie ułamek tego, na co się natknęłam. Gdybym miała
rozważać nad ukrytym znaczeniem pojedynczych elementów, musiałabym tu chyba spędzić
z miesiąc.
Większe zainteresowanie
poświęciłam za to tarasom i dachowi. Budynek usytuowano na wzgórzu w
południowej części miasta, skąd rozciągał się widok na panoramę Los Angeles. To
wręcz idealne miejsce do monitorowania całego przedmieścia, a poustawiane w
odległości kilku jardów teleskopy umożliwiały śledzenie ruchów nie tylko na
niebie, ale też na ziemi. Ten fakt nasunął mi pewną myśl. Co, jeśli Leonardo
wcale nie przybył tu w celu zgłębiania wiedzy o wszechświecie, lecz po to, żeby
coś obserwować? Jeżeli tak, znajdowałam się w ciemnej dupie, bo o ile
rozszyfrowanie jednego przedmiotu spośród gąszczu eksponatów było niezwykle
mało prawdopodobne, odnalezienie czegoś na takim rozległym obszarze zakrawało
wprost na niemożliwe do wykonania.
Bez
sensu…
Wróciłam do środka, aby zrobić
dodatkową rundkę po kondygnacjach. Ponownie obejrzałam wszystkie zgromadzone
minerały, chcąc skontrolować, czy żaden fragment skały lub meteorytu
przypadkiem łudząco nie przypominał czterech skamieniałych owadów. Nic z tego.
Wreszcie pogodziłam się z porażką i pojechałam do domu. Zdecydowałam zajrzeć
tutaj po zmroku, ponieważ, jeśli moje przypuszczenia były prawdziwe, może
przyłapię Leo na gorącym uczynku.
***
Nie
wiedziałam, co obudziło mnie pierwsze: irytujący dźwięk telefonu czy nachalne
pukanie do drzwi. Grube zasłony skutecznie chroniły sypialnię przed ostrym
słońcem, więc mogłam tylko przypuszczać, że do zachodu jeszcze sporo brakowało.
Zwlekłam się z łóżka, z trudem naciągnęłam na siebie kardigan, po czym odebrałam
połączenie, podążając w kierunku hałasu. Natrętne walenie nie ustawało.
Ewidentnie mój gość nie zamierzał odejść z kwitkiem.
– Mów – warknęłam do słuchawki,
gdy zauważyłam na wyświetlaczu numer Lexie, potem wykrzyknęłam wiązankę
przekleństw, kiedy z nieuwagi zahaczyłam stłuczoną ręką o framugę.
– Dzień dobry tobie też –
zaszczebiotała sarkastycznie. – Bargo od rana jęczy, jak to spać przez ciebie
nie mógł, bo musiał obdzwaniać pół Pasadeny po nocach, żeby zatrzeć za tobą
ślady. – Sapnęła. – Wszystko w porządku?
– Przekaż mu moje ubolewania z
tego tytułu – burknęłam, podnosząc ton. – Przecież idę! Przestań tak tłuc albo
zaraz to ja ci przyłożę!
– Co tam się dzieje? – dociekała
zaniepokojona. – Gdzie jesteś?
– Zgadnij – rzuciłam cierpko,
następnie usłyszałam przytłumiony głos Sebastiana. Brzmiał na
zniecierpliwionego, może nawet odrobinę przejętego.
Właśnie
teraz? Nie mógł wytrzymać do wieczora? No dajcie spokój…
– Tessa, o co chodzi? – naciskała
Lexie. – W coś ty się znów wplątała?
– W nic – zapewniłam. Przycisnęłam
telefon ramieniem do policzka, by otworzyć drzwi, i stanęłam w progu, chcąc
uniemożliwić sąsiadowi wejście do mieszkania. Uniesioną dłonią
zasygnalizowałam, aby został na miejscu. – Później porozmawiamy, okej?
– Nie okej! – krzyknęła od razu. –
Ani mi się waż rozłącz…!
– Po co przyszedłeś? – Wsunęłam
komórkę do kieszeni. Blondi będzie zmuszona poczekać na swoją kolej.
– Sprawdzić, jak twoje zdrowie,
ale wnioskuję, że lepiej, niż zakładałem – stwierdził Morrow z dziwnym zawodem.
Jego wzrok prześlizgnął się po mnie powoli i dokładnie, jakby próbował
wypatrzeć coś niezwykłego. – Sądziłem, iż zastanę cię w o wiele gorszym stanie.
– Nie, ze mną idealnie, widzisz?
– skłamałam. Na dowód zamachałam kontuzjowaną ręką, choć bolała tak kurewsko,
że miałam ochotę się rozpłakać. – Możesz wracać do siebie.
– Akurat. – Sebastian przesunął
mnie w bok i wtargnął do przedpokoju, nic sobie nie robiąc z moich prób
zatrzymania go w korytarzu. – Najpierw mi wyjaśnij, kim był ten demon z
wczoraj. Znasz go?
– Nie. – Złapałam za klamkę. –
Jeśli to wszystko…
– Och, daj spokój z tymi ciągłymi
tajemnicami. – Mlasnął, wywracając oczyma. – Zdradź coś więcej, pomogę ci.
– Jaki ty jesteś uparty…
Pokręciłam głową, głośno
wypuszczając powietrze. Zadziwiające, ile razy można chłopa spławiać, a on
wciąż nie odpuszcza. Jego zacięta mina była dość sugestywna: albo dam mu powód,
by zrezygnował, albo nigdy się od niego nie uwolnię, więc ostatecznie
przymknęłam drzwi, po czym niechętnie wskazałam Sebastianowi drogę do salonu.
Jako że i tak wlazł już do środka, nie widziałam sensu dłużej tego przeciągać. Byłam
skłonna załatwić to teraz.
– Jeżeli koniecznie musisz znać
prawdę, poszukuję kogoś, tymczasem ten demon postanowił wyrazić swoje niezadowolenie
z tego faktu – kontynuowałam, gdy mężczyzna przycupnął na brzegu kanapy. Rzecz
jasna nie zamierzałam ani zdradzać szczegółów, ani tłumaczyć planów, ale na
odczepnego to mogłam mu wyjawić.
– Kogo? – zaciekawił się. –
Swojego chłopaka?
– Nie… – Popatrzyłam na niego
zmieszana. – Skąd w ogóle o nim wiesz?
– Cóż, powiedzmy, że demony są
dość gadatliwe. – Sebastian łagodnie opadł plecami na oparcie. – Wystarczy
raptem o tobie wspomnieć, z marszu zarzucają człowieka informacjami. Jedne cię
nienawidzą, kolejne się ciebie boją, jeszcze inne życzą ci śmierci. – Posłał mi
słaby uśmiech. – Naprawdę własnoręcznie zlikwidowałaś poprzedniego Władcę
Podziemi?
– Poniekąd – mruknęłam,
rozmasowując odrętwiały kark. – Chociaż z przyjemnością przypisałabym sobie to
wybitne osiągnięcie, nie tylko ja brałam w tym udział.
Zajęłam fotel naprzeciwko niego. Skoro
demony trajkotały na mój temat, zapewne nie omieszkały przy okazji napomknąć o
pewnym niuansie: swoich genów nie mogłam tak do końca nazwać ludzkimi. Czy
tropiciel bytów nadprzyrodzonych nie powinien choćby minimalnie zwrócić na to
uwagę? Tak odrobinę?! Morrow natomiast sprawiał wrażenie nieporuszonego tą
rewelacją, co lekko zbiło mnie z tropu. Oby to przyjazne zachowanie w
rzeczywistości nie było wyłącznie jednym wielkim podstępem.
– Zatem kogo szukasz? – dopytywał,
uprzednio pobieżnie rozglądając się po pomieszczeniu. – Zgaduję, że to ktoś
istotny, inaczej nie wzbudziłabyś takiego zaciekawienia.
– Nie jest nikim ważnym, wierz mi
– zaznaczyłam dosadnie. – Drań bardzo mocno zapracował na swój pobyt w Piekle,
niestety, zamiast w nim pozostać, biega po świecie, bo najwyraźniej w jakiś
niezrozumiały sposób zaskarbił sobie przychylność w odpowiednich kręgach.
– Co chcesz zrobić? – Pochylił
się do przodu. – Masz już pomysł?
Zamilkłam. Skrzyżowałam ręce na
piersiach, z uwagą obserwując swojego gościa. Jego zainteresowanie oraz
nadgorliwa chęć niesienia pomocy znacznie przewyższały zwykłą sąsiedzką
uprzejmość. Zadawał mnóstwo pytań, na które rzekomo nie znał odpowiedzi, jednak
gdy mu ich udzielałam, przyjmował je z zadziwiającą obojętnością, jakbym
poświadczała coś, co doskonale wiedział od dawna. Pomału zaczynałam się
zastanawiać, czy przypadkiem nie dysponował większym zasobem informacji niż ja.
– Posłuchaj… – Westchnęłam. –
Mogę być z tobą szczera?
– Pewnie – przytaknął,
podchwytując moje spojrzenie.
– Nie przepadam za tobą –
wymówiłam spokojnie, potwierdzając to, co pewnie sam zdążył zauważyć. – Przykro
mi, ale tak to wygląda. Z pewnością jesteś świetnym facetem i wiele bym zyskała
na naszej współpracy, lecz wolę działać w pojedynkę. Nie ufam nikomu poza sobą,
dlatego bardzo cię proszę, zajmij się swoimi interesami, a moje problemy zostaw
w spokoju, dobrze?
– Naprawdę tak chcesz to
rozegrać? – Zacisnął wargi. – Zapewniam…
– Sebastianie – przerwałam mu. –
Dlaczego przyleciałeś do Pasadeny? – spytałam twardo. – Jeżeli sądzisz, iż
uwierzyłam w twoje durne wymówki o przeznaczeniu, zaręczam: nie uwierzyłam.
Chodzisz, kręcisz się dookoła, wiesz o mnie więcej niż moja rodzona matka, na
siłę próbujesz sprawić, byśmy zawarli sojusz. Wyraźnie masz w tym jakiś ukryty
cel – podsumowałam. – Więc? – Wyzywająco uniosłam podbródek. – Jaki on jest?
– W porządku. – Morrow wstał z
miejsca. – Widzę, że zdążyłaś już wyrobić sobie o mnie opinię, zatem dalsza
dyskusja straciła sens. – Skierował się do wyjścia. – Gdybyś zmieniła zdanie,
wiesz, gdzie mieszkam.
– Dzięki, zapamiętam.
***
Skrzywiłam
się, rozprostowując nogi. Zerknęłam na dokumenty z Genesis leżące bardzo,
bardzo daleko ode mnie. Autentycznie myślałam, że kilka godzin snu wystarczy na
powrót do formy, ale najwidoczniej znacznie przeceniłam swoje możliwości.
Szczęka nadal pulsowała bólem, a o posiniaczonym barku w ogóle nie zamierzałam
wspominać. Kiedy kucnęłam, żeby zasznurować buty, przysięgam, myślałam, że więcej
nie wstanę. Chyba się zepsułam…
Czy
łowcom demonów przysługuje zasiłek? Jeśli tak, oby był duży!
Po trzech kwadransach
bezsensownego krążenia po mieszkaniu, dwóch tabletkach przeciwbólowych oraz
jednej potwornie rozsierdzającej rozmowie telefonicznej z Lexie doszłam do
wniosku, że skoro i tak tego dnia nie dałabym rady pokonać nawet najbardziej
nieogarniętego przeciwnika we wszechświecie, równie dobrze mogłam poświęcić ten
czas na zacieśnianie więzi z Gabrielem.
Do sklepu dotarłam późnym
wieczorem. Było otwarte, lecz wewnątrz nie świeciły się halogeny, co
automatycznie wzbudziło moją czujność. Przywitała mnie pustka. Szarpnęłam za
broń, wyminęłam poustawiane na ziemi kartony i przeszłam na tyły budynku, skąd
dochodziły podejrzane odgłosy.
Pchnęłam lekko drzwi na zaplecze,
potem zajrzałam do wnętrza, chcąc wypatrzeć intruza; wtedy w półmroku
dostrzegłam niewyraźną postać. Jedynie wątły blask małej lampki rozjaśniał jej
sylwetkę. Nieznajomy siedział obrócony do mnie plecami, opierał stopy na blacie
biurka i popijał jakiś trunek z wąskiej szklanki. W powietrzu unosiły się gęste
obłoki dymu.
– Gabe, to ty? – zapytałam
skonsternowana, przejeżdżając palcami po ścianie, aby odnaleźć włącznik.
Zapaliłam górne oświetlenie, wtem mężczyzna podskoczył nerwowo na siedzisku,
złapał się za serce, jednocześnie wrzeszcząc głośne przekleństwo. – Czy ja tu
czuję… – pociągnęłam nosem – ...skręta?
– Ninja udajesz?! – skarcił mnie.
– Zawału bym przez ciebie dostał!
– Zapomniałeś zamknąć. –
Podeszłam bliżej niego. – I na cholerę tkwisz tu w ciemnościach?
– Klimatycznie jest. – Wzruszył
ramionami. – Ej, zostaw to! – zawołał, gdy sięgnęłam po tkwiący w popielniczce
niedopałek. – Damy nie robią takich rzeczy.
– Damy… – Parsknęłam śmiechem,
zaciągając się. – Gabe, najdroższy, czy ty dalej wierzysz, że jak mnie
przyłapałeś z chłopakiem z chóru w krzakach za kościołem, naprawdę szukaliśmy
tam jego kluczy od domu?
– Nieee – przeciągnął zmieszany.
– Myślałem, że się obściskiwaliście.
– Aha! – wykrzyknęłam, uderzając
dłonią w czoło. – To stąd pochodziła ta pogadanka o pszczółkach i bocianach? –
prychnęłam. – Żebyś ty wtedy widział
swoją minę. Wyglądałeś, jakby cię coś bolało!
– Moja droga: „Przeszłość może
boleć, ale daje nam wybór. Albo będziemy od niej uciekać, albo wyciągniemy z
niej lekcję” – powiedział poważnym tonem.
– Co to? – Uniosłam brew. – Nowy
Testament?
– Nie. – Zachichotał, nalewając
mi drinka. – Król lew.
Zioło, jak się okazało z
prywatnych zapasów parszywego zdrajcy, było piekielnie mocne. Robiło bałagan w
głowie. I to konkretny. Pół godziny później z wysiłkiem łapałam łączność z
otoczeniem. Wypity alkohol też dopomógł, bo wódka, na którą Gabriel zamienił wino
mszalne, w żadnym wypadku do najsłabszych nie należała. Przy każdym następnym
łyku moje myśli krążyły wokół Leonarda, skarabeuszy oraz planetarium, a im
więcej tej zabójczej mieszanki pochłaniałam, tym bardziej wzbierała moja
paranoja.
Po kolejnej godzinie nie mogłam
skupić się na niczym innym niż to koszmarne obserwatorium. Czułam, po prostu
czułam każdym atomem organizmu, iż musiałam coś pominąć. Jakiś drobny, z pozoru
nieistotny szczegół, mogący nadać temu wszystkiemu logicznego sensu.
Kiedy zegar wybił trzecią w nocy,
wiedziałam już, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, postradam zmysły!
– Gabe! – Pstryknęłam palcami
przed jego twarzą. – Wstawaj.
– Po co? – Zamrugał kilka razy,
spoglądając na mnie podejrzliwie.
– Oj, rusz się, dziadziu,
wychodzimy. – Szturchnęłam go w kolano.
– Dokąd? – Zarzuciło nim na boki.
– Daleko?
– Całkiem niedaleko – zapewniłam.
– Powiedziałabym wręcz, że za rogiem. Zanim się obejrzysz, będziemy z powrotem.
Musimy raptem zrobić mały skok na pewne miejsce, tylko ciii – ściszyłam głos
niemal do szeptu. – Nikomu o tym nie mów!
– Bardzo chętnie, być może, ale
najpierw… – Opadł ciężko na fotel. – Chyba powinienem chwilę odpocząć…
Machnęłam na niego ręką. Jego
strata. Założyłam kurtkę, wygrzebałam telefon, aby wezwać taksówkę, po czym
ruszyłam do wyjścia, z drobnym niesmakiem podziwiając stworzony przez nas
bałagan.
Gdy szłam do drzwi, zawiesiłam
wzrok na szafce z bronią na demony. Przyjeżdżając tu z zamysłem
bezproduktywnego zalegania na zapleczu, nie wzięłam ze sobą niczego poza
piekielnym ostrzem. Ono tym razem raczej się nie przyda. Nie planowałam nikogo
zgładzić na amen, co najwyżej uciąć sobie pogawędkę, gdyby ktoś postanowił mi
przeszkodzić. Do tego jednak wypadało uzupełnić zapasy.
– Gabe, mogę…? – Spojrzałam na
przyjaciela, by zapytać o pozwolenie. Spał już w najlepsze. Chrapnął
intensywnie, aż nim potrząsnęło. – Uznam to za „tak” – mruknęłam do siebie,
podchodząc do regału z zaopatrzeniem.
Staruszek solidnie wyposażył
sklep. Półki prawie uginały się pod ciężarem pluralizmu wykwintności, jakich
nie powstydziliby się sami bracia Winchester. Melanż tybetańskich ziół,
niezwykle rzadki czerwony groszek, którego garść szybko wsunęłam do kieszeni,
nawet olej Abramelina schowany tak daleko, że musiałam skorzystać z
podwyższenia, żeby po niego sięgnąć. Na dokładkę zgarnęłam jeszcze zestaw
dodatkowych gadżetów spod lady, ponieważ nigdy nie wiadomo, co może się
przydać. Uzbrojona po zęby, wyruszyłam na przeszpiegi.
***
Do
celu dotarłam jakiś kwadrans przed czwartą nad ranem. Księżyc wciąż był dobrze
widoczny na niebie, choć nadciągające od wschodu słońce pomału torowało sobie
ścieżkę zza horyzontu. Schowałam się w zaroślach niedaleko budynku.
Obserwatorium otwierali dopiero w południe, ale ja nie mogłam tyle czekać,
musiałam to sprawdzić teraz, bo zaczynałam podejrzewać dwie rzeczy. Pierwsza –
Leonardo definitywnie coś tutaj ukrył, druga – ten skręt najpewniej czymś
doprawiono, gdyż przysięgłabym, że Mikołaj Kopernik z posągu pokazał mi język.
Złapałam za zawieszoną na szyi
lornetkę i przystawiłam ją do oczu. Obiekt wyglądał na opustoszały. Będąc w
środku, niestety nie rozejrzałam się za alarmem, wypatrzyłam tylko kamery, lecz
prawdopodobnie jakiś mieli. Chociaż na dobrą sprawę, na co im takie
zabezpieczenia? Kto normalny chciałby coś stąd kraść? Nieistotne zresztą.
Ważniejszy problem to: jedne wzmacniane drzwi, para schodów na dach oraz sporo
okien na parterze, które także mogły posłużyć jako potencjalny patent na furtkę
do wewnątrz – okratowane, aczkolwiek obcęgi też wzięłam, co by mnie nic nie
zatrzymało. Na szczęście przyszłam tu przygotowana.
Drgnęłam. Coś zaszeleściło w
pobliskim zagajniku. Podskoczyłam, w mig sięgając po sztylet oraz sakiewkę z
mieszaniną. Stanęłam w lekkim rozkroku, gotowa do potyczki z każdym
przeciwnikiem. Kiedy z chaszczy wyłoniły się dwie postacie, z marszu pognałam
prosto na nie.
Zastygłam w połowie drogi, z
niedowierzaniem spoglądając na twarze policjantów. Moje waleczne nastawienie
musiało nieźle ich nastraszyć, ponieważ automatycznie złapali za przyczepione
do pasków pistolety. Przełknęłam ślinę, wbijając wzrok w wymierzone we mnie
lufy.
– Stać! Ręce za głowę! Rzuć broń!
Na ziemię! – krzyczeli na zmianę. Ich groźne rozkazy nie pozostawiły mi
wielkiego wyboru. Puściłam nóż i uniosłam przedramiona, czując oblewający całe
ciało zimny pot.
– O co chodzi, panowie? –
spytałam spokojnie. Ukradkiem popatrzyłam we wszystkie strony, by ocenić swoje
położenie. Dość kiepskie, jak się okazało. Otaczał nas głównie rozległy,
otwarty teren. Gdybym spróbowała uciec, bez problemu czy zawahania
nafaszerowaliby mnie ołowiem. Widziałam wyraźnie, że nie trafiłam na
nowicjuszy. Mężczyźni byli dobrze zbudowani, hardzi oraz pełni powagi. W niczym
nie przypominali stereotypowych zjadaczy pączków.
– Otrzymaliśmy zgłoszenie o
zakapturzonym osobniku krążącym wokół obserwatorium – wyjaśnił wyższy z nich,
podczas gdy jego partner uważnie mi się przyglądał. – Dlaczego pani tutaj
przyszła o tej porze?
– Ja… – wymamrotałam.
– Co pani tam trzyma? – wtrącił
drugi z oficerów, wskazując na moje wciąż skierowane ku górze dłonie. – Czy to są narkotyki?
– Ja… – Zerknęłam na woreczek.
Prezentował się cholernie podejrzanie. – Co? Nie! – zawołałam momentalnie. – To
tylko… To… – Zawiesiłam głos. Cóż to, do diabła, może być?! Nawet nie
zamierzałam zaczynać gadki o orężach na demony, bo trafiłabym na oddział
zamknięty szybciej, niż zdążyłabym wypowiedzieć to do końca. Rozejrzałam się panicznie
dookoła, wyszukując podpowiedzi czy ratunku. Niespodzianka! Niczego nie
znalazłam! – To jest ta… Medyczna marihuana – wypaliłam z braku lepszego
pomysłu. – Uwierzą panowie, jeżeli powiem, że mam na to receptę?
– Niby na co pani cierpi? –
dociekał funkcjonariusz. Jego kwaśny grymas świadczył o tym, iż niekoniecznie
przekonało go moje wytłumaczenie.
– Zespół niespokojnych nóg? –
wykombinowałam na szybko.
Wybuchnęli śmiechem.
– Ej! – oburzyłam się. – To
prawdziwa dolegliwość!
– Proszę to rzucić i założyć ręce
za głowę – wydusił ten niższy, z trudem opanowując kolejne parsknięcie. – Jest
pani zatrzymana. Dalszą dyskusję przeprowadzimy na posterunku.
– Za nic – wysyczałam. – Nigdzie
się stąd nie wybieram.
– Powtarzam, proszę to upuścić –
ponaglił, stabilniej ściskając spluwę.
– Nie – odmówiłam twardo.
Absolutnie nie pojadę na żaden komisariat. Byłam na dziewięćdziesiąt procent
pewna, iż nie mieli prawa strzelić, dopóki nie zrobię tego pierwsza, a jako że
nie posiadałam przy sobie broni palnej, nie mogłam pociągnąć za spust. Zostało
wyłącznie aresztowanie, które szybko im wyperswaduję, jak tylko spróbują
położyć na mnie łapska.
– Na ziemię! – wrzasnęli. Ich
rozbawienie sprzed raptem paru sekund zniknęło całkowicie. Teraz biła od nich
jedynie wściekłość. – Już!
Ani drgnęłam. Sterczeliśmy
naprzeciwko siebie, mierząc się rozjuszonymi spojrzeniami. Widziałam wyraźnie,
że tracili cierpliwość. Dostrzegłam, iż jeden z policjantów wykonał mały krok w
moją stronę, wtedy spróbowałam wcisnąć sakiewkę do kieszeni, aby w razie
potrzeby mieć swobodny dostęp do pięści. Zamroczony spożytymi używkami umysł
dokonał błędnej analizy. Zdążyłam zaledwie nieznacznie się poruszyć, wówczas
moje ciało zadrżało przy spotkaniu z paralizatorem.
Opadłam na kolana, następnie
runęłam do przodu, gdy obaj mężczyźni powalili mnie na trawę i przycisnęli do
podłoża. Wrzasnęłam, kiedy któryś z nich wygiął mi ramię za plecy, potem
poczułam chłodną stal kajdanek na nadgarstkach.
Taa…
To by było na tyle, jeśli chodziło o kwestię niejechania na komendę.
Komentarze
Prześlij komentarz