[PATRONAT] Rozdział Drugi Margaret Rogerson "Magia Cierni"
2
Przydzielono ją do zatwierdzania przenosin książek na
drugim piętrze, skąd rozciągał się widok na cały westybul biblioteki. Promienie
słońca wpadały przez rozetę umieszczoną wysoko ponad frontowymi drzwiami, rzucając
plamy rubinu, szafiru i szmaragdu na brązowe balustrady okrągłych balkonów. Regały
z książkami wznosiły się ku łukowemu sklepieniu sześć kondygnacji wyżej, tworząc
coraz wyższe rzędy, przywodzące na myśl piętrowy tort weselny albo kolejne
poziomy amfiteatru. Szepty niosły się echem po sali, czasem przerywane krótkim
kaszlem lub odgłosem chrapania. Większość z tych dźwięków nie pochodziła od odzianych
w niebieskie szaty bibliotekarzy przechadzających się tam i z powrotem po wyłożonej
płytkami posadzce, lecz od mamroczących na półkach grymuarów.
Kiedy odetchnęła, płuca wypełniła jej słodka woń
pergaminu i skóry. Pyłki kurzu unosiły się w promieniach słońca, całkowicie
nieruchome, jak płatki złota zastygłe w żywicy. Tymczasem chybotliwe stosy dokumentów
na biurku wyglądały, jakby miały lada chwila runąć i pogrzebać ją w lawinie zlekceważonych
podań o przeniesienie.
Niechętnie oderwała uwagę od
otoczenia i skupiła się na imponujących stertach. Wielka Biblioteka w
Summershall była jedną z sześciu Wielkich Bibliotek królestwa, rozmieszczonych
w równych odstępach na obwodzie Austermeer. Inkaustowe Trakty łączyły je z
położoną pośrodku stolicą niczym szprychy koła. Bibliotekę w Summershall od
najbliższych sąsiadów dzieliły pełne trzy dni drogi, a przewożenie grymuarów z
jednego przybytku do drugiego bywało kłopotliwe. Niektóre woluminy darzyły się
nawzajem tak głęboką awersją, że znalazłszy się w promieniu kilku mil od siebie,
zaczynały wyć albo stawały w płomieniach. Gdzieś na pustkowiach Dzikich Rubieży
znajdował się nawet krater wielkości domu, powstały w miejscu, gdzie dwie
księgi starły się w sporze o kwestie doktryny taumaturgicznej.
Jako nowicjuszce, Elisabeth powierzono zatwierdzanie przenosin
grymuarów klas od pierwszej do trzeciej. Grymuary klasyfikowano w ramach
dziesięciostopniowej skali, w zależności od poziomu ryzyka, jaki sobą
przedstawiały; księgi od klasy czwartej wzwyż wymagały szczególnych restrykcji.
W Summershall w ogóle nie trzymano grymuarów klasy wyższej niż ósma.
Elisabeth zamknęła oczy i sięgnęła po dokument ze
szczytu stosu. „Knockfeld” – spróbowała odgadnąć, mając na myśli sąsiednią bibliotekę
położoną na północny wschód od Summershall.
Jednak gdy odwróciła dokument, zobaczyła, że to
podanie z Biblioteki Królewskiej. Nic niezwykłego; tam właśnie szły ponad dwie
trzecie ksiąg, z którymi miała do czynienia. Któregoś dnia może ona spakuje
swoje rzeczy i również się tam uda. Biblioteka Królewska dzieliła tereny w
sercu stolicy z Kolegium, więc kiedy nie byłaby akurat zajęta szkoleniem, mogłaby
zwiedzać jej gmach. W jej wyobrażeniach korytarze biblioteki ciągnęły się
całymi milami, pełne książek, przejść i ukrytych komnat mieszczących w sobie
wszystkie sekrety wszechświata.
Najpierw jednak musiała uzyskać aprobatę dyrektorki. Minął
tydzień od ich nocnej wyprawy do krypty, a ona wciąż nie była bliższa
zrozumienia otrzymanej rady.
Nadal doskonale pamiętała moment, w którym postanowiła
zostać strażniczką. Miała wtedy osiem lat i kryła się właśnie w tajnych
przejściach biblioteki, żeby uniknąć jednego z wykładów mistrza Hargrove’a. Nie
była w stanie znieść kolejnej godziny wiercenia się na taborecie w dusznym
składziku przerobionym na salę lekcyjną, recytując deklinacje w Starej Mowie. Nie
tamtego popołudnia, kiedy lato biło pięściami w ściany biblioteki, a powietrze
było gęste jak miód.
Pamiętała, jak pot ściekał jej po plecach, gdy na
czworakach przedzierała się przez pajęczyny wypełniające przejście. Ono
przynajmniej było ciemne, osłonięte od palącego słońca. Złocista poświata
wpadająca przez szpary w podłodze wystarczała, aby widzieć w miarę dobrze i
unikać przemykających wkoło wszy książkowych, uciekających w popłochu z
naruszonych przez nią gniazd. Niektóre, objedzone zaczarowanym pergaminem, były
wielkie jak szczury.
Gdyby tylko mistrz Hargrove zgodził się zabrać ją do
miasta. Leżało u stóp wzgórza, zaledwie pięć minut drogi przez sad. Na targu
zawsze roiło się od ludzi sprzedających wstążki, jabłka i słodki krem, a czasem
zjawiali się ze swoimi towarami podróżnicy spoza Summershall. Raz słuchała tam
gry na akordeonie i oglądała tańczącego niedźwiedzia; widziała nawet, jak jakiś
człowiek demonstrował lampę, której knot palił się bez oliwy. W książkach z
sali lekcyjnej nie znalazła wyjaśnienia, jak działa taka lampa, założyła więc,
że była magiczna, czyli zła.
Może właśnie dlatego mistrz Hargrove nie
lubił zabierać jej do miasta. Gdyby natknęła się na czarownika poza
bezpiecznymi murami biblioteki, tamten mógłby ją porwać. Mała dziewczynka taka
jak ona bez wątpienia dobrze by się sprawdziła jako ofiara w jakimś demonicznym
rytuale.
Jakieś głosy wyrwały Elisabeth z
zamyślenia. Dobiegały dokładnie spod niej. Jeden należał do mistrza Hargrove’a,
a drugi…
Dyrektorka.
Serce zabiło jej mocniej. Przywarła do podłogi, aby
spojrzeć przez dziurę po sęku; wpadający przez nią promień światła zalśnił w
jej splątanych włosach. Nie widziała zbyt wiele: zaledwie skrawek zawalonego
papierami biurka w rogu nieznanego jej gabinetu. Na myśl, że być może to
gabinet dyrektorki, tętno przyspieszyło jej z podekscytowania.
– To już trzeci raz w tym miesiącu – mówił
właśnie Hargrove – i sam już nie wiem, co począć. Ta dziewczyna jest na wpół dzika.
Znika, diabli wiedzą gdzie, pakuje się we wszelkie możliwe tarapaty – nie dalej
jak w zeszłym tygodniu wpuściła do mojej sypialni całą skrzynię wszy
książkowych!
Elisabeth o mało nie wykrzyknęła przecząco przez
dziurę. Zbierała te wszy, żeby je badać, a nie wypuszczać na wolność. Ich
strata stanowiła dla niej wielki cios.
Niemniej kolejne
słowa Hargrove’a sprawiły, że zupełnie zapomniała o wszach.
– Mam poważne wątpliwości, czy to słuszna
decyzja, aby wychowywać dziecko w Wielkiej Bibliotece. Z pewnością ten, kto
zostawił ją na naszym progu, wiedział, że mamy w zwyczaju przyuczać znajdy do
zawodu. Przyjmujemy jednak tylko chłopców i dziewczęta, którzy ukończyli
trzynaście lat. Niechętnie przyznaję strażnikowi Finchowi rację w jakiejkolwiek
sprawie, ale uważam, że powinniśmy wziąć pod rozwagę to, co od zawsze powtarza:
że być może mała Elisabeth lepiej by się miała w sierocińcu.
Były to niepokojące słowa, lecz Elisabeth słyszała je
nie po raz pierwszy. Znosiła te uwagi, wiedząc, że wola dyrektorki gwarantowała
jej miejsce w bibliotece. Dlaczego, tego już nie wiedziała. Dyrektorka rzadko
się do niej odzywała. Była odległa i nieprzystępna jak księżyc, i podobnie jak
on tajemnicza. W oczach Elisabeth decyzja dyrektorki, aby ją przygarnąć, miała
w sobie coś niemal mistycznego, baśniowego. Nie można jej było kwestionować ani
unieważnić.
Wstrzymując oddech, czekała, aż dyrektorka sprzeciwi
się sugestii Hargrove’a. Dziewczynka poczuła mrowienie na skórze w oczekiwaniu
na dźwięk jej głosu.
Zamiast tego dyrektorka powiedziała:
– Ja również się nad tym zastanawiałam, mistrzu Hargrove.
Niemal każdego dnia przez ostatnich osiem lat.
Nie – to nie mogła być prawda. Krew zastygła Elisabeth
w żyłach, a dudnienie w uszach prawie zagłuszyło dalsze słowa.
– Wtedy, przed laty, nie wzięłam pod uwagę, jak
może na nią wpłynąć dorastanie bez towarzystwa innych dzieci w jej wieku. Najmłodsi
nowicjusze wciąż są od niej o pięć lat starsi. Czy wykazała jakiekolwiek
zainteresowanie nawiązaniem z nimi przyjaźni?
– Obawiam się, że próbowała, ale z niewielkim
skutkiem – odparł Hargrove. – Chociaż sama może nie zdaje sobie z tego sprawy. Niedawno
usłyszałem, jak nowicjusz tłumaczy jej, że zwykłe dzieci mają matki i ojców. Biedna
Elisabeth nie miała pojęcia, o co mu chodziło. Radośnie odpowiedziała, że ma
dużo książek, które dotrzymują jej towarzystwa.
Dyrektorka westchnęła.
– Jej przywiązanie do grymuarów
jest...
– Niepokojące? Zaiste. Obawiam się, że jeśli nie
dokucza jej brak towarzystwa, to dlatego, że w miejsce ludzi postrzega książki
jako swoich przyjaciół.
– Niebezpieczny sposób myślenia. Ale też
biblioteki to niebezpieczne miejsca. Nic się na to nie poradzi.
– Sądzi pani, że zbyt
niebezpieczne dla Elisabeth?
„Nie” – błagała Elisabeth w myślach. Wiedziała, że
książki zgromadzone w Wielkiej Bibliotece nie były zwyczajne. Szeptały na
półkach i dygotały w żelaznych okowach; niektóre pluły tuszem i miotały się w
napadach złości, inne śpiewały do siebie wysokim, czystym głosem w bezwietrzne
noce, kiedy światło gwiazd wpadało przez zakratowane okna biblioteki jak słupy
rtęci. Jeszcze inne były tak niebezpieczne, że trzeba je było przechowywać w
podziemnej krypcie, w szkatułach pełnych soli. Nie wszystkie były jej
przyjaciółmi. Zdawała sobie z tego sprawę.
Ale odesłać ją z biblioteki to jak umieścić grymuar
pośród zwykłych, nieożywionych książek, które nie poruszały się ani nie mówiły.
Gdy po raz pierwszy taką zobaczyła, pomyślała, że książka umarła. Nie mogła
pójść do sierocińca, czymkolwiek on był. Oczami wyobraźni widziała go jako
miejsce podobne do więzienia, szare i spowite kłębami wilgotnej mgły, z
zakratowaną bramą podobną do tej w wejściu do krypty. Na tę wizję przerażenie
ścisnęło ją za gardło.
– Czy wiesz, dlaczego Wielkie Biblioteki
przyjmują sieroty, mistrzu Hargrove? – zapytała w końcu dyrektorka. – Dlatego,
że nie mają domu ani rodziny. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, jeśli zginą. Zastanawiam
się, czy może... jeśli Scrivener przetrwała tak długo, czy nie oznacza to, że
tego właśnie chciała biblioteka. Być może lepiej jest nie naruszać jej więzi z
tym miejscem, cokolwiek z niej wyniknie.
– Mam nadzieję, że się pani nie myli – powiedział
łagodnie mistrz Hargrove.
– Ja również. – W głosie dyrektorki brzmiało
znużenie. – Dla jej dobra i dla naszego.
Elisabeth czekała, wytężając słuch, ale rozważania nad
jej losem zdawały się zakończone. Z dołu dobiegły ją kroki i szczęk zamykanych
drzwi.
Została ułaskawiona – na razie. Jednak na jak długo? Jej
świat zatrząsł się w posadach i zdawało się, że cała reszta jej życia mogła w
każdej chwili lec w gruzach. Wystarczy jedna decyzja dyrektorki, a zostanie
odesłana na zawsze. Nigdy dotąd nie czuła się tak niepewna, tak bezradna, tak nieważna.
Właśnie wtedy, klęcząc pośród kurzu i pajęczyn, złożyła
przysięgę, chwytając się jedynej dostępnej deski ratunku. Jeśli dyrektorka nie miała
pewności, czy Wielka Biblioteka to dobre miejsce dla Elisabeth, to ona będzie
po prostu musiała tego dowieść. Pójdzie w jej ślady i zostanie wspaniałą,
potężną strażniczką. Pokaże wszystkim, że tutaj jest jej miejsce, aż nawet strażnik
Finch będzie zmuszony to zaakceptować.
Przede wszystkim...
Przede wszystkim przekona ich, że
zatrzymanie jej nie było błędem.
– Elisabeth – syknął czyjś głos. – Elisabeth! Zasnęłaś?
Poderwała się z przestrachem, a wspomnienie umknęło
szybko jak woda znikająca w odpływie. Rozejrzała się, aż odkryła, skąd
pochodził głos. Dziewczęca twarz wyglądała spomiędzy dwóch pobliskich regałów. Warkocz
ześlizgnął się za ramię, gdy jego właścicielka zerknęła, czy w pobliżu nie
widać nikogo innego. Dziewczyna nosiła okulary, których szkła powiększały jej
ciemne, bystre oczy, a brązową skórę przedramion znaczyły pospiesznie
nabazgrane notatki, widoczne spod krawędzi rękawów. Tak jak Elisabeth, na szyi
zawieszony miała łańcuszek z kluczem, lśniącym jasno na tle bladoniebieskich
szat nowicjuszki.
Los chciał, że Elisabeth w końcu znalazła sobie
przyjaciółkę. Poznała Katrien Quillworthy w wieku trzynastu lat, w dniu, kiedy
obie rozpoczęły naukę. Żaden z pozostałych nowicjuszy nie chciał dzielić pokoju
z Elisabeth, ze względu na plotki, jakoby trzymała pod łóżkiem całe pudło wszy
książkowych. Katrien jednak zainteresowała się nią właśnie z tego powodu.
– Oby to była prawda – powiedziała. – Chciałam je
poddać eksperymentom, odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałam. Podobno są
odporne na czary – wyobrażasz sobie, co to może znaczyć dla nauki?
Od tamtej pory były nierozłączne.
Elisabeth ukradkiem odsunęła papiery na bok.
– Coś się dzieje? – wyszeptała.
– Jesteś chyba jedyną osobą w Summershall, która
nie wie, co się dzieje. Nie wyłączając Hargrove’a, który cały poranek spędził w
wychodku.
– Czyżby strażnik Finch został zdegradowany? – zapytała
z nadzieją.
Katrien wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Jeszcze nad tym pracuję. Na pewno w końcu
znajdę na niego jakiegoś haka. Gdy tak się stanie, dowiesz się o tym pierwsza.
– Od lat miała ambicję pogrążyć strażnika Fincha. – Nie, chodzi o magistra. Zjawił
się właśnie, żeby odwiedzić kryptę.
Elisabeth o mało nie spadła z krzesła. Rozejrzała się,
po czym dała susa za regał i stanęła pochylona obok Katrien. Jej przyjaciółka
była tak niska, że inaczej Elisabeth widziałaby tylko czubek jej głowy.
– Magister? Jesteś pewna?
– Absolutnie. Nigdy nie
widziałam strażników tak spiętych.
Teraz, kiedy Elisabeth o tym
pomyślała, znaki widoczne od rana zdawały się oczywiste. Strażnicy chodzili z zaciśniętymi
ustami i z dłońmi na rękojeściach mieczy. Nowicjusze zbierali się w grupki na
korytarzach, szeptali po kątach. Nawet grymuary zdawały się bardziej nerwowe
niż zwykle.
Magister. Dreszcz strachu przebiegł ją od
stóp do głów, jak nuta drżąca na strunach harfy.
– Co to ma wspólnego z nami? – zapytała. Żadna z
nich nie widziała nigdy nawet zwykłego czarownika. W tych rzadkich przypadkach,
gdy odwiedzali Summershall, strażnicy wpuszczali ich przez specjalne drzwi i
prowadzili prosto do czytelni. Z pewnością magistra traktowano z jeszcze
większą ostrożnością.
Katrien zaświeciły się oczy.
– Stefan założył się ze mną, że magister ma
spiczaste uszy i racice. Myli się, naturalnie, ale muszę to jakoś udowodnić. Będę
szpiegować tego magistra. A ciebie potrzebuję, żebyś potwierdziła moją relację.
Elisabeth gwałtownie wciągnęła powietrze. Odruchowo
zerknęła na opuszczone biurko.
– Żeby to zrobić, musiałybyśmy iść tam, gdzie nam
nie wolno.
– A Finch nadziałby nasze głowy na włócznie, gdyby
nas przyłapał – skończyła za nią Katrien. – Ale nie przyłapie. Nie wie o
sekretnych przejściach.
Tym razem wyjątkowo to nie Finch był największym
zmartwieniem Elisabeth. Przez myśl przemknął jej obraz przekrwionych,
wyłupiastych gałek Księgi oczu. Każda
z nich mogła wcześniej należeć do kogoś takiego jak ona czy Katrien.
– Jeśli przyłapie nas magister – powiedziała – zrobi
nam coś jeszcze gorszego.
– Wątpię. Reformy zakazały czarownikom zabijania
ludzi, chyba że w samoobronie. Co najwyżej sprawi, że wypadną nam włosy albo pokryjemy
się wrzodami. – Poruszyła zachęcająco brwiami. – No weź. Taka okazja może się
już nie przytrafić. Przynajmniej nie mnie. Kiedy niby miałabym zobaczyć
magistra? Ile nadarzy się szans, żeby doświadczyć magicznych wrzodów?
Katrien chciała zostać archiwistką, nie strażniczką. W
swojej pracy nie miałaby do czynienia z czarownikami. Natomiast Elisabeth...
Żar zapłonął jej w piersi. Katrien miała rację; to naprawdę doskonała okazja. Dopiero co
postanowiła dać z siebie więcej, aby zaimponować dyrektorce. Strażnicy nie
obawiali się czarowników, a im więcej się o nich dowie, tym lepiej będzie
przygotowana.
– W porządku – powiedziała, prostując się. – Najprawdopodobniej
zabiorą go do wschodniej czytelni. Tędy.
Klucząc wraz z Katrien między półkami, Elisabeth otrząsnęła
się z resztek wątpliwości. Starała się przestrzegać zasad, ale jakimś dziwnym
trafem jej wysiłki zawsze spełzały na niczym. Ledwie w zeszłym miesiącu
wydarzyła się ta katastrofa z żyrandolem w refektarzu – przynajmniej nos starej
mistrzyni Bellwether wyglądał już prawie normalnie. Albo ten raz, gdy rozchlapała
dżem truskawkowy na... cóż. Lepiej nie wracać do tamtych wspomnień.
Kiedy dotarły do popiersia Corneliusa Mądrego, którego
Elisabeth używała jako punktu orientacyjnego, rozejrzała się za znajomą
szkarłatną oprawą. Wypatrzyła ją w połowie wysokości regału. Wypisany na złoto
tytuł był zbyt wytarty, aby dał się odczytać. Grymuar przywitał ją sennym
szelestem kartek, gdy sięgnęła do góry i podrapała go we właściwy sposób. Z
wnętrza regału dobiegł szczęk, jakby odskoczył zamek, następnie cały ciąg półek
obrócił się, odsłaniając pełne kurzu przejście.
– To nie do wiary, że działa tylko, kiedy ty to
robisz – stwierdziła Katrien, gdy pochylone weszły do środka. – Próbowałam go
drapać dziesiątki razy. Stefan też.
Elisabeth wzruszyła ramionami. Ona także tego nie
rozumiała. Skupiona na tym, żeby nie kichnąć, prowadziła Katrien wąskim, krętym
korytarzem, odgarniając pajęczyny zwieszające się z krokwi niczym widmowe
girlandy. Przejście kończyło się za gobelinem wiszącym w czytelni. Przystanęły,
nasłuchując, aby się upewnić, że pomieszczenie jest puste, po czym wygramoliły
się zza ciężkiej tkaniny, kaszląc w rękawy.
Nowicjuszom nie wolno było wchodzić do czytelni. Elisabeth
zarazem z ulgą i rozczarowaniem odkryła, że pokój wydawał się całkiem zwyczajny.
Wnętrze urządzono po męsku, z dużą ilością polerowanego drewna i ciemnej skóry.
Przed oknem stało wielkie, mahoniowe biurko, a kilka skórzanych foteli otaczało
kominek, w którym płonęły drwa. Akurat kiedy weszły, polano pękło z trzaskiem, tryskając
snopem iskier. Elisabeth aż podskoczyła.
Katrien nie traciła czasu. Podczas gdy Elisabeth rozglądała
się po pokoju, ona ruszyła prosto do biurka i zaczęła przeglądać zawartość
szuflad.
– W imię nauki – wyjaśniła. Często mówiła tak tuż
przed tym, zanim coś wybuchło.
Elisabeth skierowała się w stronę paleniska.
– Co to za zapach? To nie ogień, prawda?
Katrien przerwała i wciągnęła nosem powietrze.
– Dym z fajki? – zasugerowała.
Nie – to było coś innego. Węsząc zawzięcie, Elisabeth stwierdziła,
że zapach pochodzi z jednego z foteli. Pochyliła się nad nim i wzięła głęboki
wdech, natychmiast się jednak odsunęła, czując zawroty głowy.
– Elisabeth! Nic ci nie jest?
Gwałtownie chwytała świeże powietrze, mrugając
załzawionymi oczyma. Żrący odór tak oblepił jej język, że niemal czuła jego
smak. Była to nienaturalna woń spalenizny; wyobrażała sobie, że tak pachniałby
palący się metal, gdyby metal mógł płonąć.
– Chyba tak – wyrzęziła.
Katrien otwarła usta, aby coś powiedzieć, po czym
rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi.
– Słuchaj. Idą tu.
Pospiesznie wcisnęły się za rząd regałów ustawionych
wzdłuż ściany. Katrien zmieściła się bez problemu, ale Elisabeth było tam
ciasno. Już jako czternastolatka była najwyższą dziewczyną w Summershall. Dwa
lata później górowała nad większością chłopaków. Przycisnęła ramiona nieruchomo
do boków i oddychała płytko, mając nadzieję udobruchać grymuary, które
zareagowały na to wtargnięcie pełnymi dezaprobaty pomrukami.
Z korytarza dobiegły głosy, a klamka
w drzwiach się obróciła.
– Proszę tędy, magistrze Thorn – powiedział
strażnik. – Dyrektorka zjawi się niedługo, żeby zaprowadzić pana do krypty.
Przewróciło jej się w żołądku, gdy do środka wkroczyła
wysoka postać w szacie z kapturem, ze szmaragdowozielonym płaszczem falującym
wokół stóp. Mężczyzna podszedł do okna, odsunął zasłony i stanął wpatrzony w
widok na wieże biblioteki.
– Co się dzieje? – wyszeptała Katrien poniżej jej
ramienia. – Nic stąd nie widzę.
Elisabeth mogła wyglądać tylko przez wysoką szczelinę
nad grzbietami książek, więc też nie widziała zbyt wiele. Powoli i ostrożnie, drobnymi
ruchami przesunęła się w bok, aby znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. W polu
widzenia pojawił się czubek bladego nosa magistra. Zdjął kaptur. Jego włosy
były czarne jak smoła i pofalowane, dłuższe, niż zdarzało się nosić mężczyznom
w Summershall, a przy lewej skroni przecinało je jaskrawe, srebrzyste pasmo. Jeszcze
kawałeczek w bok i…
„Jest niewiele starszy od nas” – pomyślała z
zaskoczeniem. Zarówno siwe pasmo we włosach, jak i jego tytuł, kazały jej
spodziewać się kogoś o wiele bardziej posuniętego w latach. Być może jego
wygląd był zwodniczy. Mógł utrzymywać pozory młodości, kąpiąc się w krwi
dziewic – czytała kiedyś o czymś takim w jakiejś powieści.
Dla wiadomości Katrien pokręciła lekko głową. Jego
włosy były zbyt gęste, żeby rozpoznać, czy ma spiczaste uszy, a ewentualne kopyta
skutecznie ukrywał brzeg płaszcza.
Zaraz potem dała kolejny znak, kręcąc głową bardziej
nagląco. Magister odwrócił się w ich stronę, wbijając wzrok w półki. Jego szare
oczy miały niezwykle jasny odcień, podobny barwą do kwarcu, a ich spojrzenie,
gdy obiegał wzrokiem grymuary, zmroziło jej krew w żyłach. W niczyich oczach
nie widziała nigdy takiego okrucieństwa.
Nie podzielała pewności Katrien, że
jeśli je znajdzie, nie zrobi im krzywdy. Dorastała karmiona opowieściami o
magii: o armiach powstałych ze zbiorowych grobów, aby walczyć w imieniu królów,
o niewinnych ludziach poświęcanych w krwawych rytuałach, o dzieciach
obdzieranych ze skóry i składanych w ofierze demonom. A niedawno sama
odwiedziła kryptę i na własne oczy widziała dzieło czarnoksięskich rąk.
Magister zbliżył się, a Elisabeth z przerażeniem
odkryła, że nie jest w stanie się ruszyć. Jeden z grymuarów zatrzasnął się na
jej szatach i powarkiwał przez tkaninę, szarpiąc ją jak rozzłoszczony terier. Czarownik
zmrużył oczy, poszukując źródła hałasu. Rozpaczliwym gestem chwyciła szatę i
szarpnęła, a dokładnie w tej samej chwili grymuar puścił ją tak, że poleciała
na półki…
Regał się przewrócił, a ona wraz z
nim.
Komentarze
Prześlij komentarz