[Patronat] Piąty rozdział Rory Power "Toxyczne dziewczyny"
ROZDZIAŁ 5
Następnego ranka Reese nie
pojawia się na śniadaniu. Mijają prawie dwa dni, odkąd ostatni raz ją widziałam
i od kiedy dołączyłam do Brygady Łodziowej. Natomiast Byatt mówiła, że widziała
ją na błoniach, a potem zauważyła, jak zaszyła się na noc w dawnym pokoju
nauczycielskim.
Dzisiaj
siedzimy przy kominku, dzieląc kanapę z Cat oraz Lindsay. Są z tego samego roku
co my, jednak nigdy nie rozmawiałyśmy za wiele poza lekcjami. Po Toxie
zbliżyłyśmy się do siebie, wymieniając się żywnością czy kocami. Teraz każdy
potrzebuje więcej pomocy niż kiedyś.
Zazwyczaj
ja jestem tą, która chodzi po posiłki, ale wciąż czuję się chora, gdy myślę o
wczorajszym jedzeniu wyrzuconym do wody. Dziś zastąpiła mnie Byatt i udało jej się
przynieść paczkę grzanek. Bierze garść i podsuwa mi opakowanie.
– Musisz
coś jeść – nalega.
– Później. – Nie
potrafię. Wiem, że miałyśmy powód, by wyrzucić to jedzenie, lecz nie jest mi
przez to ani trochę łatwiej patrzeć, jak Byatt liczy każdy kęs, który bierze.
– Hetty,
mogę na słówko?
To
Welch. Przekręcam się na sofie, aby ją zobaczyć. Usta ma zaciśnięte w wąską
kreskę, ale wydaje się niemal nerwowa, jak przed Toxem, kiedy złapała kogoś na
nieprzestrzeganiu godziny policyjnej.
– Pewnie – odpowiadam,
wstając i idąc w jej kierunku.
– Zostawię
ci trochę! – woła Byatt. – Czy tego chcesz, czy nie.
Macham
jej przez ramię.
– Dziękuję,
mamo.
Welch
prowadzi mnie do wylotu korytarza. Z bliska widzę zmarszczki na jej czole i
oczy błyszczące, jak gdyby miała gorączkę.
– Co
się dzieje? – pytam.
– Byatt
ma rację. Powinnaś coś jeść.
– Nie
jestem głodna. – Nie mogę. Już więcej nie mogę.
Welch
wzdycha.
– Hetty. – Brzmi
poważnie. – Chcę, żebyś postarała się trochę bardziej, proszę.
– Co? – Sam
fakt, że siedzę teraz w głównym holu, to więcej, niż jestem w stanie znieść.
– Mówiłam
ci, że twoją pracą jest pokazywanie innym, że wszystko jest w porządku, a
zamiast tego siedzisz tam i, szczerze mówiąc, wyglądasz, jakbyś miała zaraz
zwymiotować.
– Staram
się, okej? – oznajmiam, a w moim głosie pobrzmiewa frustracja.
– Niewystarczająco. – Patrzy
ponad moim ramieniem tam, gdzie siedzi Byatt. – Zazwyczaj jesteście we
trójkę. Gdzie jest Reese?
– To
nie ma z tym nic wspólnego.
– Wszystko
ma – mówi Welch. – Od czasu jej popisu po tym, jak dostałaś
się do Brygady Łodziowej, obie jesteście pod lupą. – Pochyla
się. – Dziewczyny was obserwują, Hetty. Więc czegokolwiek dotyczyła
wasza mała sprzeczka, musisz to naprostować. Dajcie sobie buzi na zgodę i
zakończcie spór. Zrób cokolwiek, co przywróci waszą trójkę do normalności.
Normalności, Hetty.
– To
Reese. Strojenie fochów jest dla niej normalne.
– Ja
nie proszę. – Jej szczęka się zaciska, a oczy błyszczą.
– Dobrze. – Unoszę
ręce w geście poddania. – Dobrze, porozmawiam z nią.
– Nie
mów jej nic, czego nie powinnaś.
Ledwo
się do niej odzywam, kiedy ma dobry dzień.
– Nie
powiem.
Welch
uśmiecha się, a raczej blisko jej do tego, i kładzie mi dłoń na plecach.
– Dziękuję
ci – mówi. – Zajmij się tym jeszcze dzisiaj.
Zdążyła
już zrobić kilka kroków, gdy nie wytrzymuję.
– Nie
męczy cię to? Okłamywanie wszystkich?
Przez
chwilę milczy, po czym się odwraca. Widzę po jej twarzy, że próbuje dobrze
wypaść, powiedzieć coś dorosłego.
– Tak,
męczy. – Wzrusza ramionami. – I co z tego?
Czy
to nic nie znaczy?
Chcę wykrzyczeć. Nie ma znaczenia?!
– Myślę,
że nic.
Kiwa
głową.
– Dzisiaj,
Hetty.
Kiedy
wracam do Byatt, dostrzegam po niej, że nas obserwowała. Ma świeżo obgryzione
paznokcie, marszczy brwi.
– Muszę
pogadać z Reese – wyjaśniam. – Jeśli nie wrócę za jakieś
pięć minut, lepiej zacznij nas szukać na wypadek, gdyby znowu próbowała mnie
zabić.
– Raptem
cię poddusiła – stwierdza, ale przytakuje. Zaczepia palce o mój
pasek, gdy odchodzę. – Bądź ostrożna, dobrze?
Uśmiecham
się do niej. Zawsze jestem ostrożna w stosunku do Reese, chociaż ona rzadko robi
to samo w stosunku do mnie.
***
Gdyby jej tata wciąż z
nami mieszkał, byłoby łatwiej. Jak tylko ogłoszono kwarantannę, pana Harkera
przeniesiono na naszą stronę ogrodzenia i umieszczono go w jednym skrzydle z
nauczycielkami. Wszystkie udawałyśmy, że mężczyzna w domu to wcale nie jest
najdziwniejsza rzecz, jaka nam się przytrafiła.
Przebywał
z nami może przez miesiąc. Wtedy śledziłyśmy takie rzeczy, ale teraz wydaje mi
się, jakby to miało miejsce tak dawno temu, że ledwie cokolwiek pamiętam.
Zostały jedynie przebłyski. Reese oraz jej ojciec jedzący śniadanie w jadalni,
jeszcze zanim połamałyśmy meble na opał. Reese z tatą z powrotem montujący
generator na zewnątrz. Obydwoje siedzący na ganku i wyszukujący konstelacji na
niebie. Reese śmiejąca się tak, jak nigdy ze mną i Byatt.
Inne
rzeczy też pamiętam. Jak zaczął się zmieniać – powoli, z początku w
jego dłoniach pojawiło się pragnienie, aby coś rozdrapać i rozedrzeć. Tox.
Chociaż wówczas jeszcze tak tego nie nazywałyśmy. Wiedziałyśmy zaledwie, że
jednego dnia pan Harker nie stanowił zagrożenia, a kolejnego już owszem.
Jednego dnia był sobą, natomiast kolejnego wymiotował ciemną mazią, ziarnistą niczym
piasek, i patrzył na nas pustym wzrokiem.
Reese
to ignorowała, udawała, że nic się nie dzieje. Wdała się też w pełną wrzasków
kłótnię z Byatt, a następnego dnia pan Harker odszedł. Kiedy Reese spała, w
kieszeni jej kurtki zostawił notatkę mówiącą, że musi iść, że tak jest
najbezpieczniej dla wszystkich.
Tego
samego ranka pobiegła do ogrodzenia, pamiętam to. Dotkliwie pocięła sobie
dłonie, szarpiąc płot i próbując przejść na drugą stronę. Taylor ją
powstrzymała. Reese się wtedy załamała, widziałyśmy to razem z Byatt. Gdy na
powrót pozbierała się do kupy, wciąż czegoś jej brakowało.
U mnie
nigdy tak nie było. Żegnaliśmy się na lotnisku i śledziłam wiadomości, jednak
mój tata zawsze wracał.
***
Znajduję Reese w gaju
sosnowym nad wodą, w tym samym miejscu, w którym siedziałyśmy pierwszego dnia
Toxu. Zajmuje tę samą gałąź tego samego drzewa, jedyną różnicę stanowi błysk
jej srebrnej dłoni, kiedy drży w cienkiej kurtce.
Podchodzę
powoli, od przodu, tak, żeby mnie widziała, co zawsze jest najbezpieczniejsze.
W ciągu tych dwóch dni, gdy się nie widziałyśmy, pod jej oczami pojawiły się
cienie. Wygląda na głodną. I zziębniętą. Tymczasem to nie ona nas potrzebowała.
Zawsze było na odwrót.
– Cześć – zagaduję.
Nawet na mnie nie patrzy. Muszę ugryźć się w język, by nie powiedzieć czegoś,
czego nie powinnam. Pamiętaj, co
powiedziała Welch, przypominam sobie. Pamiętaj,
to ważne. – Co do Brygady Łodziowej. – Opieram się o
pieniek, zostawiając między nami sporą przestrzeń. – Nie wiedziałam,
że mnie wybiorą. Myślałam, że to będziesz ty.
– Ja
też – przyznaje zdartym, ochrypłym głosem tak, jakby to jej gardło
zostało zmiażdżone, a nie moje. Mam ochotę krzyknąć, wydusić z niej
przeprosiny. Wtedy jednak patrzy na mnie, marszcząc brwi.
– Wszystko
dobrze?
To już
coś. Prawdopodobnie nie mogę liczyć na nic więcej.
– Dobrze,
naprawdę nieźle.
– Jesteś
pewna? – Próbuje się uśmiechnąć. – Ponieważ wyglądasz
okropnie. Masz twarz jak Beth z filmu Małe
kobietki.
– O
nie – mówię beznamiętnie. – Myślisz, że mogę być chora?
– W
Raxter? – Unosi brew, a na jej twarzy wykwita udawane
zaskoczenie. – Nigdy.
Zapada
cisza. Chyba obydwie jesteśmy zaskoczone, że dałyśmy radę choć trochę
zażartować. Byatt musi tu przyjść i to szybko, zanim to zniszczymy.
Odwracam
się, aby spojrzeć przez drzewa, i kiedy wracam wzrokiem, Reese macha nogami. Wygląda
prawie na nieśmiałą. Lecz Reese nigdy się nie wstydzi. Nawet wówczas, gdy się
przede mną otworzyła, to było jak atak. Ciota,
powiedziała wtedy tak, jakby chciała, żebym zaprzeczyła.
– Byłaś
wczoraj z Brygadą Łodziową – odzywa się nagle i czeka.
– Tak.
– Jak
to jest?
– Inaczej. – Słowa
ledwie się ze mnie wydobywają.
– Jak
inaczej?
– Em. – Pamiętaj
o Welch, pamiętaj o swojej pracy. Wszystko jest w porządku. – Jest
więcej drzew – dodaję głupio.
– Posłuchaj,
Hetty. Muszę wiedzieć. Muszę. Widziałaś go? Mojego tatę? Mój dom? – wymienia. –
Cokolwiek.
– Przepraszam,
Reese. – Kręcę głową. Odwraca wzrok, jednak zanim to robi, widzę, jak
mrugając, próbuje pozbyć się łez. Niezgrabnie odchrząkuję i marzę wyłącznie o
tym, by się ulotnić.
– Gdzie
jest Byatt? – Rozglądam się. – Miała przyjść nas poszukać.
Reese
nic nie mówi, więc ruszam w kierunku domu, ale oddalam się tylko kilka jardów
od gaju, kiedy podbiega Cat, ciężko dysząc. Próbuję nie patrzeć na pęcherze
rozprzestrzeniające się na linii włosów, każdy rozdarty i krwawiący.
– Hej – wydusza
z siebie. – Lepiej wracaj do środka.
Strach,
przejmujący i narastający. Przełykam ślinę.
– Dlaczego?
– Twoja
przyjaciółka. Dostała paroksyzmu.
Z
początku czuję pustkę. Jedynie mrowienie w palcach, tępy ból z tyłu ślepego
oka. Następnie zawroty głowy, kołyszę się, gdyż kolana się pode mną uginają.
– Nie – zaprzeczam. – Nie,
właśnie ją widziałam.
– Przepraszam – odpowiada
Cat. – Przyszłam tak szybko, jak tylko mogłam.
To
niemożliwe. Widziałam się z Byatt jakieś dziesięć minut temu i czuła się dobrze.
Musi być z nią dobrze.
Odwracam
się, szukając wzrokiem Reese, która zeskoczyła z gałęzi, po czym wyszła za mną
z gaju. Stoi z tyłu z ustami zaciśniętymi w poziomą linię. Bez słowa biegniemy
do domu. Szybciej i szybciej, aż wpadam do głównego holu. Jest niemal pusty o
tej porze dnia, jedynie parę dziewczyn zgromadziło się wokół kominka. Nigdzie
nie ma Byatt. Powinnam była spytać o to Cat. Powinnam, powinnam…
– Spokojnie – szepcze
Reese, a ja wyciągam rękę, sięgam po jej dłoń i mocno ją ściskam. Byłam obecna przy
każdym paroksyzmie przyjaciółki. Przy tym, który odebrał Byatt głos prawie na
tydzień, przy tym, który rozorał jej plecy i zostawił ją z drugim kręgosłupem.
Przy tym też muszę być.
Przez
powietrze przedziera się drżący skowyt. Ogarnia mnie strach, świeży i zimny.
Odrywam się od Reese. Dźwięk dochodzi z tyłu budynku, z południowego skrzydła
od strony kuchni.
Przedzieram
się przez grupę siedzących przy kominku dziewczyn. Biegnę wzdłuż korytarza, sal
lekcyjnych i biur pędzących w przeciwnym kierunku. Każde z nich jest puste, bez
Byatt, Byatt, Byatt. Aż wreszcie ją znajduję. Leży rozwalona w kuchni na
podłodze, a ciemne włosy przykrywają jej twarz. Proszę. To nie może się dziać
naprawdę.
Padam
przy niej na kolana. Dwie strużki krwi ciekną jej z nosa i przeciekają między
zębami, kiedy łapie powietrze. Płacze, tak myślę, ale ciężko to stwierdzić.
Jedną dłonią trzyma paczkę krakersów, a drugą rozdrapuje sobie gardło.
– Co
się stało? – pytam. Słowa wydobywają się tak szybko, że uderzają
jedne o drugie. – Co cię boli? W którym miejscu?
Porusza
ustami, próbując chyba wymówić moje imię, lecz potem jej oczy wywracają się do
tyłu. Dostaje konwulsji, jej mięśnie mocno się zaciskają, gdy przez ciało
przechodzi fala wstrząsów.
Wydaje
mi się, że krzyczę, jednak niczego nie słyszę. Czyjeś dłonie zaciskają się na
moich ramionach, ciągną mnie w tył. Odpycham je i sprawdzam puls na szyi Byatt.
– Hej – wykrztuszam,
kiedy otwiera oczy, obydwa przekrwione. – To ja. Już wszystko dobrze.
– Posłałam
jedną dziewczynę, aby znalazła Welch – dodaje Reese. Wydaje się
spokojna i opanowana, ale ją znam. Wiem, że w ten sposób okazuje panikę.
Podchodzi, by stanąć po drugiej stronie ciała Byatt, lecz nie patrzy na nią,
tylko na mnie. – Trzymaj się, dobrze?
Ostatnim
razem pojawiło się naprawdę dużo krwi. Wypływała, gromadząc się pod nią w
pęknięciach pomiędzy deskami podłogowymi. Tym razem dostała jedynie krwotoku z
nosa, zaś rozsmarowana na ustach krew kapie na ziemię. Podciągam jej rękawy,
szukając śladów ran, czegokolwiek.
– Potrzebuję
twojej pomocy – informuję, klęcząc nad Byatt. Oglądanie przyjaciółki
w takim stanie mnie wykańcza. – Musisz mi powiedzieć, co jest nie
tak.
Wyciąga
drżącą dłoń i zawiesza palce na kołnierzyku mojej koszuli. Pochylam się tak
blisko, że czuję, jak jej ślina przywiera do mojego policzka.
– Hetty – mówi. – Hetty,
proszę.
To
najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam. Głos Byatt brzmi niczym uderzanie
metalu o metal. Jakby milion ludzi naraz wydawało dźwięki od szeptu do krzyku.
Sprawia mi to ból, prawdziwy, sięgający do samych kości. Jak gdyby pękały, były
ze szkła.
Zwijam
się, przyciskając ręce do uszu. Odnoszę wrażenie, jakby to trwało wiecznie, ale
w końcu drżenie mija i znowu mogę myśleć.
– Cholera – cedzi
Reese przytępiona i osłabiona, jak gdyby też to poczuła. – Co to było?
Ignoruję
ją i wracam do Byatt, która niemal się zapowietrza, próbując usiąść. Wygląda na
przerażoną. Tox panuje od półtora roku. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby się
bała.
– Wszystko
dobrze – uspokajam ją, wyciągając rękę, ale ona kręci głową i
przyciska dłoń do mojego policzka. Jakby chciała zapytać, co mi jest.
Z
korytarza słyszę zbliżające się głosy. Welch i kilka
innych – prawdopodobnie Carson oraz Julii. To właśnie robi Brygada
Łodziowa. Sprząta bałagan, odkłada wszystko na miejsce. Tylko że teraz bałagan
to Byatt, a ja nie pozwolę im zabrać mi jej sprzed oczu.
– Czuję
się dobrze – zapewniam, gdy Byatt ponownie próbuje zwrócić na siebie
moją uwagę, szarpiąc mnie za płatek ucha. – Welch już idzie, dobrze?
Zajmie się tobą.
Byatt
bierze oddech, gotowa coś powiedzieć, lecz Reese mocno zakrywa dłonią jej usta.
– Nic
nie mów – ostrzega. – To boli.
Welch
wbiega do pokoju, Julia i Carson są parę kroków za nią. Wpatrują się w Byatt, a
Julia trzyma rękę trochę za blisko noża na pasku. Welch się do mnie odwraca.
– Czy
ona może chodzić?
Wiem,
co powiedziałaby Byatt – że jest tutaj i może mówić sama za
siebie – ale nie chcę już nigdy poczuć się tak, jak wtedy, kiedy się
odezwała.
– Tak
myślę.
Welch
kiwa głową na Carson i Julię.
– Podnieście
ją.
– Pomogę.
– Wstaję, lekko się chwiejąc.
– Absolutnie
nie – zabrania Welch.
– To
praca dla Brygady Łodziowej – przypominam. – Jestem w Brygadzie Łodziowej.
– Nie
w tym przypadku.
Julia i
Carson podchodzą bliżej, z piskiem szurając butami po kafelkach. Nie patrzą na
mnie, kiedy kucają po obu stronach Byatt, łapią ją za łokcie, a następnie
pomagają jej wstać.
Nie
wzbrania się. Myślę, że zdaje sobie sprawę z tego, że i tak nie miałoby to
sensu. Po prostu patrzy na mnie, gdy ją odprowadzają. W ostatnim momencie
wyciąga rękę i wtyka mi coś w dłoń.
Opakowanie
krakersów. Teraz połamanych w drobny mak. Musiała znaleźć kryjówkę Taylor.
Przyciskam je do piersi, próbując się nie rozpłakać. Chciała, żebym coś zjadła.
Mówiła, że nie powinnam głodować.
– Powinnaś
odłożyć to na miejsce – nakazuje Welch. Odwracam się, by na nią
spojrzeć. Chyba nie mówi poważnie.
– Przepraszam?
Wskazuje
głową na krakersy.
– Jedzenie
to jedzenie.
Nie
wiem, co odpowiedzieć, lecz nie muszę.
– Nie,
dzięki – prycha Reese. – Myślę, że je zatrzymamy. – Patrzy
na mnie i czuję, że serce nie mieści mi się w klatce piersiowej. Więc tak to
jest mieć ją po swojej stronie.
Welch na
nas spogląda, po czym wzrusza ramionami. Nie ma tutaj nikogo, kto zobaczyłby,
że daje za wygraną. W dodatku wciąż ma do nas słabość, jeśli tylko może sobie
na nią pozwolić.
– Z
Byatt wszystko będzie dobrze? – wyrzucam z siebie, kiedy ta jest już prawie
na korytarzu. Mój głos brzmi, jakby miał się zaraz załamać, ale głupio byłoby
się tym teraz przejmować. – Wróci niedługo na dół?
Welch przystaje.
Nie odwraca się. Widać jedynie jej odcinającą się w ciemności sylwetkę. W końcu
odchodzi bez słowa. Zostawia mnie w kuchni z rozmywającym się przed okiem
obrazem. Pragnę teraz wyłącznie Reese, mimo że wciąż czuję wokół szyi jej
dłonie.
***
– Założę się, że to
nic takiego – oznajmiam, jak gdyby wypowiedzenie tego na głos nadało
całej sytuacji więcej sensu.
– Prawda – mówi
Reese.
Obserwuje
mnie z górnego łóżka. Ja leżę płasko na plecach na swoim dolnym, z rękami
skrzyżowanymi na piersiach. Myślałam, że będzie trzymać się z dala, tak jak to
było od czasu, gdy dostałam się do Brygady Łodziowej, lecz podążyła za mną na piętro,
jakby nigdy nic się nie stało. Próbowałam zasnąć – obydwie
próbowałyśmy – ale w połowie nocy westchnęłam, a Reese wychyliła się
znad pryczy i na mnie spojrzała.
– Jestem
pewna, że wszystko będzie dobrze.
Wiemy
jednak, iż do ambulatorium zabierane są tylko dziewczyny w najgorszym stanie.
Większość z nich już nie wraca.
Szczelniej
owijam się kurtką.
– Martwię
się.
– Wiem.
– Jest
wszystkim, co mam.
Przez
jedno uderzenie serca trwa cisza i zdaję sobie sprawę, jak to musi brzmieć dla
Reese. Reese, która tutaj jest.
– Przepraszam – szepczę.
– W
porządku.
Wiem,
że powinnam jej teraz powiedzieć, że nie miałam tego na myśli. Prawda jest natomiast
taka, że nie potrafię myśleć o Reese w ten sposób, bo ktoś taki jak ona, nigdy
nie mógłby należeć do kogoś takiego jak ja, do kogokolwiek.
– Naprawdę – odzywa
się Reese. – Z Byatt wszystko będzie dobrze.
– Nie
możesz tego obiecać.
Marszczy
brwi, po czym odwraca się z powrotem na swoje łóżko i już jej więcej nie widzę.
– Nie
obiecuję.
– Okej – mruczę.
Słyszę, jak się wierci, by znaleźć wygodną pozycję.
– Pamiętasz,
kiedy poszłyśmy do muzeum? – zaczyna powoli. – Tego w
Portland.
Byatt i
ja przywykłyśmy do wymieniania się historiami z przeszłości. Zaczęłyśmy to
robić chwilę po Toxie. Reese zawsze siedziała na górze, nigdy nic nie mówiąc,
tylko słuchając. To znaczy, teraz mam pewność, że słuchała.
– Ach,
tak – potwierdzam. – Pamiętam.
– Nigdy
wcześniej nie byłam w Portland.
– Ty
nigdy nigdzie nie byłaś. – Śmieję się.
– Poszłyśmy
na lunch do tej jadłodajni z nalewakiem z napojami gazowanymi – opowiada dalej.
– Mieszałyśmy je wszystkie w jednym kubku.
– To
była zabawna wycieczka – przyznaję.
– Najbardziej
podobało mi się, gdy zasłabłaś w planetarium.
Niemal
to samo powiedziałaby Byatt. Reese próbuje, lecz nie potrafi dobrze tego oddać,
ponieważ nikt nie jest Byatt poza Byatt, nawet dziewczyna z tych wspomnień.
Jest w niej coś, po co nikt nie jest w stanie sięgnąć, ani ja, ani Reese, ani
ktokolwiek inny. Wyłącznie ona. Nie jestem do końca pewna, co to jest, ale
wiem, że się tam znajduje, i że odchodząc, zabiera to ze sobą.
Komentarze
Prześlij komentarz