Drugi rozdział "Gordian. Kara" Melissa Darwood


b

Płyniemy w zawrotnym tempie, morze jest na tyle spokojne, że łódź nie kołysze się na boki. Mimo to mam jakąś pieprzoną chorobę morską. Kręci mi się w głowie, brakuje apetytu, zwymiotowałem całą wodę, którą dostałem od turystów. Kira patrzy na mnie z niepokojem, kiedy zataczam się na rufie od lewej burty do prawej.
  – Może usiądź, bo zaraz wypadniesz! – przekrzykuje odgłos silnika.
  – Nie wypadnę. – Muszę stać, bo znowu się porzygam. Nie mogę znieść litości, którą dostrzegam w jej spojrzeniu. Ostatnie, czego mi potrzeba, to użalanie się nade mną. Staram się skupić wzrok na wybrzeżu wyspy, na szczegółach: jaskiniach, domach u stóp wzgórz, mijanych motorówkach. Wszystko płynie, faluje. 
Kira wychyla się w stronę zabudowanej konsoli, gdzie siedzą Brytyjczycy. Już wyłapałem z ich rozmów, że facet ma na imię Logan, a babka Ruth.
  – Daleko jeszcze do tej przystani? – pyta ich, czym tylko mnie wkurwia. Przecież znam tę wyspę lepiej niż ci nadziani turyści.
– Jakieś dwadzieścia minut – słyszę odpowiedź.
– Najbliższa przystań jest jakieś dwa kilometry stąd – koryguję.
Brytyjczycy patrzą na siebie, po czym przenoszą pytający wzrok na Kirę.
– Ale przecież z zatoki będziecie mieli najbliżej do szpitala – mówi fagas.
– Szpitala? – pytam i czuję, że chuj mnie strzela. Nie pójdę do żadnego pierdolonego szpitala, a na pewno nie w Grecji, gdzie na przyjęcie będę czekał cały dzień. Na prywatny szpital szkoda mi kasy, więc sprawa rozwiązana. – Kto was w ogóle, kurwa, o to prosił?
– Ja ich o to prosiłam – odpowiada Kira. – Skontaktowałam się przez komórkę Logana z moim tatą, kiedy wymiotowałeś. Mają podjechać do nas do szpitala…
Na moment serce mi się zatrzymuje.
– Coś ci dolega, że chcesz jechać do szpitala? – dopytuję, przyglądając jej się uważnie. Mój mózg w przyśpieszonym tempie analizuje, czy przypadkiem Kirze nic się nie stało podczas wypadku.
– Mnie nie, ale tobie tak.
Serce zaczyna ponownie bić, narasta we mnie frustracja. Kira powiadomiła rodziców bez konsultacji ze mną. Pewnie są już w drodze. Znając matkę, umiera ze strachu o swojego Gordiego, a Serafin obmyśla jakąś moralizatorską gadkę. W sumie należy mi się od niego zjebka; naraziłem zdrowie i życie jego córki. Na jego miejscu sklepałbym michę takiemu kolesiowi jak ja.
– Nic mi nie jest i nie pojadę do żadnego szpitala. Niepotrzebnie martwiłaś rodziców.
– Jak to, nic ci nie jest? – Po jej tonie głosu poznaję, że zaczyna się powoli wkurzać. Świetnie, jest nas dwoje. – Masz ranę na głowie, chodzisz jak pijany i w ogóle jesteś jakiś nieswój. Ubliżasz tym Bogu ducha winnym ludziom, którzy ocalili nam tyłki. W stosunku do mnie też jesteś niemiły… – W jej głosie słychać urazę.
– Nie potrzebuję żadnej cholernej pomocy, Kiro. Nie jesteś moją matką, żeby mnie niańczyć. Ani żoną, której i tak nigdy nie zamierzam mieć. Nikt nie będzie mówił mi, co mam robić. Jestem dorosłym facetem i od dawna radzę sobie sam. Póki trzymam się na nogach, nie trafię do żadnego szpitala. Ranę na głowie może opatrzyć lokalny lekarz – mówię twardo. – Zadzwoń do rodziców, uspokój ich i odwołaj ich przyjazd. Nie wiem, co sobie myślałaś. Jeszcze mi tylko brakuje, żeby matka przeze mnie dostała rzutu. – Omijam ją i idę wkurwiony na dziób. Byle dalej od niej, żeby tylko nie powiedzieć czegoś więcej, czego będę później żałował.
 Czuję, że nerwy mnie ponoszą. Przed oczami stoi mi twarz roztrzęsionej matki i mam ochotę w coś przypierdolić. Po jaką cholerę ta dziewczyna w ogóle dzwoniła do starych? Czuję pulsowanie w skroniach, ale chyba lepiej mi na żołądku, bo mam niepohamowaną ochotę na czekoladę. Mleczną, bez żadnych dodatków.
– Macie może czekoladę? – Pukam w szybę konsoli, przez którą widać Brytyjczyków.
– Niestety – odpowiada dziewczyna.
Oczywiście, kurwa, że nie mają. Pewnie pierwszym, co zrobili po wejściu na łódkę, było wpierdolenie wszystkich słodyczy, które zabrali na czas swojego rajskiego rejsu. Pieprzone tłuściochy.
– A jakiegoś batona? – pytam niczym żebrak.
– Przykro mi.
– Papierosa?
Kręcą oboje głowami i w tym samym momencie widzę, jak do konsoli wchodzi Kira.  Ma poważny wyraz twarzy, ramiona napięte. Prosi Logana o komórkę, po czym wychodzi na rufę i telefonuje.
Nie zamierzam podsłuchiwać. Kira rozmawia jednak tak głośno, przekrzykując wycie silnika, że jej głos mimowolnie dociera do moich uszu.
– Nie przyjeżdżajcie… – mówi do telefonu, chodząc po rufie. – Tak, już mu lepiej… Pójdzie do lekarza na miejscu… Nie, tato, naprawdę. Wezwiemy taksówkę z przystani, zapłaci się na miejscu… Mnie nic nie jest… Na pewno… Z nogą w porządku, trochę tylko rwie… Dobrze. – Śmieje się. – Umieram z głodu, więc zjem wszystko… Tak… Powiedz jej, że będę się nim opiekować, tak jak obiecałam. Chociaż on nie chce żadnej pomocy… Tak, wiem. Dlatego uspokój ją, że wszystko z nim dobrze… Może lepiej niech z nim teraz nie rozmawia. Jest strasznie rozdrażniony, jeszcze powie jej coś przykrego… Ja ciebie też kocham… Pa.
Rozłącza się, siada na drewnianej ławce i patrzy w dal. Jej ostatnie słowa z rozmowy telefonicznej docierają do mnie ze zdwojoną mocą. Zastanawiam się, czy nie zachowałem się wobec niej jak totalny kretyn. I jeszcze ta jej nieszczęsna noga. Przez chwilę waham się, czy nie podejść do Kiry, lecz wciąż jestem wkurwiony. Nie myślę trzeźwo, wszystko mnie drażni. Nie wiem, czy to z powodu odwodnienia czy tych pierdolonych snów, czy przez uderzenie w łeb. Postanawiam na razie zostawić Kirę w spokoju. Nie jestem pewien samego siebie. Co do jednego nie mam wątpliwości: nie nadaję się na żadne, kurwa, związki. A na pewno nie na takie, w których ktoś mówi mi, co mam robić.
Zalegam na dziobie i przykrywam twarz ręcznikiem Brytyjczyków, który pachnie lawendą. Łódź się kołysze, przez co mam zawroty głowy. Ból jest już jednak znacznie mniejszy. Staram się wyluzować, wsłuchać w szum fal. Zapadam w sen.
Budzi mnie szturchnięcie w ramię.
– Wstawaj, zacumowaliśmy. – Słyszę głos Kiry.
Powracam szybko do rzeczywistości. Nie kojarzę, żeby mi się coś śniło. Zsuwam ręcznik z twarzy, a potem czekam, aż wzrok przyzwyczai się do jasności. Kira zeskakuje z dziobu na pomost znajomej przystani. Siadam, spodziewając się ponownych zawrotów głowy, lecz te nie nadchodzą. Tylko tępy ból rozchodzi się z tyłu czaszki. Wstaję i czuję, że mam się dużo lepiej niż ostatnio. Brytyjczycy szykują się do opuszczenia łajby. Facet zakłada bluzę, dziewczyna zarzuca na siebie tunikę.
– Dzięki za podrzucenie – mówię i zbieram się do zejścia z dziobu.
– Nie ma sprawy – odpowiada Logan. – Mam nadzieję, że szybko wydobrzejesz.
– Nic mi nie jest – rzucam i schodzę na pomost.
Kira nie czeka na mnie, tylko podąża w stronę ulicy, kulejąc. Idę za nią i łapię się na tym, że gapię się na jej kołyszący tyłek. Co więcej, ręce mnie świerzbią, żeby chwycić ją za te jędrne pośladki. Najchętniej dałbym jej teraz klapsa za to, że tak na mnie działa. Ale to dobrze. To znaczy, że wracam do formy. Uśmiecham się do siebie. Nic i nikt mnie nie pokona.
Kira nawet nie patrzy w moją stronę, kiedy wsiada do taksówki. Przez moment jestem pewien, że odjedzie beze mnie, ale ona zostawia uchylone drzwi. Dobre i to. Poboczy się trochę i jej przejdzie. A ja jej w tym pomogę.
– Dzięki, że na mnie poczekałaś – odzywam się, zajmując miejsce  obok niej.
Nie odpowiada. Chyba naprawdę zalazłem jej za skórę. Po zatrzaśnięciu drzwi podaję kierowcy adres Kalisty. Kira siedzi z dłońmi wciśniętymi między uda i wygląda przez okno. Mijamy sklepy przy głównej ulicy oraz pub, w którym graliśmy w bilard, a potem tańczyliśmy. Na samo wspomnienie tego, jak się wtedy o mnie ocierała, jaka była napalona i gotowa na więcej, czuję pulsowanie w kroczu. Obrazy przemykają przez mój umysł – to, jak dotykałem jej w basenie, jak później rozmawialiśmy. Coś we mnie pragnie, żeby znowu było tak między nami. Chyba pora się zrehabilitować.
– Nie powinienem był tego mówić – zaczynam.
– Czego konkretnie? – pyta chłodno, nie odrywając wzroku od widoku za szybą.
– Tego o matce i żonie.
– Powiedziałeś prawdę. Nie jestem dla ciebie ani jedną, ani drugą, i nigdy nie będę.
– To o co jesteś zła?
Przenosi na mnie wzrok. Patrzy mi w oczy.
– Nie jestem zła.
– Przecież widzę.
– Nic nie widzisz, nic nie wiesz, nic nie rozumiesz, Gordianie. A ja nie zamierzam tego zmieniać. Dałeś mi jasno do zrozumienia, że mam się nie wtrącać, więc nie będę.
– Czyli między nami wszystko okej?
– Ta – rzuca od niechcenia, odwraca ponownie głowę i patrzy przez szybę. A ja wiem, że wcale nie jest między nami okej i za cholerę nie rozumiem dlaczego.
– Przecież miałem być z tobą szczery – przypominam.
– I byłeś – stwierdza, jakby chciała mnie zbyć.
– Mam udawać, że pasuje mi, kiedy kobieta traktuje mnie jak niepełnosprawnego?
 Nigdy, kurwa, w życiu – dopowiadam sam sobie w myślach.
Kira ponownie zerka w moją stronę. Ściąga brwi.
– Nigdy nie traktowałam cię jak niepełnosprawnego.
– A jednak już dwukrotnie się tak przy tobie czułem – przyznaję zgodnie z prawdą. – Facet powinien być silny, nie użalać się nad sobą, nie skarżyć się, nie marudzić. Być może jestem konserwatywny, ale uważam, że kiedyś mężczyźni z godnością znosili ból i niepowodzenia. Walczyli z dzikością natury o przetrwanie, własne i swoich kobiet. Byli dla nich swego rodzaju falochronami. Własnymi rękoma zdobywali pożywienie, przelewali krew za wolność na wojnach, by kobiety mogły przetrwać, przedłużyć gatunek ludzki. Do tego stworzyła nas natura, nie bez powodu jesteśmy wyżsi, silniejsi, mamy większą skłonność do dominacji i agresji. A współczesne kobiety za wszelką cenę próbują to w nas stłamsić. Ale to nie dla mnie, nie jestem cipą.
Kira przechyla głowę, jakby analizowała dogłębnie moje słowa.
– Uważasz, że chcę cię stłamsić?
– Nie wiem, czy chcesz, ale to robisz.
– Bo namawiałam cię na wizytę w szpitalu? – pyta z niedowierzaniem.
– Bo zachowywałaś się, jakbyś lepiej wiedziała, czego mi trzeba. Co więcej, zaangażowałaś w to moją matkę, która jest chora i powinna mieć święty spokój.
Patrzy mi w oczy. Między jej brwiami pojawiają się trzy pionowe zmarszczki.
– Źle mnie zrozumiałeś. Myślałam, że masz wstrząśnienie mózgu. To była troska.
– Tylko że ja nie potrzebuję troski, Kiro. Ani od ciebie, ani od nikogo innego. Chcę z tobą robić milion innych rzeczy, o których nawet nie masz pojęcia. Ale bawienie się w ułomnego ćwoka, którym powinnaś się zajmować, nie wchodzi w grę. Ani teraz, ani nigdy. Potrafisz to zaakceptować?
Nie spuszcza ze mnie wzroku, patrzy na mnie przenikliwie, myśli. Po kilkusekundowej ciszy wreszcie się odzywa.
– W porządku. Rozumiem.
– Rozumiesz?
– Tak. Doskonale wiem, o czym mówisz. – Przez ton jej głosu przebija autentyczna szczerość, pozbawiona wcześniejszej obrazy.
– Mówisz poważnie czy to sarkazm?
Patrzy mi w oczy.
– Poważnie. Masz rację. Przepraszam, że cię tłamsiłam. 
Unoszę brwi. Mam wrażenie, że wygrałem w totka. Kurwa, ta dziewczyna to złoto. Mało tego, że piękna, z boskim ciałem, silnym charakterem, to potrafi zrozumieć takiego pojeba jak ja i do tego jeszcze go przeprosić.
– Ja też przepraszam – mówię, opieram głowę o zagłówek i zamykam oczy. Muszę jakoś poradzić sobie z tym jebanym bólem i zawrotami. 








Komentarze

Popularne posty