[Patronat] Drugi rozdział Rory Power "Toxyczne dziewczyny"
ROZDZIAŁ 2
Nazywamy to Toxem. Przez pierwsze kilka miesięcy na
okrągło wykorzystywano go jako tematy lekcji: „Epidemie wirusowe w
cywilizacjach zachodnich – historia”, „Tox
jako źródłosłów z języków łacińskich”, „Przepisy farmaceutyczne w stanie Maine”…
Szkoła jak szkoła, nauczyciele stoją przy tablicy w zakrwawionych ubraniach,
planują kartkówki tak, jakbyśmy za tydzień wszyscy mieli nadal tu być. Świat się nie kończy, informowali, tak samo jak wasza edukacja.
Śniadanie w jadalni. Matematyka,
angielski, francuski, lunch, strzelanie do celu. Zajęcia sprawnościowe oraz nauka
udzielania pierwszej pomocy. Panna Welch bandażuje rany, a dyrektorka zszywa je
za pomocą igły. Kolację jemy wspólnie, później zamykają nas razem na noc. Nie, nie wiem, co powoduje u was chorobę,
mawiała Welch. Wszystko będzie z wami w
porządku. Tak, niedługo znowu wrócicie do domów.
Szybko się to skończyło. Zajęcia
przestały podążać zgodnie z planem, kiedy Tox zabierał nauczyciela za
nauczycielem. Zasady rozsypały się w pył i przeminęły z wiatrem, aż pozostały
tylko te najpotrzebniejsze. Wciąż jednak liczymy dni, budząc się każdego ranka,
aby obserwować niebo w poszukiwaniu kamer czy świateł. Ludzie na kontynencie o nas pamiętają, powtarza zawsze Welch. Martwią się o nas od momentu, w którym
wicedyrektorka zadzwoniła po pomoc do Camp Nash na wybrzeżu, gdzie teraz
szukają lekarstwa. W pierwszej dostawie zaopatrzenia – przyniesionej przez
Brygadę Łodziową – była notatka. Napisana, podpisana i wydrukowana przez
Marynarkę Wojenną na ich papierze firmowym.
OD: Sekretarz Marynarki Wojennej, Komendant Główny
Departamentu Obrony, Incydent Chemiczny/Biologiczny, Oddział Szybkiego
Reagowania (CBIRF), Dyrektor Camp Nash, Centrum Kontroli i Zapobiegania
Chorobom (CDC)
DO: Szkoła dla Dziewcząt Raxter, wyspa Raxter
TEMAT: Kwarantanna zalecona przez CDC
Natychmiastowe wdrożenie pełnej
izolacji. Pacjenci mają przez cały czas pozostać na terenie szkoły – dla
bezpieczeństwa oraz żeby zachować pierwotne warunki zarażenia. Przekroczenie
ogrodzenia jest naruszeniem warunków kwarantanny. Nie dotyczy to zespołu upoważnionego
do odbioru zaopatrzenia (patrz poniżej).
Trwa wyłączanie dostępu do sieci
telefonicznej oraz internetowej. Komunikacja możliwa jedynie poprzez oficjalne kanały
radiowe.
Trwa pełna weryfikacja informacji. Zaopatrzenie
będzie przekazywane przez punkt dostaw na zachodnim molo. Data i czas zostaną
wyznaczone przez latarnię morską Camp Nash.
Diagnoza i lekarstwo są w fazie badań.
CDC współpracuje z lokalnymi placówkami w kwestii leku. Oczekujcie dostawy.
Czekać i pozostać
przy życiu. Myślałyśmy, że to będzie proste – razem za ogrodzeniem,
oddzielone od lasu oraz zwierząt, które stały się dzikie i
dziwaczne – ale wciąż traciłyśmy kolejne osoby. Paroksyzmy wyniszczały
ich ciała, sprawiając, iż nie mogły choćby oddychać, wywoływały niegojące się
rany, a czasami też gwałtowność, obracającą oszalałe dziewczyny przeciwko
sobie. Wciąż się to zdarza. Z tą różnicą, iż teraz wiemy, że jedyne, co możemy
zrobić, to pilnować własnego nosa.
Reese oraz Byatt należą do mnie, natomiast
ja do nich. To za nie się modlę, gdy mijając tablicę ogłoszeń, przesuwam dwoma
palcami po notatce od Marynarki Wojennej, która wciąż tu wisi, pożółkła i
pognieciona, niczym talizman przypominający o złożonej przez nich obietnicy.
Lekarstwo nadchodzi, musimy tylko pozostać przy życiu.
Reese wbija srebrne paznokcie w
pomarańczę i zaczyna ją obierać. Zmuszam się, aby patrzeć w przeciwnym
kierunku. Kiedy jedzenie jest świeże, tak jak w tym przypadku, walczymy o nie.
Powiedziała, że to jedyny uczciwy sposób na rozwiązanie sporu. Żadnej jałmużny,
zero litości. Nigdy by jej nie wzięła, gdyby nie czuła, że na nią zasługuje.
Wokół nas reszta dziewczyn zbiera się
w akompaniamencie głośnego śmiechu, a następnie przekopuje się przez wypadające
z każdej torby ubrania. Marynarka wciąż wysyła nam dostawy wystarczające dla
naszej pierwotnej liczby, a także koszulki i buciki, które są zbyt małe, żeby
któraś z nas je włożyła.
Są również kurtki. Nigdy nie przestają
przysyłać kurtek. Nie, odkąd szron zaczął pokrywać trawę. Gdy uderzył Tox, była
wiosna. Na nadchodzące lato wystarczyły nam nasze mundurki składające się z
jednolitych spódnic oraz zapinanych koszul, ale – jak zawsze w Maine – nadeszła
długa, ciężka zima. W ciągu dnia paliłyśmy ogniska, zaś nocą pracowały
prądnice, które dostałyśmy od marynarki. Oczywiście dopóki nie zniszczyła ich
burza.
– Masz na sobie
krew – mówi Byatt.
Chlupocze mi w nosie. Reese odrywa
połę swojej koszuli i mi ją rzuca. Przyciskam materiał do twarzy.
Nad nami, na mezaninie[1],
coś zaszurało. Wszystkie spojrzałyśmy w górę. To Mona z roku wyżej. Ma rude
włosy oraz buzię w kształcie serca. Wróciła ze znajdującego się na trzecim
piętrze ambulatorium, gdzie zabrano ją po paroksyzmie ostatniego lata.
Przebywała tam całe wieki i wątpię, aby ktokolwiek podejrzewał, że stamtąd
wróci. Pamiętam, jak tamtego dnia jej twarz parowała i pękała, oraz kiedy
niesiono ją do izby chorych z narzuconym na głowę prześcieradłem tak, jakby już
była martwa.
Teraz jej policzki przecina siateczka
blizn, a na włosach widać zaczątek poświaty. Z blond warkocza Reese bije
podobna łuna, wywołana przez Tox, i jest to tak bardzo z nią tożsame, że jestem
zaskoczona, widząc to samo u Mony.
– Hej – zagaduje,
stojąc niepewnie na nogach. Jej przyjaciółki podbiegają do niej, uśmiechają się
i machają. Zachowują jednak spory odstęp.
Nie obawiamy się zarażenia. Każda
z nas to w sobie ma, czymkolwiek to jest. Odstrasza nas widok znów rozpadającej
się dziewczyny. Świadomość, iż nas też to w końcu spotka. Wiedza, że jedyne, co
możemy zrobić, to trwać w nadziei, że jakoś zdołamy przez to przejść.
– Mona – przemawiają
jej przyjaciółki. – Dobrze znów cię widzieć.
Obserwuję, jak rozmowa się urywa.
Dziewczyny odchodzą, by skorzystać z ostatnich promieni słońca. Zostawiły Monę
samą na kanapie, wpatrującą się we własne stopy. Nie ma już dla niej miejsca
pośród nich. Przyzwyczaiły się do jej nieobecności.
Spoglądam w górę na Reese oraz Byatt,
przez co nie trafiam nogą w stopień. Nie wiem, czy kiedykolwiek mogłabym się od
nich odzwyczaić.
Byatt wstaje, a dziwna zmarszczka
wykrzywia jej brew.
– Zaczekajcie – mówi,
po czym podchodzi do Mony.
Rozmawiają przez chwilę. Byatt się
pochyla, żeby Mona mogła ją lepiej słyszeć. Błysk włosów dziewczyny obmywa
skórę mojej przyjaciółki czerwienią. Następnie Byatt się prostuje, a Mona
naciska jej kciukiem na wewnętrzną stronę przedramienia. Obydwie wyglądają na
wytrącone z równowagi. Tylko troszeczkę, mimo wszystko to dostrzegam.
– Dobry wieczór, Hetty.
Odwracam się. To dyrektorka. Rysy jej
twarzy są jeszcze ostrzejsze niż zazwyczaj. Siwe włosy upięła w ciasny kok, z
kolei guziki koszuli zapięła pod samą szyję. Wokół ust kobiety dostrzegam bladoróżową
plamę od krwi, która nieustannie sączy się spomiędzy jej warg. Tox ją i Welch
potraktował inaczej. Nie wykończył ich tak, jak resztę nauczycieli. Nie zmienił
także ciał w taki sam sposób, w jaki robi to z naszymi. Zamiast tego na ich
językach powstały jątrzące się wrzody, a w kończynach nigdy niekończące się
drżenie.
– Dobry
wieczór – odpowiadam. Przymyka oko na wiele rzeczy, ale nie na
maniery.
Wskazuje przez salę na wciąż pochylającą
się nad Moną Byatt.
– Jak sobie radzi?
– Mona? – pytam.
– Nie, Byatt.
Od czasu późnego lata u Byatt nie wystąpił
paroksyzm, zatem na pewno niedługo ją to czeka. Paroksyzmy pojawiają się
sezonowo, każdy kolejny gorszy od poprzedniego, aż nie jesteśmy już w stanie
ich znieść. Natomiast po jej ostatnim nie mogę sobie wyobrazić niczego
gorszego. Nie wygląda ani trochę inaczej – poza tym, że nie może
pozbyć się bólu gardła, za to przez jej plecy przechodzi miejscami przebijający
się przez skórę, kościsty grzebień – a pamiętam wszystkie z
następujących po sobie zmian. Jak ciekła z niej krew, która potem sączyła się przez
nasz stary materac, dopóki nie zaczęła kapać na deski podłogowe pod łóżkiem.
Była zupełnie ogłupiała, gdy rozdarła się skóra wzdłuż jej kręgosłupa.
– Dobrze się
trzyma – mówię. – Obawiam się, że to jednak tylko kwestia
czasu.
– Przykro mi to słyszeć – odpowiada
kobieta. Przygląda się Byatt i Monie troszeczkę dłużej, marszcząc
brwi. – Nie wiedziałam, że byłyście przyjaciółkami Mony.
Od kiedy ją to interesuje?
– Raczej koleżankami.
Dyrektorka patrzy na mnie, jakby była
zaskoczona, że wciąż tu stoję.
– Uroczo – stwierdza.
Rusza przez hol, po czym idzie korytarzem do swojego gabinetu.
Przed Toxem widywałyśmy ją codziennie,
ale teraz chodzi do ambulatorium albo zamyka się w biurze, gdzie przyklejona do
radia, rozmawia z marynarką i CDC.
My nigdy nie miałyśmy zezwolenia na
korzystanie z komórek – według broszurki to buduje charakter. Pierwszego
dnia Toxu odcięto kable linii telefonicznej. Dopilnowano, aby wszystko
pozostało utajnione, żeby utrzymać kontrolę nad obiegiem informacji.
Przynajmniej mogłyśmy rozmawiać z rodzicami przez radio i słuchać, jak za nami
płaczą. Do czasu. W końcu marynarka stwierdziła, że sprawa zaczęła wymykać się
spod kontroli, więc tego również zabronili. Musieli podjąć odpowiednie kroki.
Dyrektorka nigdy nie zawracała sobie
głowy tym, by nas pocieszać. Nie miało to większego sensu.
Zanim wróciła do nas Byatt, kobieta
zdążyła już zamknąć za sobą drzwi gabinetu na klucz.
– O co
chodziło? – pytam ją, gdy staje obok. – Z Moną.
– O nic. – Pomaga wstać
Reese. – Idziemy.
***
Raxter zbudowano na sporym skrawku ziemi na
wschodnim końcu wyspy. Budynek z trzech stron otacza woda, a z czwartej mieści
się płot oraz brama. Za nią rośnie las, z tymi samymi sosnami i świerkami,
które znajdują się także na terenie szkoły, ale za ogrodzeniem są grube i
splątane. Młode pnie owijają się wokół starszych. W naszej części jest czysto i
schludnie, jak przedtem – tylko my się zmieniłyśmy.
Reese prowadzi nas przez teren szkoły
do miejsca na wyspie, w którym skorkowaciały wystawione na wiatr skały i
ułożyły się razem w żółwią skorupę. Teraz siedzimy tam ramię w ramię z Byatt
pomiędzy nami. Orzeźwiająca bryza rozwiewa jej luźne kosmyki. Dzisiaj jest
spokojnie, bladoniebieskie, czyste niebo. W oddali pustka. Za Raxter ocean
staje się głęboki, połyka mieliznę i popycha prądy morskie. Na horyzoncie nie
widać żadnych statków ani lądu. Nic nie przypomina nam o tym, że gdzieś tam
wciąż istnieje świat, który w niezmienny sposób trwa bez nas.
– Jak się czujesz? – podpytuje
Byatt.
Dwa dni temu blizna na moim ślepym oku
strasznie napuchła. To pamiątka po początkach epidemii, kiedy jeszcze nie
rozumiałyśmy, co się z nami dzieje.
Mój pierwszy paroksyzm na zawsze
zamknął mi prawe oko i pozbawił w nim wzroku. Myślałam, że na tym się skończy,
dopóki pod spodem nie zaczęło coś rosnąć. Trzecia powieka, jak przypuszczała
Byatt. Nie bolało, po prostu swędziało jak diabli i czułam, że coś się pod nią
porusza. Właśnie dlatego próbowałam ją rozerwać.
To było głupie. A blizna jest tego
wystarczającym dowodem. Ja sama ledwie cokolwiek z tego pamiętam, ale Byatt
mówi, że w połowie zmiany Brygady Ogniowej upuściłam strzelbę i drapałam twarz
tak, jakby coś przejęło nade mną kontrolę, skierowało moje paznokcie na
zaskorupiałe rzęsy i zaczęło szarpać skórę.
Szrama prawie się zagoiła, lecz co jakiś
czas się otwiera i krew spływa mi po policzku, różowa i wodnista, zmieszana z
ropą. Podczas Zmiany Ogniowej moje myśli są skupione na czymś innym, więc nie
jest tak źle, choć teraz mogę usłyszeć własne tętno. Skażona krew? Możliwe. To
jednak najmniejsze z naszych zmartwień.
– Możesz mi to
zaszyć? – Staram się nie okazać niepokoju, ale ona i tak to wyczuwa.
– Aż tak źle?
– Nie, po prostu…
– Umyłaś je chociaż? – przerywa
mi.
Reese wydaje pomruk satysfakcji.
– Mówiłam ci, żebyś nie
zostawiała otwartej rany – rzuca przemądrzale.
– Podejdź tu – prosi
Byatt. – Daj mi spojrzeć.
Ustawiam się na skałach w taki sposób,
by mogła uklęknąć, i unoszę ku niej głowę. Przesuwa palcem po okaleczeniu,
muskając moją powiekę. Pod spodem coś się wzdryga.
– Wygląda, jakby bolało – mówi,
wyciągając z kieszeni igłę i nić. Zawsze ma je ze sobą od momentu, w którym
moje oko zabliźniło się po raz pierwszy. Z naszej trójki ona jest najbliżej
siedemnastych urodzin. Widać to właśnie w takich sytuacjach. – Dobra.
Nie ruszaj się.
Wbija igłę, wtedy czuję ból, lecz na
tyle nieduży, że koi go zimny wiatr. Próbuję puścić do niej oczko, sprawić, aby
się uśmiechnęła, ale ona jedynie kręci głową i marszczy brwi.
– Mówiłam, Hetty, żebyś się nie
ruszała.
Jest w porządku. Byatt wpatruje się we
mnie tak, jak ja w nią. Jestem bezpieczna, ponieważ ona tu jest. Do czasu, aż
wbija igłę trochę zbyt głęboko. Spinam się, a całe moje ciało zgina się w pół.
Ból mnie oślepia, jest wszędzie. Świat się rozpływa. Czuję spływającą mi do
ucha krew.
– O mój Boże – piszczy. – Hetty,
nic ci nie jest?!
– To tylko
szwy – odzywa się Reese. Leży z zamkniętymi oczami na kamieniach,
obrócona brzuchem do góry. Koszula podjeżdża jej tak wysoko, że mimo zawrotów
głowy wyraźnie widzę blady skrawek skóry. Nie odczuwa zimna, nawet w dni takie
jak ten, kiedy nasze oddechy zmieniają się w parę.
– Tak – odpowiadam. W
przeciwieństwie do mojego oka, ręce Reese nigdy nie sprawiają jej problemu.
Uspokajam warczenie wydobywające się spomiędzy moich warg. Jest wiele rzeczy, o
które mogłybyśmy się pokłócić, ale to nie musi być akurat
ta. – Kontynuuj.
Byatt próbuje coś powiedzieć, lecz
zagłusza ją dochodzący z okolic ogrodu krzyk. Odwracamy się, by sprawdzić, czy
któraś z dziewczyn nie przeżywa właśnie swojego pierwszego razu. Raxter przeprowadza
sześć roczników przez liceum, a raczej przeprowadzało, więc wszystkie nasze
najmłodsze dziewczęta skończą niebawem trzynaście lat. Miały po jedenaście, gdy
zaczął się ten cały bałagan, i teraz Tox po kolei w nie uderza.
Nic złego się jednak nie dzieje. To
tylko Dara o płetwiastych palcach z naszego roku, czeka tam, gdzie piętrzą się
kamienie.
– Strzelanie! – woła do
nas. – Panna Welch mówi, że czas poćwiczyć.
– Idziemy.
Byatt zawiązuje moje szwy, wstaje i
wyciąga do mnie rękę.
– Dokończę po kolacji.
***
Przed Toxem też ćwiczyłyśmy strzelanie. To praktykowana
od początków szkoły tradycja, choć wówczas miała inny charakter niż teraz. Wyłącznie
uczennice ostatniego roku – oraz Reese, która jest najlepszym
strzelcem na wyspie, urodzona do tego tak, jak do wszystkiego w
Raxter – szły do lasu z panem Harkerem strzelać do puszek po
napojach. Mężczyzna układał je na ziemi jedna obok drugiej. Reszta z nas miała wtedy
zajęcia z bezpiecznego obchodzenia się z bronią, chociaż zwykle wyglądały
raczej jak czas wolny, gdyż pan Harker nieustannie spóźniał się z powrotem.
Niestety później Tox odebrał nam pana
Harkera. Pozbawił także Reese ręki, którą strzelała, i zmienił ją w taki sposób,
że nie była już w stanie pociągnąć za spust. Strzelanie przestało być po prostu
strzelaniem, a stało się treningiem strzeleckim, ponieważ teraz istnieją stworzenia,
które musimy zabijać. Co kilka dni, popołudniami, kiedy słońce zniża się nad
ziemią, każda z nas po kolei strzela tak długo, aż trafi w sam środek celu.
Musimy być gotowe, powtarza
nam Welch. Żeby bronić siebie i innych.
Podczas pierwszej zimy przez
ogrodzenie przedostał się lis. Zwyczajnie prześlizgnął się pomiędzy prętami. Jedna
z dziewczyn z Brygady Ogniowej przyznała, że nie potrafiła go zabić, bo przypominał
jej psa z rodzinnego domu. To właśnie dlatego zwierz przemknął przez teren
szkoły aż na dziedziniec. I właśnie dlatego zapędził w kozi róg ostatnią z
najmłodszych uczennic, po czym rozerwał jej gardło.
Ćwiczyłyśmy niedaleko cypla w stodole.
Znajdowały się tam wielkie, przesuwane drzwi, otwarte po obu stronach, aby
niecelne strzały lądowały w oceanie. Dawniej trzymano tu cztery konie, ale
wczesną wiosną zauważyłyśmy, że Tox przeniknął do ich ciał, identycznie jak do
naszych. Wypychał im kości przez skórę, rozciągając ją tak mocno, aż zaczynały
ryczeć. Wyprowadziłyśmy je więc na zewnątrz, zaciągnęłyśmy do wody i
zastrzeliłyśmy. Ich przegrody stoją teraz puste. Ustawiamy się w nich, czekając
na swoją kolej. Musimy strzelać bez przerwy, dopóki nie zrobimy tego prawidłowo.
Panna Welch trzyma większość arsenału
pod kluczem w szkolnym magazynie. Przechowuje tam również naboje – marynarka
zaczęła je przysyłać, jak tylko usłyszała o zwierzętach. Tutaj do dyspozycji
mamy jedynie dubeltówkę oraz karton łusek. Są poukładane na stole zrobionym z
dwóch drewnianych kozłów i deski ze sklejki. To nie to samo, co strzelby, z
których strzelamy w trakcie Zmiany Ogniowej, ale Welch zawsze powtarza, że broń
to broń. Te słowa za każdym razem powodują skurcz szczęki u Reese.
Ustawiam się przed drzwiami boksu i
czuję, jak się huśtają, kiedy Byatt do mnie doskakuje. Reese wchodzi niedbale
pomiędzy nas. Nie dopuszczają jej do strzelania z powodu ręki, mimo to przychodzi
tu codziennie. Spięta i milcząca obserwuje cel.
Wcześniej kolejność była alfabetyczna,
lecz traciłyśmy wszystko: oczy, dłonie, a na końcu także imiona. Teraz
najstarsze dziewczyny mają pierwszeństwo. Idzie im szybko. Większość z nich
jest na tyle dobra, że trafia w środek już po kilku strzałach. Julia i Carson potrzebowały
dwóch. Niekończące się, upokarzające oczekiwanie rozpoczyna się dopiero wtedy,
gdy Landry oddaje więcej salw, niż jestem w stanie policzyć. Później przychodzi
czas na nasz rocznik. Byatt wystarczają trzy próby. Godne szacunku. Właśnie
dlatego łączą mnie z nią w parę na Zmianie Ogniowej. Jeżeli ona spudłuje, ja to
nadrobię.
Byatt podaje mi dubeltówkę. Chucham na
dłonie, żeby przywrócić im czucie, zanim zajmuję jej miejsce. Unoszę broń do
ramienia i celuję. Wdech, skupienie, wydech, mocny nacisk palca. Huk wystrzału mnie
przeszywa. To proste. To jedyna rzecz, w której jestem lepsza od Byatt.
– Dobrze, Hetty! – chwali
Welch. Ktoś z tłumu parodiuje ją śpiewnym tonem. Wywracam okiem, kładę śrutówkę
na prowizorycznym stole, a potem podchodzę do stojących przy drzwiach przegrody
przyjaciółek.
Zazwyczaj po mnie jest Cat, ale tym
razem następuje lekka roszada. Ktoś jęczy i wypycha Monę przed szereg. Ta potyka
się raz czy dwa, po czym prostuje plecy, spoglądając na dziewczyny w
poszukiwaniu jakiejś oznaki litości. Żadnej nie znajduje. Zachowujemy ją wyłącznie dla siebie.
– Może mi dzisiaj odpuścisz? – zwraca
się do Welch. Na twarzy Mony maluje się złudny spokój, mimo to reszta ciała
wykonuje nerwowe ruchy. Prawie jej się udaje, niemal omija swoją kolej, lecz my
do tego nie dopuszczamy. Tak samo nauczycielka.
– Obawiam się, że
nie. – Welch kręci głową. – Spróbuj.
Mona mówi coś jeszcze, jednak zbyt
cicho, by ktokolwiek mógł ją usłyszeć. W końcu podchodzi do stołu. Broń leży
przygotowana. Jedyne, co musi zrobić, to wycelować i strzelić. Unosi
dubeltówkę, kołysze nią w zgiętym ramieniu, jakby tuliła lalkę.
– Na co czekasz? – słychać
Welch.
Mona przymierza się do strzału,
przesuwając palec na spust. Wszystkie zachowujemy ciszę. Trzęsą jej się ręce. Chociaż
jakimś cudem trzyma poprawnie wycelowaną broń, nie jest w stanie zdobyć się na ostateczny
wysiłek.
– Nie
potrafię – jęczy. – Nie mogę… Nie umiem. – Opuszcza
strzelbę i patrzy w moją stronę.
I nagle z boku jej szyi pojawiają się
trzy głębokie cięcia, wyglądające całkiem jak skrzela. Nie ma krwi. Pulsują
jedynie z każdym oddechem, a pod skórą coś zaczyna się przesuwać.
Mona nie krzyczy. Nie wydaje żadnego
dźwięku. Po prostu osuwa się płasko na plecy z szeroko otwartymi ustami. Wciąż
się we mnie wpatruje, natomiast jej klatka piersiowa powoli się unosi. Nie mogę
odwrócić wzroku, gdy Welch pospiesznie kuca przy stopach Mony i sprawdza jej
puls.
– Zaprowadźcie ją do
pokoju – nakazuje. Do pokoju, nie do ambulatorium, gdyż tam zabiera
się wyłącznie najgorsze przypadki. Z Moną było już znacznie gorzej, niż jest w
tym momencie. Tak jak z nami wszystkimi.
Dziewczyny z Brygady Łodziowej można
rozpoznać po nożach. Mają pozwolenie na to, aby nosić je przełożone przez
szlufki w paskach. Wychodzą przed resztę. Zawsze one. Łapią Monę za ramiona, a potem
prowadzą z powrotem do domu.
Rozlega się paplanina, kiedy podążamy
za nimi, ale Welch odchrząkuje.
– Dziewczęta – mówi, przeciągając
słowo tak, jak zwykła to robić w trakcie sprawdzania pokoi. – Czy
pozwoliłam wam odejść? – Nikt nie odpowiada. Welch podnosi śrutówkę i
podaje ją pierwszej uczennicy w kolejce. – Zaczniemy od nowa. Od
początku.
Żadna z nas nie jest zaskoczona. Już
dawno zapomniałyśmy, jakie to uczucie. Ustawiamy się więc w rzędzie, czekamy i
oddajemy nasze strzały, czując przechodzące z dubeltówki do naszych rąk ciepło
– ciepło Mony.
***
Podczas kolacji rozproszyłyśmy się i podzieliłyśmy
na mniejsze grupy. Zazwyczaj dawałyśmy radę przynajmniej siedzieć w jednym
pomieszczeniu, lecz dzisiaj wzięłyśmy od Welch nasze racje i się rozeszłyśmy. Część
dziewczyn przyszła tutaj, do holu, inne powędrowały do kuchni, gdzie usiadły
wokół starego pieca na drewno. Płonie w nim właśnie ostatnia z zasłon. Po
dniach takich jak ten oraz przypadkach takich jak Mony rozdzielamy się i
zastanawiamy, która z nas będzie następna.
Stoję przy schodach, oparta o poręcz.
Nasza trójka jako ostatnia otrzymała dziś jedzenie i nie zostało niemal nic
dobrego. Zaledwie dwie kromki chleba, obie śliskie od pleśni. Gdy przyniosłam
tylko tyle, Byatt wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać – żadna z nas
nie dostała nic na lunch, ponieważ Reese uczciwie wygrała tę
pomarańczę – ale na szczęście Carson z Brygady Łodziowej dała mi
trochę przeterminowanej zupy. Czekamy, aż natrafimy na otwieracz do puszek, żeby
móc ją zjeść. W międzyczasie Reese leży na podłodze, próbując się zdrzemnąć, zaś
Byatt patrzy w górę, gdzie widać drzwi do ambulatorium na trzecim piętrze.
W czasach, w których ten budynek
został zbudowany, znajdywały się tam pomieszczenia dla służby. Od wąskiego
korytarza odchodzi sześć pokoi, nad nimi mieści się taras, a poniżej główny hol
o wysokości dwóch kondygnacji. Można się do niego dostać, jedynie używając schodów
na mezaninie na drugim piętrze i przechodząc przez małe, przekrzywione drzwi –
zazwyczaj zamknięte.
Nie lubię na nie patrzeć. Tak samo jak
myśleć o najbardziej chorej dziewczynie, którą tam zabrano. Nie podoba mi się,
że nie ma tam wystarczająco dużo miejsca, by pomieścić każdą z nas, oraz to, że
wszystkie drzwi są zamykane od zewnątrz. Gdyby ktoś chciał, mógłby zatrzymać
kogoś w środku.
Zamiast tego patrzę przez główny hol
na szklaną ścianę jadalni. Długie puste stoły porąbano na rozpałkę, a sztućce
wyrzucono do oceanu, abyśmy nie dysponowały żadnymi ostrymi przedmiotami. To
było moje ulubione pomieszczenie w budynku. Nie pierwszego dnia, kiedy nie
miałam gdzie usiąść, ale każdego kolejnego, gdy schodziłam na śniadanie i
widziałam Byatt pilnującą dla mnie krzesła. Na pierwszym roku to zawsze ona je
dla nas zajmowała. Lubiła wcześnie wstawać, by przed posiłkiem przejść się po
dworze. Spotykałam ją przy stole, gdzie czekała z gotowym dla mnie tostem.
Zanim zaczęłam uczęszczać do Raxter, zawsze jadłam je z masłem, lecz Byatt
pokazała mi, że dżem jest lepszy.
Moją uwagę zwraca Cat, która po
drugiej stronie pomieszczenia ściska w dłoni otwieracz do puszek. Odpycham się
od barierki i ruszam w jej kierunku, omijając czwórkę dziewczyn leżących na
podłodze. Ich ciała tworzą kwadrat, a głowy mają ułożone jedna na brzuchu
drugiej i próbują się nawzajem rozśmieszyć.
– Widziałam, jak Carson się nad
tobą zlitowała – mówi Cat, kiedy do niej podchodzę. Ma proste, czarne
włosy, ciemne oczy oraz rozważne spojrzenie. Dopadł ją jeden z najgorszych
przypadków Toxu. Spędziła tygodnie w ambulatorium. Trzeba było związać jej
ręce, żeby nie rozdrapywała skóry, gdy ta się gotowała i wychodziły z niej
bąble. Wciąż ma blizny, białe ślady na całym ciele, jakby po ospie, a także
pęcherze, które za każdym razem pękają, krwawiąc na nowo.
Odwracam wzrok od nowej rany na jej szyi i się
uśmiecham.
– Nie zajmie to długo.
Podaje mi otwieracz, więc wsuwam go za
pasek. Pod koszulę, aby nikt nie mógł mi go ukraść po drodze do schodów.
– U was wszystko w porządku? –
pytam. – Ciepło wam?
Cat ma na sobie raptem odpinaną
polarową podszewkę z kurtki swojej przyjaciółki. Obydwie miały pecha w ostatnim
przydziale ubrań, a poza tym tutaj nikt nie daje rady utrzymać przy sobie koca
na długo. Chyba że nie spuszcza go z oczu…
– Tak. Dzięki, że pytasz – odpowiada
Cat. – I, hej, uważajcie z zupą. Najpierw się upewnijcie, że puszka nie jest
wybrzuszona na pokrywce. Mamy dość zmartwień na głowie, nie potrzebujemy do
tego zatrucia.
– Okej. Przekażę to reszcie.
Oto cała Cat, miła na swój własny
sposób. Jest z naszego roku, a jej mama pracuje w marynarce. Mój tata zresztą
też. Raxter oraz Camp Nash to jedyne namiastki cywilizacji w obrębie kilku mil
i przez lata zbliżyły się do siebie tak bardzo, że Raxter udziela stypendiów
dziewczynom, których rodzice są zatrudnieni w marynarce. To jedyny powód, dla
którego tutaj jestem. Jedyny powód, dla którego jest tu Cat. Na koniec każdego
kwartału jeździłyśmy tym samym busem na lotnisko. Ona kierowała się do bazy w
San Diego, z kolei ja do tej w Norfolk. Nigdy nie zajmowała dla mnie miejsca,
ale kiedy się do niej dosiadałam, posyłała mi przyjazny uśmiech i pozwalała
zasnąć na swoim ramieniu.
Ledwie siadam obok Byatt, a wtedy
zaczyna się jakieś poruszenie przy drzwiach frontowych, gdzie gromadzą się
dziewczyny Landry. Można nas podzielić na jedenaście, może dwanaście grup –
jedne dość spore, inne mniejsze. Największa z nich skupia się wokół
Landry, dwa lata starszej ode mnie, wywodzącej się ze starego bostońskiego
rodu, starszego nawet od rodziny Byatt. Nigdy za bardzo nas nie lubiła. Ta niechęć
jeszcze bardziej się nasiliła, gdy kiedyś narzekała na brak chłopców na wyspie,
a Reese rzuciła jej najbardziej obojętne spojrzenie, jakie kiedykolwiek
widziałam, i powiedziała:
– Ale za to jest mnóstwo
dziewczyn.
To sprawiło, że coś podskoczyło w
mojej klatce piersiowej. Coś, co wciąż mogę poczuć w nocy, kiedy warkocz Reese
rzuca falującą poświatę na sufit. Bliskość. Pragnienie.
Ktoś krzyczy. Dostrzegamy, jak tłum
się miesza i splata w ciasny okrąg, skupiający się wokół osoby leżącej na
podłodze. Schylam się, próbując coś zobaczyć. Błyszczące brązowe włosy, ciało
wiotkie i kościste.
– Wydaje mi się, że to
Emmy – oznajmiam. – Ma swój pierwszy raz.
Gdy nadszedł Tox, Emmy była w szóstej
klasie. Dziewczyny z jej roku, jedna po drugiej, gwałtownie wchodziły w
dorosłość – ich
pierwsze paroksyzmy. Krzyczały,
rozrywane niczym fajerwerki. W końcu przyszła kolej na nią.
Nasłuchujemy, jak jęczy, jej ciało
wygina się i dygocze. Zastanawiam się, co otrzyma, jeżeli cokolwiek. Skrzela
jak Mona? Pęcherze jak Cat? Może kości jak Byatt? Albo rękę jak Reese? Niestety
czasem Tox nie daje nic – tylko zabiera i zabiera. Zostawia cię
wycieńczoną i usychającą.
W końcu nastaje cisza, a grupa wokół
Emmy zaczyna się przerzedzać. Wygląda całkiem nieźle jak na pierwszy paroksyzm.
Kiedy wstaje, chwieje się na nogach i nawet stąd widzę jej żyły na szyi. Wyróżniają się, jakby były
bliznami.
Gdy otrzepuje spodnie z kurzu, słychać
brawa. Julia z Brygady Łodziowej odrywa kawałek swojej nieświeżej bułki i
podaje go Emmy. Dziś w nocy ktoś zostawi prezent pod jej poduszką. Może parę
wsuwek albo kartkę z jednego z magazynów, które wciąż przechodzą z rąk do rąk.
Landry ją przytula. Emmy promienieje,
dumna z tego, jak dobrze to zniosła. Myślę jednak, że uderzy w nią to później, kiedy
już opadnie adrenalina i w pobliżu nie będzie Landry. Prawdziwy ból. Zmiana.
– Nadal jest mi
przykro – mówię z naburmuszoną miną. – Mnie nikt nigdy niczego
nie dał z okazji mojego pierwszego razu.
Byatt się śmieje. Jej dłonie szybko
się poruszają, otwierając puszkę, i podaje mi pokrywkę.
– Proszę. Mój prezent dla ciebie.
Zlizuję z niego warstwę zupy,
ignorując jej musujący, kwaśny smak. Byatt bierze łyk z pojemnika. Gdy wypije
jedną trzecią, poda ją mnie. Reese zawsze jest ostatnia. Nie da się jej
przekonać do jedzenia w żaden inny sposób.
– Jak uważasz, kiedy ogłoszą nową
listę osób do Brygady Łodziowej? – przemawia głośno Byatt. Pyta mnie,
chociaż chce zwrócić uwagę Reese, która od dawna stara się o przydział do tej
jednostki.
Jej mama odeszła na długo przed tym, zanim
rozpoczęłam naukę w Raxter, ale poznałam jej tatę, pana Harkera. Był dozorcą,
konserwatorem oraz złotą rączką. Przed epidemią i kwarantanną żył w domku poza
terenem szkoły, lecz potem marynarka go przysłała, aby zamieszkał z nami. Gdy
Tox zaczął oddziaływać na jego ciało, poszedł do lasu. Od tamtego momentu Reese
próbuje go odnaleźć.
Brygada Łodziowa jest dla niej jedyną
szansą. Wyłącznie w ten sposób może wydostać się poza ogrodzenie. W skład grupy
wchodzą zazwyczaj wciąż te same trzy uczennice, dopóki któraś z nich nie umrze,
jednak kilka dni temu jedna z dziewczyn powiedziała, że to była jej ostatnia
wyprawa i nie zamierza już więcej wychodzić. Taylor, bo o niej mowa, jest
prawie najstarsza z nas. Zawsze służyła pomocą, uspokajała wszystkich i
przywracała do porządku. Nie potrafimy dociec, co sprawiło, że zrezygnowała.
Krąży plotka, iż ma to związek z jej
dziewczyną, Mary, która zdziczała ostatniego lata. Jednego dnia znajdowała się
wśród nas, a następnego zniknęła – w jej ciele pozostał jedynie Tox,
natomiast z oczu zniknął blask. Taylor była wtedy z nią, musiała ją obezwładnić
i władować kulkę w głowę. Każda z nas myśli, że właśnie dlatego opuszcza
Brygadę Łodziową, ale kiedy Lindsay wczoraj o to zapytała, Taylor uderzyła ją w
twarz zewnętrzną stroną dłoni i od tamtej pory nikt już o tym nie wspominał.
Tymczasem nie powstrzymało nas to od
rozważań na ten temat. Taylor wciąż powtarza, że czuje się dobrze, że wszystko
u niej w porządku, lecz odejście z Brygady Łodziowej nie jest normalne.
Zwłaszcza dla niej. Welch i dyrektorka wkrótce będą musiały ogłosić, która z
dziewczyn zajmie jej miejsce.
– Może jutro – mówię. – Mogę
spytać.
Reese otwiera oczy i siada. Jej
srebrne palce drżą.
– Nie rób tego. Tylko
wyprowadzisz Welch z równowagi.
– Dobrze – odpowiadam. – Nie
martw się. Wybiorą ciebie.
– Zobaczymy – mruczy
Reese. Nie są to najmilsze słowa, jakie kiedykolwiek sobie powiedziałyśmy, ale
blisko im do tego.
***
Tej nocy Byatt dokończyła szyć moje oko, lecz teraz
nie mogę zasnąć. Wpatruję się od dołu w łóżko Reese, gdzie Byatt wielokrotnie
wyryła swoje inicjały. BW. BW. BW. Robiła
to wszędzie. Na pryczy, na ławce w każdej klasie, na drzewach w lesie, nad
wodą. W ten sposób oznaczała Raxter jako swoje. Niekiedy myślę, że gdyby poprosiła,
pozwoliłabym jej zrobić to samo ze sobą.
Cisza, trwa nieprzerwana cisza, aż
około północy przerywają ją dwa strzały. Spinam się, ale ledwie mija jedno
uderzenie serca, a docierają do mnie rozchodzące się echem krzyki Brygady
Ogniowej.
– Czysto!
Nade mną chrapie Reese. Byatt i ja
dzielimy dół, ściśnięte tak ciasno, że mogę dosłyszeć, jak zgrzyta zębami
podczas snu. Ogrzewanie wyłączono już jakiś czas temu, więc śpimy najbliżej
siebie, jak to tylko możliwe, w kurtkach i we wszystkim, co mamy. Mogłabym
sięgnąć do kieszeni i poczuć tam gładką powierzchnię naboju.
Usłyszałyśmy o tym wkrótce po
wyznaczeniu przez Welch zmian Brygady Ogniowej. Na pierwszej z nich dziewczyny
dostrzegły coś z dachu, ale nie mogły dojść do porozumienia, co tak naprawdę
widziały. Jedna stwierdziła, że było niewyraźne, lecz lśniło oraz poruszało się
niemal jak osoba, przemieszczająca się powoli i miarowo. Druga powiedziała, że
to coś wyglądało na zbyt duże jak na człowieka. Niemniej jednak wystraszyło je
to na tyle, że zebrały wszystkie dziewczyny z Brygady Ogniowej w najmniejszym
pokoju na drugim piętrze, po czym pokazały im, w jaki sposób otworzyć pocisk.
Nauczyły je, jak zignorować wewnętrzny dreszcz i połknąć proch strzelniczy, bo
to najlepsza trucizna, gdybyśmy kiedykolwiek potrzebowały szybkiej śmierci.
Czasami nocą się zastanawiam, co one tam
takiego zobaczyły, ale czując łuskę w kieszeni, wiem, że jestem bezpieczna
przed czymkolwiek, czego się wtedy bały. Tym razem przed oczami mam wyłącznie
Monę – Monę ściskającą dubeltówkę i Monę wyglądającą tak, jakby chciała ją
sobie przyłożyć do czoła.
Przed Raxter nigdy nie trzymałam strzelby
w ręce. W moim rodzinnym domu mieliśmy tylko pistolet wojskowy mojego taty,
który przechowywał na wszelki wypadek, kiedy przebywał poza jednostką – ale
był schowany pod kluczem. Byatt wcześniej nawet nie widziała broni na oczy.
– Jestem z
Bostonu – powiedziała, gdy ja i Reese się z niej śmiałyśmy. – Nie
potrzebujemy tam karabinów, tak jak wy tutaj.
Zapamiętałam to, ponieważ prawie wcale
nie wspominała o domu. Nie nawiązywała do niego w rozmowach, jak ja robiłam to
z Norfolk. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek za nim tęskniła. W Raxter nie pozwalano
nam mieć komórek, więc jeśli któraś z nas chciała zadzwonić do rodziny, musiała
podczas przerwy popołudniowej ustawić się w kolejce do gabinetu dyrektorki.
Ani razu jej tam nie widywałam.
Obracam się, żeby na nią spojrzeć.
Leży wyciągnięta obok mnie i drzemie. Tęskniłabym za domem, gdybym była z
rodziny takiej jak ona, bogatej i błękitnokrwistej. Taka jest między nami
różnica. Byatt nigdy nie pragnęła czegoś, czego nie miała.
– Przestań się
gapić – burczy, szturchając mnie w żebro.
– Przepraszam.
– Co za menda – prycha,
lecz splata swój mały palec z moim i układa się z powrotem.
Po tym chyba zasnęłam, bo pamiętam
jedynie pustkę. Nagle mrugam, słysząc skrzypnięcie deski podłogowej, a Byatt
nie leży już przy mnie. Stoi w progu i zamyka za sobą drzwi, wchodząc do
środka. Musiała się wymknąć, kiedy odpłynęłam, pogrążona we śnie.
Nie powinnyśmy po nocach opuszczać
swoich pokoi, nawet jeśli chcemy tylko skorzystać z toalety znajdującej się na
drugim końcu korytarza. Panuje zbyt gęsta ciemność, dlatego Welch ustanowiła bardzo
surową godzinę policyjną.
Podpieram się na łokciu, ale jestem
ukryta w cieniu, więc Byatt tego nie widzi. Przystaje u stóp łóżka i wspina się
po drabinie do Reese.
Jedna z nich wzdycha. Słychać
krzątaninę, gdy się usadawiają, a wtedy żółta biel warkocza Reese zwisa z jej materaca
i delikatnie kołysze się nade mną. Dryfuje niczym pióra, pokrywając sufit
wyblakłymi świetlistymi wzorami.
– Hetty śpi? – pyta.
Nie wiem dlaczego, lecz spowalniam
oddech, upewniając się, że nie mogą mnie usłyszeć.
– Tak.
– Co jest? – docieka.
– Nic – odpowiada
Byatt.
– Wyszłaś na zewnątrz?
– Tak – przytakuje.
Zazdrość skręca mi wnętrzności.
Dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? I dlaczego opowiada o tym akurat Reese? Nie
podoba mi się, że Byatt widzi w niej coś, czego nie dostrzega we mnie.
Jedna z nich się porusza,
prawdopodobnie Byatt wtula się w Reese. Śpi naprawdę blisko. Zawsze budzę się z
jej palcami w kieszeniach moich dżinsów.
– Gdzie
poszłaś? – szepcze Reese.
– Na spacer.
Potrafię rozpoznać kłamstwo. Byatt nie
ryzykowałaby po to, żeby zwyczajnie rozprostować nogi. Tego mamy pod dostatkiem
każdego ranka. Nie, po jej głosie wyczuwam, że coś ukrywa, a zazwyczaj dzieli
się ze mną swoimi sekretami. Dlaczego tym razem jest inaczej?
Reese milczy, więc Byatt kontynuuje:
– Welch przyłapała mnie w drodze
powrotnej.
– Cholera.
– W porządku – uspokaja ją Byatt.
– Byłam jedynie na dole w holu.
– Co jej powiedziałaś?
– Że zeszłam po butelkę wody na
ból głowy.
Srebrna ręka Reese zgarnia mi warkocz
z pola widzenia. Potrafię sobie wyobrazić krótki błysk jej oczu oraz zaciśniętą
szczękę. Chociaż może w ciemności jest łagodniejsza. Może pozwala emocjom
uzewnętrznić się tylko wtedy, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi.
Poznałam ją pierwszego dnia w Raxter.
Miałam trzynaście lat, ale nie wyglądałam na tyle. Nie byłam nastolatką z
wyraźnym biustem, zaokrąglonymi biodrami i wyszczerzonymi zębami. Byatt
spotkałam już na promie kursującym z lądu na wyspę. Rozegrałyśmy to bardzo
krótko i rzeczowo. Wiedziała, kim jest oraz kim ja powinnam być, i uzupełniała
mnie wszędzie tam, gdzie tego potrzebowałam. Reese była inna.
Siedziała na schodach w głównym holu.
Miała przyduży mundurek, a podkolanówki opadały jej na kostki. Nie wiem, czy
już tamtego dnia dziewczyny się jej bały, czy istniał jakiś inny powód. Jeżeli
zachowywały się tak, ponieważ była córką dozorcy, dla mnie nie miało to żadnego
znaczenia. Inne uczennice z naszego roku gromadziły się wokół ogniska tak
daleko od niej, jak tylko się dało.
Byatt i ja minęłyśmy ją w drodze do
pozostałych. Sposób, w jaki Reese na mnie wówczas spojrzała… Do dziś pamiętam ten
płomienny gniew w jej oczach.
Po tym incydencie przez dłuższy czas nic
się między nami nie wydarzyło. Uczęszczałyśmy na wspólne zajęcia i
wymieniałyśmy skinienia głową na powitanie – to tu, to tam, w korytarzu, w
drodze pod prysznic. Któregoś razu z Byatt potrzebowałyśmy trzeciej osoby do grupowego
projektu na francuskim. Reese była najlepsza w klasie, więc wybrałyśmy ją.
To nam wystarczyło. Zanim się
obejrzałyśmy, siedziała z nami na obiedzie, stała obok nas na apelu, i gdy sobie
przypomnę, jak na mnie patrzyła tamtego pierwszego dnia, nawet jeśli zwrócę
uwagę na to, że mój żołądek zaciska się za każdym razem, kiedy wypowiada moje
imię, to nie miało znaczenia. Nadal nie ma. To najbliższa relacja, jaką
kiedykolwiek będę z nią mieć – jej łóżko nade mną, jej cichy głos,
gdy rozmawia z kimś innym.
– Czy
myślisz – przemawia po chwili – że jest coraz gorzej?
Mogę niemal usłyszeć, jak Byatt
wzrusza ramionami.
– Prawdopodobnie.
– Prawdopodobnie?
– Chodzi mi o to, że nie mam
pojęcia – dodaje Byatt. – Z pewnością. Ale nie dla
każdego. – Zapada krótkie milczenie, a potem znowu rozlega się jej głos,
tak cichy, że muszę się wysilić, aby to usłyszeć. – Słuchaj, jeżeli
wiesz coś…
Do moich uszu dociera odgłos szurania
butów Reese, kiedy odwraca się na drugi bok.
– Złaź – warczy. – Jest
mi ciasno.
Czasami się zastanawiam, czy była
inna, zanim odeszła jej mama. Czy była bardziej otwarta? Jednak z drugiej
strony nie potrafię jej sobie takiej wyobrazić.
Ruszam się, gdy Byatt wchodzi do łóżka,
ale udaję, że dalej śpię. Po prostu odwracam się do niej plecami. Myślę, że
obserwuje mnie przez moment, lecz chwilę później się kładzie. Zasypiam, dopiero
kiedy niebo nad horyzontem zaczyna się powoli rozjaśniać.
Komentarze
Prześlij komentarz